– Poznałem ją. Nie wygląda na świętą. To zwykła dziewczyna przebrana w męskie odzienie.

– To ta panienka, która cię tu przywiozła? Musi być chyba wyższa ode mnie.

– Wysoka i bojowa, ale jednak tylko kobieta.

– Tak właśnie mówił sir John. On dobrze zna bretoński. Opowiadał też, że podobno w okolicach krąży legenda, iż w tym zamku został ukryty skarb przywieziony przez któregoś z przodków z Ziemi Świętej.

John mógł przysporzyć kłopotów. Był tak pełen młodzieńczej pychy i arogancji, że po prostu nie mógł ich nie powodować.

– John uważnie obejrzał zamek – kontynuował Gregory – i stwierdził, że załogę stanowi nie więcej niż dwunastu ludzi, wliczając księdza i dziewczynę. A większość z nich jest całkiem jeszcze zielona.

Morvanowi nie podobała się zawarta w tych słowach sugestia. Zamek był twierdzą nie do zdobycia, ale mury obronne stawały się bezużyteczne, jeśli były słabo bronione, a wróg znajdował się wewnątrz.

– Pozwolili wam zatrzymać broń?

Gregory potrząsnął głową.

– Sir John był śmiertelnie oburzony, kiedy odbierano mu miecz, ale ten Ascanio nie jest głupi.

– Musisz uważać na Johna. Nie dopuść, żeby zdobył wpływ na innych. Musisz mieć pewność, że to ciebie będą słuchać, bo mnie przy tobie nie będzie.

– Jeśli John naprawdę coś knuje, poczeka, aż się rozchorujesz albo umrzesz – oświadczył Gregory bez ogródek.

– Idź coś zjeść. Widzę, że roznoszą posiłek. Jeśli Bóg będzie łaskaw, spotkamy się jutro rano.

Morvan pomachał mu na pożegnanie i podszedł do krawędzi klifu. Ta część lądu wdzierała się w morze o wiele głębiej niż skala, na której wybudowano twierdzę. Z miejsca, w którym stał, mógł się przyjrzeć warowni od tyłu.

Została usadowiona wprost na litej skale, a mury wzmocniono potężnymi przyporami. Wyżej wybudowano część mieszkalną, podziurawioną niewielkimi okienkami. Jeszcze wyżej wznosiła się nowsza część z większymi oknami i dziwacznym balkonem, ocienionym dachem, który wspierał się na łukach.

Coś jeszcze przykuło jego uwagę. Skała poniżej zamku nosiła ślady obróbki, zostały w niej wykute wąskie stopnie, wiodące do części mieszkalnej. Schody prowadziły zygzakiem od maleńkiej plaży i kończyły się przy jednej z przypór. Muszą się tam znajdować ukryte drzwi. Sekretne przejście nie do sforsowania nawet dla nieprzyjaciela, który wie o jego istnieniu.

Ruszył z powrotem w stronę swego schronienia, trzymając się krawędzi klifu. Słońce zachodziło. Usiadł na ogromnym głazie, jeszcze ciepłym od słonecznych promieni, i wpatrywał się w morze. Czuł wewnątrz taką pustkę i miał takie poczucie zagrożenia, jakiego nigdy nie zdarzyło mu się doświadczyć w wirze walki. Ale podczas bitwy nie tracił przecież kontroli nad własnym losem.

Ogarnęło go uczucie całkowitej izolacji. Odgłosy dochodzące z obozu ścichły i odpłynęły. Przyzwyczaił się już, że jest całkiem sam na świecie, ale uczucie, które opanowało go w tej chwili było inne, silniejsze, bardziej dojmujące. Jakby jakaś niewidzialna ręka zakreśliła wokół niego krąg, odcinając go od najsłabszych choćby więzi z innymi ludźmi i skazując na absolutną samotność, w której jedynym towarzystwem mogła być tylko własna dusza.

Nie, nie tylko własna dusza. Morze i niebo nadal istniały i były z nim, otaczały go swym bezmiarem. Zachodni horyzont usiany był lśniącymi plamkami różu i fioletu, które błyszczały jak drobiny barwnego lodu na pomarszczonej powierzchni wody. Nawet białe grzywy fal połyskiwały kolorami i w gasnącym świetle zdawały się same emanować światło. Morvana ogarnął zachwyt nad pięknem świata; wpatrywał się jak zahipnotyzowany w wolno pogrążającą się w wodzie ognistą kulę, tonącą gdzieś na krańcu świata.

Jego nadwątlony duch wzrósł i zmężniał, jakby umocniony tym widokiem. W tej nienaturalnej ciszy, w tym całkowitym spokoju i bezruchu, dusza rosła, wypełniła całe ciało, sięgnęła dalej, dotknęła tego piękna. Odnosił wrażenie, że niemal fizycznie czuje jego dotyk. W tej chwili, kiedy zniknęło poczucie czasu i przestrzeni, wyczuł obecność drugiej istoty. To była istota ludzka, nie boska, tego był pewien, rozpoznał ją instynktownie, choć nie znał jej imienia.

Ta oszałamiająca chwila jedności minęła równie szybko, jak nadeszła, ale dopóki trwała, dawała poczucie nieskończoności. Morvan czuł się teraz bardziej osamotniony niż poprzednio, bardziej odgrodzony od świata, głębiej pogrążony w bolesnej rezygnacji.

A więc to tutaj wszystko się skończy. Nazwisko Fitzwaryn, nobilitowane przez samego Wilhelma Zdobywcę, odejdzie w niebyt na tym skalistym bretońskim wybrzeżu. Utracone ziemie nigdy nie zostaną odzyskane, synowie jego siostry nie zostaną pasowani na rycerzy, majątek rodzinny nie zostanie powiększony i już na zawsze ograniczy się do złotego naszyjnika ze szmaragdami, ukrytego na dnie sakwy. Musi powiedzieć o nim księdzu i poprosić, żeby został przesłany jego mieszkającej w Londynie siostrze.

Czy ten mąż kupiec pozwoli jej go zatrzymać, czy też zabierze go, żeby sfinansować kolejną ekspedycję handlową? Czy to ważne? Na ich pokoleniu skończy się szlachectwo tej rodziny. Jedyne, czego Morvan żałował w życiu, była utrata honoru rodziny. Ten żal był jak płonąca wiecznie w jego duszy pochodnia, która teraz buchnęła większym płomieniem, by go spopielić.

– Sir Morvanie.

Płomień zgasł. Morvan odwrócił się i przyglądał nadchodzącemu Ascaniowi. Nie był już uzbrojony, ale nadal wyglądał bardziej na rycerza niż księdza. Przyjazne spojrzenie zastąpiło podejrzliwość, z jaką patrzył na Morvana we wsi.

– Przyszedłem zapytać, czy chcesz się wyspowiadać. – Ascanio usadowił się na trawie u stóp skały.

– W obecnej sytuacji chyba powinienem.

– Raczej tak.

Nie trwało to długo. W ostatnich miesiącach uciekali przed zarazą i Morvan niewiele miał okazji do popełniania swoich zwykłych grzechów. Wyznał całą litanię wcześniejszych na wypadek, gdyby o którymś zapomniał przy poprzednich spowiedziach. Kiedy skończył, ksiądz nadal się nie odzywał.

Wreszcie Morvan postanowił przerwać milczenie, żeby położyć kres nastrojowi spowiedzi.

– Pochodzisz z Włoch? – spytał. – Jak tu trafiłeś?

Ascanio zmienił pozę i znów stał się rycerzem.

– Przed dwoma laty postanowiłem odbyć pielgrzymkę brzegiem morza do Santiago. Zatrzymałem się w opactwie Saint Meen. Na tym terenie znacznym problemem stały się bandy rabujące wioski. Przekonałem opata, że powinien zorganizować obronę i wynająć paru ludzi.

– Dobra rada.

– Kilka kilometrów dalej był żeński klasztor. Piętnaście zakonnic i kilka dziewcząt. Bandyci zaatakowali klasztor. Jedna z dziewcząt, niespełna szesnastoletnia panienka, wiedziała co nieco o broni. Za pomocą kuszy odparła napastników. Czterech zraniła, w tym przywódcę, a pozostali umknęli.

– Lady Anna? Zakonnice wyrzuciły ją po tym, jak je uratowała?

– Nie. Przeorysza była śmiertelnie przerażona. Poprosiła mojego opata, żeby przysłał jakiegoś mężczyznę, który lepiej wyszkoliłby dziewczynę. Ten posłał mnie.

– Świat zdecydowanie schodzi na psy. Ty, ksiądz, zostałeś posłany, by uczyć nowicjuszkę w żeńskim klasztorze władania bronią?!

– Wcale nie była nowicjuszką. Jeszcze nie złożyła żadnych ślubów. Co przeorysza miała robić? Wskutek wojny domowej Bretania zmieniła się w kraj bezprawia. Bezbronna kobieta nigdzie nie jest bezpieczna, nawet w klasztorze. Tylko wieść, że miejsce jest uzbrojone, może powstrzymać napastników.

Morvan pokiwał głową ze zdumieniem.

– To dziwna opowieść, ale żyjemy w dziwnych czasach. A wiec pojechałeś?

– Tak. Anna polowała w dzieciństwie i miała nieprawdopodobnie celne oko. W tej materii nie potrzebowała mojej pomocy. Pracowaliśmy nad walką na miecze.

– Jest w tym dobra?

– Zręczna i szybka. Ale miecz jest dla niej zbyt ciężki, dłuższa walka wymaga większej siły niż ta, którą Anna dysponuje.

Morvan próbował to sobie wyobrazić. Obraz nie wydawał mu się wcale tak nieprawdopodobny.

– A dlaczego przyjechaliście tu oboje?

– Po śmierci ojca na polu bitwy brat poprosił, żeby Anna wróciła do domu na czas jego wyjazdu do Awinionu w jakiejś tam sprawie. Po jego powrocie okazało się jednak, że dopadła go zaraza. Ksiądz z miasteczka nie chciał do niego przyjść, więc Anna posłała po mnie. Przyjechałem. Chciała, żebym udzielił mu ostatniego namaszczenia przez zamknięte drzwi. – Ascanio skrzywił się nieznacznie. – Wyznam szczerze, że zastanawiałem się nad tym. W końcu zmusiłem ją jednak, żeby wpuściła mnie do środka, i razem pomogliśmy mu umrzeć. A potem czekaliśmy.

– Nie zaraziłeś się. Czyżbyś był błogosławiony?

– Po prostu mam szczęście.

– Ona nie miała.

– Nie. Ale nikt więcej nie zachorował. To było w marcu. W czerwcu zaraza pojawiła się po raz drugi i zalała wszystkich jak fala. W mieście wymarła jedna czwarta ludzi. Na wsi jedna piąta.

– Słyszałem, że było jeszcze gorzej.

– My też. Ale nawet jeśli to prawda, trudno odczuwać wdzięczność po takich przeżyciach. – Ascanio wstał. – Muszę zajrzeć do twoich ludzi i zająć się innymi obowiązkami. Później ktoś jeszcze do ciebie zajrzy.

Przyjdzie sprawdzić, czy już umieram, pomyślał Morvan i ruszył za księdzem w stronę obozowiska.

– Zostałeś, żeby jej bronić? Dopóki nie wróci do klasztoru?

– Ona sama umie się bronić. Ale tutaj nie ma żadnych rycerzy. Tych kilku, którzy zostali, zmarło. Zostałem więc na jakiś czas. Dopóki młody książę nie wyznaczy opiekuna tych włości lub dopóki młody Josce nie zdobędzie ostróg rycerskich.

– A potem Anna wróci do klasztoru?

Ascanio obrzucił rycerza badawczym spojrzeniem. W jego oczach można było wyczytać, że doskonale pamięta, czego przed chwilą wysłuchał podczas spowiedzi.

– Wróci. Jest zdecydowana.

W innych okolicznościach zabrzmiałoby to pewnie jak strzeżenie, a nie proste stwierdzenie faktu.

Ale nie było powodu ostrzegać człowieka, który już niemal był martwy.