– Przypuszczam, panie, że tam, gdzie jest twój dom, świat wygląda zupełnie inaczej. Opowiedz mi o tym, proszę.

Na chwilę zamyślił się.

– Słusznie przypuszczasz, pani. Południe Anglii jest łagodne, natomiast pogranicze Szkocji to kraina surowa i bezlitosna.

Czekała, co powie dalej.

– Wiem, że wszędzie bywają trudne warunki, ale tam życie jest szczególnie ciężkie. To nie kończąca się walka z żywiołami, z biedą, i z ziemią, którą trzeba nieustannie przebłagiwać, by chciała ofiarować dość żywności. – Urwał i kwaśno się uśmiechnął. – Pewnie nie to chciałaś usłyszeć, pani.

– To bardzo interesujące – zapewniła go uprzejmie. – Mów dalej, panie.

– Tam, gdzie mieszkam, w zamku Ravensglass, będącym od dawien dawna siedzibą mojej rodziny, nie ma wyraźnego podziału na tak zwaną szlachtę i chłopów. Owszem, mam złoto i oszczędności, mam solidne meble i wygodne komnaty, ale nie sposób najeść się francuskimi jedwabiami, a noc spędzona z pustym brzuchem na puchowych piernatach jest podobna do nocy na słomie. – Przerwał na moment. – Prędzej czy później nawet w najrozważniej prowadzonych domostwach trzeba uzupełnić spiżarnię, a zdarza się, że jesteśmy przez dużą część roku dosłownie odcięci od reszty świata. Zwierzęta, nawet zadbane, giną od chorób, podobnie jak ludzie. I zimno! Mam nadzieję, pani, że nigdy podobnego nie doświadczyłaś. Ciepło odziany człowiek wychodzi z domu tylko po to, by sprawdzić, jak się ma jego stado, i wraca z odmrożonymi palcami u rąk i nóg…

Zamilkł, by przyjrzeć się jej minie.

– No, nie co roku jest tak strasznie, ale pamiętam kilka niezwykle ostrych zim. Na któreś Boże Narodzenie matka przemyciła do zamku prosiaka i tuczyła go w wielkiej sali przy kominku, żebyśmy mieli co jeść na święta. Ojciec, gdy to zauważył, wpadł we wściekłość. Kłócili się przez całe dwa świąteczne tygodnie.

– Twój ojciec, panie, był Szkotem, prawda?

– Z urodzenia tak, ale jego rodzina mieszkała od wielu lat po angielskiej stronie granicy, więc uważał się za Anglika. Był lennikiem króla Henryka, a ja jestem lennikiem jego dzieci.

Jack zapatrzył się w jednego z małych wędkarzy, który miał na żyłce srebrzystą rybę i usiłował wyciągnąć ją z wody. Podczas gdy chłopiec mozolił się ze zdobyczą, Hamilton wstał, zdjął czapkę, pochylił się nad wodą i zręcznie podebrał trofeum.

Mały blondynek, zdziwiony i zaskoczony, spojrzał na niego z uśmiechem i obaj pochylili się nad złowioną rybą. Chłopcy wędkowali nie dla sportu, lecz po to, by było w domu co jeść, a ten piękny okaz zapewniał całej rodzinie posiłki na dwa dni.

Gdy Jack wrócił do Anny, ta powiedziała zadumanym tonem:

– Musiałeś, panie, bardzo zagniewać ojca, kiedy, wybrałeś na żonę francuską damę. O ile wiem, Szkoci i Francuzi zawsze nawiązują sojusz, gdy przychodzi do walki przeciwko Anglikom.

Jack stężał, ale odpowiedział uprzejmie:

– To prawda. Jeśli już odpoczęłaś, pani, powinniśmy wyruszyć dalej. Chciałbym zobaczyć Greenwich jeszcze przed zachodem słońca.

Resztę drogi przebyli niemal w milczeniu. Jeśli Anna się odrywała, Jack odpowiadał, ale wyłącznie półsłówkami i prawie niegrzecznie. Dziewczyna znowu poczuła się jak natręt. Była pewna, że nowy przypływ niechęci wywołała u Jacka tym, iż poruszyła zakazany temat.

Wielkie nieba! – pomyślała z irytacją. Mogłoby się zdawać, że to jedyny człowiek na świecie, który stracił bliską osobę, a na przykład ona przed pięcioma laty też była bardzo zasmucona, gdy zmarła jej babka ze strony matki.

Joan de Cheyne, matka Bess, dożyła niezwykłe podeszłego wieku. Miała niespożyte siły. Przez wiele lat mieszkała razem z córką i zięciem, dbała o Latimarów i mieszała się do wszystkich ich spraw. Gdy cicho odeszła pewnej letniej nocy, po hucznej dożynkowej kolacji, w której brała żywy udział, Anna szlochała trzy dni bez przerwy. Wreszcie ojciec przyszedł do jej komnaty i surowo oznajmił, że takie opłakiwanie wyroków losu to brak szacunku dla sił wyższych.

– Sprzeciwiasz się Bogu – powiedział – więc proszę, przestań.

Mądre słowa, uznała wówczas Anna, a teraz je sobie przypomniała. Zerknąwszy na chmurną twarz swojego towarzysza, nabrała jednak przekonania, że dla niego nie będą stanowiły pociechy. Naturalnie rozumiała, że utraty babki nie można porównywać ze śmiercią żony i towarzyszki życia, lecz mimo wszystko… Tak czy owak, żałowała, iż niebacznie zadała kłopotliwe pytanie.

Do Greenwich dotarli akurat wtedy, gdy błękitne niebo zaczęło nabierać jabłkowozielonego odcienia, który sygnalizował, że oto kończy się jeszcze jeden pogodny, jesienny dzień i wkrótce nastanie noc. Wjeżdżali na główny dziedziniec skąpani w karmazynowym świetle zachodzącego słońca. Jack zeskoczył na ziemię i pomógł Annie zsiąść z klaczy. Dopilnował, by stajenny zajął się wierzchowcami i polecił mu szybko znaleźć pazia, który odprowadziłby lady Annę Latimar do jej komnaty.

Mimo swych braków Jack bez wątpienia był skuteczny, bo po kwadransie Anna znalazła się pod opieką lady Allison Monterey w jednej z komnat, do których wchodziło się z labiryntu korytarzy przecinających kwatery dam dworu. Anna wraz z rodzicami i George'em była już w Greenwich, więc z radością oglądała znane miejsca, przede wszystkim jednak zależało jej a tym, by jak najszybciej spotkać damy, z którymi miała spędzić najbliższe dwa lata życia, i wywrzeć na nich możliwie korzystne wrażenie.

W komnacie zastała cztery dwórki. Wszystkie były równe jej wiekiem i stanem, czyli że były bardzo starannie wychowane, lecz nie pochodziły z najznamienitszych rodzin. Służyły królowej, nie należały jednak do jej najbliższego otoczenia, bo taki zaszczyt został zarezerwowany, na przykład, dla lady Warwick i lady Dacre. Dziewczęta powitały ją życzliwie, bo każda nowa twarz była bardzo pożądana, jako że zbliżały się długie, zimowe miesiące. Zaraz potem Anna przekonała się, jak rozważnie ojciec zaplanował jej przyjazd na królewski dwór. Gdy zaczęła rozpakowywać kufer, a pozostałe panny wydawały głośne okrzyki nad jej kolejnymi sukniami, bez wyjątku uszytymi zgodnie z wymogami najnowszej mody, lady Allison powiedziała:

– Przywiózł cię tutaj Jack Hamilton, prawda? Och, on wydaje mi się wprost fascynujący!

– Naprawdę? – Anna spojrzała zaskoczona, szybko jednak się opanowała i przybrała wyraz życzliwego zainteresowania.

– Wszystkie tak uważamy – wtrąciła lady Frances. – Czy on jest przyjacielem rodziny, czy…? – Na wszelki wypadek zawiesiła głos.

– Owszem, przyjacielem rodziny – odrzekła stanowczo Anna. – Dawniej był paziem mojego ojca, a i teraz utrzymują bliskie stosunki. Moi rodzice spotykali się z nim co pewien czas, gdy przyjeżdżali na dwór złożyć pokłon królowej, ja natomiast widziałam go ostatni raz, kiedy byłam małą dziewczynką. Niesety, moja matka zachorowała i nie mogła mi towarzyszyć do Greenwich, więc ojciec poprosił o to Jacka.

Odwróciła się do kufra i wyjęła z niego aksamitną pelerynkę, podbijaną futrem, którą zaledwie tydzień wcześniej dostała w prezencie od rodziców. Trzymając w rękach ten luksusowy przyodziewek, znów poczuła tęsknotę za domem.

– Będziesz miała osobistą służącą, która zrobi to za ciebie – zwróciła jej uwagę lady Jane.

– Wiem – odparła Anna, świadoma, że została zganiona – ale pomyślałam, że sama to zrobię i każę wynieść kufer. – Wdzięcznie uśmiechnęła się do Jane. – Wydaje mi się tutaj dosyć ciasno. Jestem pewna, że wszystkim brakuje przestrzeni, do której przywykłyśmy w naszych domach.

Trzy pozostałe dwórki wymieniły aprobujące spojrzenia. I tak zaczęła się nieustająca gra towarzyska w zdobywanie punktów. Nikt nie zostawał w niej zwycięzcą, ale przynajmniej dawała trochę urozmaicenia.

Dwórki uznały, że Anna ma już całkiem sporo tych punktów. Przyjechała do Greenwich pod opieką Jacka Hamiltona, który był tematem licznych domysłów, ponieważ wiele panien bezskutecznie próbowało go zdobyć; miała elegancką garderobę i pochodziła z szacownej rodziny, a w dodatku niemal natychmiast utarła nosa Jane. Należało się więc spodziewać, że szybko znajdzie swoje miejsce na dworze.

Panny wróciły do tematu Jacka Hamiltona.

– Podobno nigdy nie otrząsnął się z żałoby po śmierci żony – powiedziała z żywym zainteresowaniem Clare – a minęło od tamtej pory już ponad dziesięć łat!

– Mój brat, Tom, powiedział mi, że w Ravensglass Jack zbudował jej okazały pomnik – szepnęła Allison. – Krypty rodowe Hamiltonów wydawały mu się nie dość dostojnym i wspaniałym miejscem dla jej szczątków, więc postawił nową, a materiały sprowadził aż z Florencji. I budowla, i pomnik są z włoskiego marmuru.

– Wyobraźcie sobie tylko, ile to kosztowało! – wykrzyknęła zazdrośnie Frances. – I wszystko dla zmarłej osoby.

Anna nadał składała swoje stroje we wskazanej skrzyni, nieco zdegustowana tą rozmową. Cokolwiek sądziła o Jacku Hamiltonie, wrodzone poczucie lojalności nie pozwalało jej słuchać, jak w tym siedlisku zawiści panny dyskutują o jego najbardziej osobistym cierpieniu.

– Z pewnością znasz różne niezwykłe szczegóły tej historii – zwróciła się do niej Jane. – Oświeć nas, proszę.

Złożywszy równo ostatnią suknię, Anna zamknęła skrzynię.

– Niestety, nie znam żadnych szczegółów – odparła chłodno. – Wiem tylko, że Jack uwielbiał swoją żonę i bardzo głęboko przeżył jej śmierć.

Nastąpiła chwila niezręcznego milczenia, aż wreszcie Clare powiedziała:

– Naturalnie jest tak, jak mówisz… wszystkie mu współczujemy, ale czy nie uważasz, że żałoba też ma swoje granice?

Anna również była tego zdania, nie do niej jednak należał sąd w tej sprawie, ponieważ, jako że nigdy jeszcze nie była zakochana, nie miała stosownych doświadczeń. Wiedziała natomiast, że nie wolno jej brać udziału w bezsensownych plotkach, dotyczących uczuć posępnego i zgorzkniałego człowieka, z którym spędziła ostatni dzień. To byłaby po prostu nielojalność.

– Myślę, że z czasem i on opuści swoją wieżę z kości słoniowej. Cieszyłabym się, gdybym to ja mogła go do tego skłonić – westchnęła Jane.