– Morvan Fitzwaryn, pani.

– Jesteś Anglikiem, ale Morvan to tu, w Bretanii, bardzo popularne i budzące szacunek imię.

– To imię przekazywane w moim rodzie. Mój przodek przypłynął do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą, a pochodził z pogranicza Bretanii i Normandii.

Dziewczyna uśmiechnęła się i Morvan uznał, że musi być młodsza, niż mogłoby się wydawać na podstawie jej manier i autorytetu.

– Cóż, panie rycerzu, nie musisz chyba tak się we mnie wpatrywać. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że wiele Bretonek nieco zdziwaczało na skutek wojny domowej.

Piła do Jeanne de Montfort, żony ostatniego księcia. Kiedy jej mąż został uwięziony przez króla Francji, stanęła na czele jego armii. Morvan spotkał ją kiedyś w Anglii, jeszcze zanim została wdową. Przekroczyła już wówczas granicę między dziwactwem a szaleństwem i opiekę nad jej małym synem przejął król Edward.

Stojąca teraz przed nim młoda kobieta była równie wysoka i dumna jak mężczyzna.

– Nazywam się Anna de Leon. Jesteś na ziemiach mojej rodziny. A skoro jesteś Anglikiem, pewnie miło ci będzie usłyszeć, że jesteśmy montfortystami, a nie poplecznikami Charles’a de Blois i roszczeń Penthievre do korony książęcej.

Morvan nawet o tym nie pomyślał i, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. W porównaniu z realną perspektywą rychłej śmierci, wojna o sukcesję bretońskiego tronu wydawała mu się niezbyt znacząca.

Ksiądz rycerz Ascanio wyłonił się z chaty.

– To już nie potrwa długo. – Spojrzał sceptycznie na Morvana, a potem na lady Annę. – Czy to rozsądne, żebyście zostali tu razem?

– Sir Morvan nie odniósłby żadnej korzyści, gdyby mnie skrzywdził. Zgubiłby tylko swą nieśmiertelną duszę. Idźcie już i znajdźcie pozostałych. – Zwróciła się do młodzika. – Josce, nie zapominaj, że to nasi goście, a nie więźniowie. Jedź z Ascaniem.

Odjechali, zostawiając gniadą klacz, która przez cały czas nie poruszyła się nawet o włos.

– Twój koń, pani, nie ma siodła – zauważył Morvan.

– Może chodzić pod siodłem, ale woli na oklep. A ja nie spodziewałam się dzisiaj żadnej bitwy – stwierdziła spokojnie Anna i weszła do chaty.

Jej słowa bynajmniej nie były żartem. Najwyraźniej zdarzały się takie dni, kiedy była gotowa do tego, że znajdzie się w ogniu walki.

Zastał ją w chacie pochyloną nad chłopcem; kładła mu właśnie na czole mokry ręcznik. William zaakceptował jej pomoc. Jęki ustały, uspokoiły się też konwulsyjne drgawki.

Morvan patrzył na młode, udręczone cierpieniem ciało. Czy i jego czekało to samo? Wolałby śmierć w bitwie niż takie żałosne konanie niegodne rycerza. Pożałował nagle, że ta kobieta ocaliła go od spalenia żywcem przez wieśniaków.

Wpatrywał się w szczupłe dziewczęce dłonie, zajęte pracą.

– Powiedziałaś, pani, że nie boisz się zarazy. Jeśli to prawda, jesteś jedyną osobą na świecie, która się jej nie lęka.

– Nie boję się, bo już to przechorowałam. A zaraza nigdy powtórnie nie atakuje tego samego człowieka.

– Zaraziłaś się tym i przeżyłaś?! – Przez całe lato, kiedy zaraza pustoszyła świat chrześcijański, wysłuchiwał opowieści o całkowicie wyludnionych wioskach i o miastach, które straciły połowę mieszkańców. Nigdy nie słyszał, by ktokolwiek przeżył. – Czy ktoś jeszcze wyzdrowiał?

– Kilka osób w naszych wioskach i w mieście. Bardzo nieliczni.

– A ksiądz? Ascanio?

– Nie. Nieustannie wyzywał los, ale jakoś się nie zaraził. Podobnie jak kilku innych.

– Jak… jak to się stało, że przeżyłaś?

Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Żadnych kobiecych sztuczek. Żadnych omdlewających spojrzeń ani trzepotania rzęsami. Patrzyła tak, jak zwykli patrzeć mężczyźni. Prosto w oczy, szczerze, uczciwie.

– Nie wiem, jak to się stało. A dlaczego… chwilami wydawało mi się, że ocalałam, by pozostał przy życiu ktoś, kto pochowa moich ludzi.

Delikatnie gładziła Williama po włosach i twarzy. Na chłopca spłynął spokojny sen.

– On może zgasnąć lada moment, ale może to także potrwać jeszcze wiele godzin. Niewykluczone, że będziemy czuwać przy konającym przez całą noc. Radzę ci odpocząć trochę, sir Morvanie. Jeśli powróci szaleństwo, będę potrzebowała twojej pomocy.

Morvan spojrzał na twarz Williama, która wydała mu się niemal anielska w tej krótkiej chwili wytchnienia od męki. Przeniósł wzrok na wpół zasłoniętą twarz tej dziwnej kobiety, która zdołała ofiarować choremu spokój. A potem rzucił się na ławę na wprost drzwi.


Anna osunęła się na podłogę i oparła plecami o łóżko. Podczas tych długich upiornych miesięcy walki z zarazą nauczyła się wykorzystywać rzadkie chwile, kiedy mogła złapać trochę snu. Zamknęła oczy i obliczała w myślach długość kwarantanny; którą trzeba objąć gości. Jeśli nikt poza sir Morvanem nie zachoruje, nie będzie problemów. Ale jeżeli choroba rozprzestrzeni się wśród jego ludzi, zaraza zakończy swój cykl, dopiero gdy nadejdą chłody. Miała nadzieję, że nikt z jej chłopów ani dzierżawców nie stykał się z tymi ludźmi.

Otrząsnęła się z zamyślenia, słysząc nierówny oddech chłopca. Poczuła szacunek dla rycerza, że został z giermkiem. Opiekując się ofiarami zarazy, widywała matki, które porzucały własne dzieci, i mężów opuszczających żony. Ta zesłana przez Boga plaga udowodniła wszystkim naocznie, jak pełne lęków i żałosne są w istocie ludzkie duszyczki. Pomyślała, że teraz, kiedy to nieszczęście przetoczyło się już przez ich kraj, ludzie mogą zacząć odbudowywać swe iluzje co do samych siebie. Szczerze żałowała, że ten rycerz nie postanowił spełnić swego szlachetnego, chrześcijańskiego obowiązku na ziemiach kogoś innego.

Obróciła się i rozejrzała po chacie. Sir Morvan siedział z zamkniętymi oczami, oparty o ścianę. Drzwi były uchylone i światło ledwo do niego docierało, było jednak wystarczająco jasno, by Anna mogła przyjrzeć się rycerzowi.

Miała przed oczami urodziwą twarz, która w dzieciństwie była pewnie idealnie piękna, zanim rysy wraz z upływem czasu stwardniały w bitwach. Wysmagana wiatrem opalona skóra, napięta na kościach policzkowych i kwadratowej brodzie, zapadała się, tworząc pokryte cieniem zagłębienia na policzkach. Mężczyzna miał kształtny nos i pięknie wykrojone usta. Jego twarzy nie szpeciła żadna blizna. Czarne potargane włosy spływały, lekko falując, na ramiona. Na brodzie pojawił się cień zarostu, co świadczyło o tym, że zwykle był gładko wygolony.

Anna żałowała, że rycerz ma spuszczone powieki. Jego oczy były godne uwagi: bardzo ciemne i błyszczące pod prostymi, szerokimi brwiami. Kiedy się uśmiechał, oczy lśniły jak czarne diamenty, gdy się zachmurzył, w głębi tych oczu rozpalał się całkowicie inny ogień. Były niemal hipnotyzujące. Kiedy weszła z Ascaniem do chaty, zwróciła uwagę niemal jedynie na oczy tego rycerza.

Nigdy nie patrzyła na mężczyzn jako na potencjalnych kochanków czy mężów, nie była jednak całkowicie nieczuła na męską urodę. Podziwiała ją na swój analityczny, chłodny sposób, tak samo jak podziwiała kolorowe ilustracje w niektórych książkach matki przełożonej. To był niewątpliwie oszałamiająco przystojny mężczyzna. Przyglądała mu się przez dłuższy czas. Wreszcie zamknęła oczy i oparła głowę o brzeg materaca.


Anna obudziła go, lekko dotykając jego ramienia.

– Odszedł. Umarł spokojnie.

Morvan podszedł do łóżka i spojrzał z góry na ciało.

– Jak szybko to się stało. Jeszcze wczoraj zupełnie dobrze się czuł.

– Czasami tak się zdarza. Wysłałam kilku wieśniaków, żeby wykopali grób. To poświęcona ziemia. Połóż go na swoim koniu, pójdziemy za nim na piechotę.

Pogrzebali Williama i szli potem przez las, dopóki nie dotarli do drogi biegnącej wzdłuż brzegu morza. Wtedy dopiero dosiedli koni i jechali w milczeniu. Lady Anna siedziała na swojej klaczy wyprostowana jak struna i trzymała wodze po mistrzowsku. Kaftan uniósł się, odsłaniając nogi dziewczyny i opinając się na biodrach. Powstała wygięta linia od talii aż do butów. Każdy, kto by na nią spojrzał, nie miałby cienia wątpliwości, że są to kobiece nogi.

Na jej krótką komendę klacz posłusznie przeszła w galop. Morvan ścisnął kolanami Diabła, zmuszając go do przyspieszenia kroku, by zrównać się z wierzchowcem Anny. Kiedy wypadli z lasu na otwartą przestrzeń, dziewczyna uniosła głowę, wystawiając twarz na wiatr, który rozwiewał jej włosy i wydymał płaszcz na plecach. W jej oczach błyszczała oszałamiająca, nieskrywana radość.

W końcu ściągnęła wodze wierzchowca i wskazała drogę skręcającą na zachód.

– Ten gościniec wiedzie do Ville de la Roche. Moglibyśmy dojechać tędy do domu, ale znam krótszą drogę. – Poprowadziła go do leśnej ścieżki.

Po jakimś czasie drzewa zaczęły rzednąć, wreszcie las się skończył. Na szerokim otwartym polu stał trójkątny stary zamek, zbudowany na wznoszącej się nad polami skale. Ogromna wieża górowała nad bramą wjazdową we frontowej części, natomiast z tyła chronił go półkolisty wysoki mur. Mur ciągnął się od bramy wjazdowej aż po północne flanki.

Kiedy podjechali bliżej, Morvan zauważył, że wybrzeże tworzy w tym miejscu klif. Zamek został zbudowany na cyplu, wdzierającym się w głąb morza, i większa część murów wznosiła się nad stromymi urwiskami. W skałach od strony pól zostały wykute szerokie, głębokie fosy.

– Robi wrażenie – stwierdził. – Czy kiedykolwiek został zdobyty?

– Nie. Moja rodzina włada La Roche de Roald od ponad trzystu lat. Nikt nawet nie próbował go oblegać, bo mając morze za plecami, zawsze możemy zdobyć zaopatrzenie.

Wjechali bramą na dziedziniec. Był całkowicie pusty i niezwykle cichy. Wszystkie żywe istoty schowały się przed śmiercią, którą nosił w sobie Morvan. Podniósł w górę wzrok i dostrzegł jasnowłosą dziewczynę, która na jego widok szybko odsunęła się od okna.

W północnej ścianie zobaczył otwarty portal, zbyt niski, by mógł pod nim przejechać jeździec.

Anna zsiadła z konia.

– Proszę, zostaw tu konia, panie. Zabierz wszystko, czego potrzebujesz.