Brama prowadziła do północnego skrzydła zamku, oddzielonego długim murem. Mur biegł prosto na północ na długości dwustu metrów, potem zakręcał, by połączyć się z klifem, stanowiącym naturalną osłonę zamku od zachodu. Do zewnętrznego muru przylgnęły małe domki i budynki gospodarcze.

Wewnątrz pracowało dwudziestu ludzi, których przywiódł ze sobą z Gaskonii. Wbijali słupki i rozpinali na nich materiał, budując namioty. Obozowisko każdego z nich było oddzielone od sąsiedniego linią ognia, który płonął w płytkich rowkach. Przypominało to szachownicę.

– Daliśmy im mnóstwo koców i materiał do ochrony przed deszczem. Jedzenie będzie przynoszone na obrzeże obozowiska w porze posiłków – tłumaczyła Anna. – Są na tyle daleko od siebie, by uniknąć rozprzestrzeniania zarazy, jeśli któryś z nich zachoruje.

– Po co tyle ognia?

– Brat mi opowiadał, że papieża trzymano w Awinionie między dwoma ogniskami i uniknął zarazy. Nie mam pojęcia, czy to naprawdę działa, ale próbujemy wszystkiego.

Na skraju terenu, dwadzieścia kroków od krawędzi klifu, stał szałas o drewnianym dachu i pokrytych materiałem ścianach. Anna prowadziła Morvana właśnie w tamtą stronę. Odchyliła płócienną klapę przy wejściu i umocowała ją, by nie opadła.

Przechylił głowę i się rozejrzał. Wokół prostego paleniska stały trzy ustawione w literę U prycze. W pomieszczeniu znajdował się jeszcze stół, krzesło, stołek, a w rogu kilka wiader i szmaty.

Poczuł w sobie pustkę.

– A więc tak wygląda umieralnia – powiedział.


Anna zajęła się rozpalaniem ognia na palenisku i starała się zachowywać tak, jakby nie słyszała ostatnich słów Morvana. Doskonale wiedziała, co rycerz teraz czuje.

To pomieszczenie symbolizowało los, który go czekał w najbliższej przyszłości i z którym musiał się zmierzyć. Są wprawdzie ludzie do tego stopnia pozbawieni wyobraźni, że wydaje im się, iż śmierć może spotkać wszystkich, tylko nie ich, lecz Morvan się do nich raczej nie zaliczał.

W głowie Anny zaczęły się kłębić nieproszone wspomnienia. Dowiaduje się, że może być zarażona, czeka na śmierć… leży bezsilna jak dziecko w ramionach Ascania… Próbowała walczyć z ogarniającą ją rozpaczą.

Morvan nadal stał w progu. Jego wspaniałe oczy były teraz puste, patrzyły jakby do wewnątrz.

– Ja przeżyłam, panie.

Oczy nieco mu pojaśniały, jakby wrócił do nich blask. Rycerz wszedł do pomieszczenia i przyjrzał się trzem pryczom.

– Spodziewasz się następnych. Kiedy będzie wiadomo?

– Jeśli w ciągu dziesięciu dni u nikogo z twoich ludzi nie wystąpią symptomy choroby, będą mogli odjechać.

– A jeśli wystąpią u jednego?

– Wyląduje tutaj i zaczniemy liczenie od nowa. Odłóż swoje bagaże, pomogę ci zdjąć zbroję.

Pozwolił, by rozpięła sprzączki napierśnika i pomogła mu go zdjąć. Usiadł na pryczy i sam zajął się naramiennikami i nagolennikami.

– Powiedz, pani, jak ma na imię twój pan?

– Mój pan?

– Tak, powinienem poznać imię człowieka, którego mam być gościem. Więc jak się nazywa twój mąż?

Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

– Spójrz na mnie, sir Morvanie.

Podniósł wzrok, odsuwając na bok talerz.

– Nie tak, spójrz na mnie naprawdę.

– Dobrze, pani. – Sumiennie wykonał polecenie. Jego twarz była najpierw poważna, rozbawiona, wreszcie pojawił się na niej całkiem inny wyraz. Zacisnął mocno zęby, a oczy mu zabłysły.

Anna zaniepokoiła się. Zaczęła się zastanawiać, czy mogła go czymś rozgniewać.

– I cóż, sir Morvanie, czy spotkałeś kiedykolwiek w życiu mężczyznę, który ożeniłby się z kimś takim jak ja?

– Pani?

– Pomyśl o tym. Sądzisz, że gdybym miała męża, czyli człowieka, który mógłby mi dyktować, co mam robić, a czego nie, to on kazałby mi robić to, co robię?

Powoli na jego twarz wypłynął uśmiech.

– Być może twój mąż jest niezwykłym mężczyzną.

– Nie ma niezwykłych mężczyzn. – Anna narzuciła na ramiona płaszcz, który zdjęła, wchodząc do szałasu. – Muszę już iść. Niedługo zajrzy do ciebie Ascanio.

Morvan odprowadził ją do wyjścia. Ktoś umieścił wokół pomieszczenia małe proporczyki, inne powiewały w narożnikach obozu jego ludzi. Były złoto-niebieskie, nie czarne, ale nie zmieniło to ich przesłania: ostrzegały, by trzymać się z dala od tego miejsca. A jednak w połączeniu z głośnymi przyjacielskimi pogwarkami jego ludzi nadawały mu charakter festynu ludowego.

Odwrócił się do Anny. W jego oczach płonął czarny ogień.

– Wrócisz?

– Ktoś z tobą będzie – odpowiedziała. Mogła mu obiecać tylko opiekę, nie była w stanie dać mu nadziei. – Albo Ascanio, albo ja. Zaopiekujemy się tobą starannie. Nie zostaniesz sam. – Zmusiła się do nienaturalnie radosnego uśmiechu, żeby podnieść go na duchu, i odeszła w stronę zamku. Czuła na sobie wzrok rycerza, dopóki nie znikła mu z oczu w bramie.

2

Powiedziała: Spójrz na mnie. Spójrz na mnie tak naprawdę. I spojrzał. Spojrzał i widmo śmierci znikło w chwili, kiedy pod męskim odzieniem i dziką plątaniną zmierzwionych loków dostrzegł nagle kobietę.

Była bardzo piękna, choć całkiem nie w stylu eleganckich, bogobojnych dam. Nie miała wyskubanych brwi i misternie utrefionej fryzury ani powiewnych szat. Jej uroda była równie naturalna i nieudawana, jak jej zachowanie.

Spojrzał i nagłe pożądanie podsunęło mu obraz Anny odzianej w cieniusieńkie jedwabie, które po chwili się z niej zsuwają. Nie był na to przygotowany. Nie był też przygotowany na reakcję własnego ciała. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że te rozpustne myśli odbiły się na jego twarzy, ale dziewczyna wydawała się tego nie zauważać. Albo było jej to obojętne. Uznał to za zastanawiające. Prawie nigdy nie spoglądał w taki sposób na kobietę, a już na pewno nie zdarzało się, by nie odpowiedziała mu takim samym spojrzeniem.

Morvan podejrzewał, że Anna musi mieć około osiemnastu lat, nie był jednak pewien, bo włosy na wpół zakrywały jej twarz. Kiedy wydawała rozkazy swoim ludziom lub patrzyła prosto w oczy jak równy równemu, robiła wrażenie starszej. Ale gdy rzadki uśmiech rozświetlał jej oczy i rysy twarzy, Morvan odnosił wrażenie, że ma przed sobą dziewczynkę, niemal dziecko.

Obserwował Annę, dopóki dumnie wyprostowana, szaro-złocista sylwetka nie zniknęła w bramie. Jej chód różnił się od stąpania większości kobiet, nie przypominał jednak także męskich kroków. Ruchy dziewczyny były oszczędne i płynne, jakby wszystkie mięśnie współpracowały, by stworzyć pełną wdzięku harmonię.

Dziwna kobieta. Fascynująca. Jeszcze nigdy nie spotkał podobnej, a znał – i to bardzo blisko – wiele kobiet. Dwie rzeczy były w jego życiu stałe i pewne: mistrzostwo w robieniu bronią i w uwodzeniu. Kobiety przychodziły do niego znęcone piękną twarzą i wspaniałym ciałem, a zostawały, bo wiedział, jak dać im rozkosz. Jako młodzik uwielbiał podboje miłosne, ale później pewność zwycięstwa odebrała tym potyczkom część uroku. W końcu uznał, że to wyjątkowo wątpliwy dowód siły.

Z zamyślenia wyrwał go jakiś głos; ktoś wołał go po imieniu. Mężczyzna o znajomej sylwetce stał na skraju obozu i machał do niego ręką. Morvan podszedł do granicy swojego terenu i zatrzymał się dziesięć metrów od Gregory’ego, łucznika ze swojej drużyny. Gregory był dobrym żołnierzem, silnym i prawym, a poza tym znakomitym mówcą, który przez ostatnie kilka miesięcy pomagał Morvanowi utrzymać ludzi w ryzach. Kiedy zrobiło się już bardzo ciężko, gdy kluczyli w drodze z Gaskonii na północ, próbując omijać ogniska zarazy, to właśnie on wspierał zawsze Morvana, gdy ten starał się przekonać ludzi, by zrezygnowali z rozboju. A w owym tygodniu, kiedy żadne miasto nie chciało ich wpuścić w obręb murów i zabrakło jedzenia, to właśnie Gregory zniknął na cały dzień i wrócił z sakwami pełnymi chleba i ptactwa. Nikt nie zapytał, w jaki sposób udało mu się zdobyć żywność. A Morvan najmniej ze wszystkich był tego ciekaw.

– Sir Morvanie, doprowadziłeś nas wreszcie do raju! – zawołał teraz Gregory, uśmiechając się od ucha do ucha.

Jego dowódca odpowiedział uśmiechem, patrząc na przetykaną siwizną brodę i chudą jak tyczka sylwetkę przyjaciela.

– Były jakieś kłopoty?

– Nie ma o czym mówić. Mieliśmy przewagę liczebną i tamci to jeszcze niemal dzieci, ale zaskoczyli nas podczas snu, więc musieliśmy być posłuszni. Nawet sir John, chociaż on bardzo długo i głośno wykrzykiwał, że nie możemy im ufać, bo przecież mogli ściągnąć płaszcz z twojego trupa. Ale rycerz zwany Ascaniem… notabene to ksiądz, wiedziałeś o tym? No więc ten Ascanio obiecał nam gorące jedzenie i miękkie koce, a my, no wiesz, tacy żołnierze jak my żyją z tego, że dają się kupować.

– Spróbuj utrzymywać wśród ludzi porządek. Jeśli nie będą się ze sobą stykać i wszystko pójdzie dobrze, już niedługo będziecie mogli stąd wyjechać.

– Z utrzymaniem ich w ryzach nie będzie problemów. Na tamtym murze rozstawieni są łucznicy, a ich strzały z równym powodzeniem mogą razić ludzi na zewnątrz murów, jak i wewnątrz.

– Dowiedziałeś się czegoś o naszych gospodarzach?

– Rozmawialiśmy ze służbą, która przyniosła nam zaopatrzenie. Kilkoro mówi po francusku, a niektórzy z nas znają po parę bretońskich słów. – Nawet z odległości dziesięciu metrów Morvan dostrzegł, że oczy Gregory’ego zabłysły. – W dziwne miejsce nas przywiodłeś. Na tym zamku nie ma pana. Władzę sprawuje lady Anna. To święta, jeśli wierzyć jej ludziom. Broni zamku, zarządza majątkiem, leczy chorych, niewykluczone, że stąpa po wodzie i wprawia słońce w ruch. Są tacy, którzy widzieli nocą bijący od niej nieziemski blask, a wszyscy twierdzą, że to anioł wyrwał ją ze szponów śmierci. Zdaje się, że jej ojciec zginął w boju, a brata zabrała zaraza. Została tylko ona i jej młodsza siostra. Lady Anna chce się ofiarować Bogu, jak słyszałem. Wzniosła klasztor i zamierza do niego wstąpić, jak tylko znajdzie młodego księcia, który tu osiądzie.