– Jest przerażony możliwością rozstania z nią – zauważyła Dawn.

– Nie ma powodu do obaw. Trixie nie jest najmłodsza, ale za to zdrowa jak ryba. Jeśli jednak chcesz, to zawiozę cię tam i odbiorę, wracając od byka Carneyów.

Zobaczyła Trixie, kiedy tylko przeszła przez bramę domu Freda Haynesa. Spanielka brnęła przez śnieg, kiwając się śmiesznie na boki. Dawn powitała Freda ciepłym uśmiechem, a w odpowiedzi otrzymała jedynie niechętne skinienie głowy. Po chwili gospodarz zreflektował się jednak i zaproponował jej herbatę.

– Już niedługo – powiedziała, dotykając brzucha Trixie. – Myślę, że tuż po świętach.

– Czy nic jej nie będzie? – zapytał z nie skrywanym niepokojem.

– Nie powinno. Doskonale się nią zajmujesz, a jej stan zdrowia nie budzi zastrzeżeń.

Mężczyzna odchrząknął,

– Powinienem był pozwolić na ten zabieg – mruknął. – Sam nie wiem, co we mnie wstąpiło.

Ale Dawn wiedziała. Trixie zaszła w ciążę z jakimś nieznajomym psem i Fred nie wiedział o niczym przez kilka tygodni. Kiedy zorientował się, co się święci, usunięcie ciąży wiązało się już z poważnym ryzykiem i nie chciał narażać suki. Im bliżej było do narodzin szczeniaków, tym bardziej żałował swojej decyzji. Dawn pocieszała go, jak tylko potrafiła. Wypiła herbatę i rozejrzała się po ścianach, na których wisiały fotografie.

– To mój syn, Tony – objaśnił Fred. – Wyjechał do Australii i ożenił się tam.

– Wygląda bardzo młodo – powiedziała, przyglądając się mężczyźnie na zdjęciu.

– Tę fotografię zrobiono jeszcze przed wyjazdem.

– Czy masz jakieś nowsze zdjęcia, na których jest razem z żoną?

Fred wzruszył ramionami.

– On ma swoje życie, a ja swoje. Przysłał mi zdjęcia po tym, jak urodziły mu się dzieci. To bliźniaki. Nigdy ich nie widziałem. Od dawna nie miałem już od syna żadnej wiadomości. Nie jest mi specjalnie smutno z tego powodu.

Trixie warknęła cicho i pochylił się, aby ją pogłaskać. Szeptał coś do psa z czułością, jakiej zapewne nigdy nie okazał dzieciom. Dawn patrzyła na niego z ogromnym smutkiem. Opamiętanie nadeszło zbyt późno. Dawnych błędów nie można już było naprawić.

Usłyszała klakson samochodu.

– To Jack – wyjaśniła. – Do widzenia, Fred. Jeśli z Trixie będzie coś nie tak, dzwoń do mnie o każdej porze dnia i nocy.

Odchrząknął.

– Nie zapomnij przysłać mi rachunku za wizytę.

Uśmiechnęła się i pokręciła głową.

– Jaką wizytę? Wpadłam tylko na filiżankę herbaty.

Odchrząknął jeszcze raz i zobaczyła wyraz ulgi na jego twarzy.

– To takie smutne – powiedziała do Jacka, kiedy wracali do Hollowdale. – Nawet jeśli Trixie przejdzie bez szwanku przez to wszystko, to przecież i tak nie jest wieczna. Co zrobi Fred, kiedy jej zabraknie?

– Hej, jesteś weterynarzem, a nie pracownicą opieki społecznej – przypomniał jej z uśmiechem.

– Tak, ale martwię się. Ludzie bardzo przywiązują się do psów i ciężko znoszą ich utratę.

– W końcu wszyscy pozostajemy sami.

Zamyśliła się.

– Masz rację.

Kiedy wrócili do kliniki, Harry kończył właśnie dyżur.

– Masz gościa – powiedział do Dawn. – To ten facet, którego odwiedziłaś wczoraj wieczorem.

– Na miłość boską, tylko nie Scrooge! – zawołał Jack.

– Nie mów tak na niego więcej – powiedziała ostro Dawn.

– Przepraszam. To dobry znak. Najwidoczniej oczarowałaś go i zmiękł.

– Co on powiedział, kiedy wspomniałaś o balu dla dzieci? – zapytał Harry.

– Cóż… ja… Gdzie on jest?

– W poczekalni.

Kiedy otwierała drzwi, serce waliło jej młotem. Ben podniósł wzrok. Wyglądał tak, jakby ostatniej nocy nie przespał nawet minuty. Oczy miał podkrążone i poruszał się z wyraźnym trudem.

– Ben, o co chodzi? – zapytała niespokojnie. – Czy coś się stało?

– Nic się nie stało. Przyszedłem się z tobą zobaczyć, ponieważ… – Zawahał się. – Wróciłaś właśnie z terenu. Czy zajmuję ci czas przeznaczony na lunch?

– Nie szkodzi – powiedziała z uśmiechem.

– Ależ nie, szkodzi. Potrzebujesz sił do swojej pracy. Chodź i zjedz ze mną lunch. Nie będę wtedy miał wyrzutów sumienia.

Już chciała mu powiedzieć, że nie powinien robić sobie żadnych wyrzutów, ale się powstrzymała. W zachowaniu Bena było coś dziwnego. Najwyraźniej w przychodni nie czuł się najlepiej. Pomyślała, że jeśli wyjdą, to może się rozluźni.

– Zgoda – powiedziała z uśmiechem. – Chodźmy.

Poszli do małej restauracyjki, w której często jadała. Była pora lunchu i znalezienie wolnego stolika nie należało do najłatwiejszych zadań.

– Najpierw musimy wziąć jedzenie z baru – oznajmiła.

– Czy mogłabyś to zrobić? – zapytał pośpiesznie. – Ja poszukam wolnego miejsca.

Dał jej trochę pieniędzy i rozejrzawszy się, podszedł do wolnego stolika tuż obok okna. Kiedy przyniosła lunch, siedział i patrzył przez szybę. W świetle dnia jego twarz nie przedstawiała się najlepiej. Wczoraj wieczorem Dawn nie dostrzegła wszystkich blizn. Były widoczne, ale nie zniekształciły twarzy. Pod tym względem miał szczęście. Nadal był przystojny, wciąż jeszcze przypominał mężczyznę, którego znała przed laty. On jednak o tym nie myślał. Uważał się za kalekę. Zeszpeconego kalekę. Patrzył w okno, aby goście, znajdujący się w restauracji, nie widzieli jego twarzy. Nagle jednak przez okno zajrzał przypadkowy przechodzień i Ben momentalnie odwrócił głowę.

– Nie jest aż tak źle – próbowała go uspokoić.

– Nie jest? Już sam nie wiem. Pamiętam tylko, jak było na początku, i do dziś nie mogę zapomnieć tamtej twarzy. – Kilku gości spojrzało na niego, więc ponownie odwrócił głowę. – Nie powinniśmy tutaj przychodzić. Byłoby lepiej, gdybym zaprosił cię do siebie.

– Dlaczego tego nie zrobiłeś?

– Obawiałem się, że nie przyjdziesz.

Uśmiechnęła się.

– Przyszłabym.

– Nawet po tym, jak zachowałem się ostatniej nocy?

– Po tym, co przeszedłeś, masz prawo być rozgoryczony.

– Nie rób tego – powiedział ostrym tonem. Przestraszyła się.

– Czego?

– Nie traktuj mnie według taryfy ulgowej. Nie usprawiedliwiaj. W takich momentach zaczynam się nad sobą użalać.

Przeklinała się w duchu za brak taktu.

– Przepraszam.

– I nie przepraszaj, kiedy wina leży po mojej stronie.

Otworzyła usta ze zdumienia, ale nie wiedziała, co powiedzieć. Ben uśmiechnął się złowieszczo.

– Widzisz, czego udało ci się uniknąć?

Chciała powiedzieć, że gdyby z nim została, to nie byłby taki, ale wtedy przypomniała sobie, jak mówił, że nie chciał jej miłości.

– Dobrze – zgodziła się półgłosem. – Powiedz mi tylko, czego chcesz.

– Chciałem ci powiedzieć, że źle się wczoraj zachowałem. Nie przyjąłem cię zbyt gościnnie. Kiedy szłaś do Grange, nie spodziewałaś się, że to mnie tam zastaniesz, prawda?

– Nie. Chciałam po prostu porozmawiać z nowym właścicielem Grange Hollowdale.

– Dlaczego?

– Chciałam go przekonać, aby jednak wyraził zgodę na bal dla dzieci.

– Ach, rozumiem.

– Jack powiedział mi, że odmówiłeś.

– Dopiero się wprowadziłem i nie chcę, żeby goście roznieśli mi dom.

– Czy to prawdziwy powód? A może tylko wybieg, po to by ukryć się przed światem?

– Jakie to ma znaczenie?

– To ma znaczenie dla dzieci, które nie będą miały balu. To nie są zwykłe dzieci, pamiętaj o tym. Pochodzą z domów dziecka. Większość jest już zbyt duża na adopcję, a poza tym… Cóż, mają także inne kłopoty. – Nic nie odpowiedział, więc kontynuowała. – Pamiętam, że bardzo lubiłeś dzieci, Ben. Bawiłeś się z nimi, przytulałeś. Była to jedna z tych rzeczy, które najbardziej mi się w tobie podobały. Nie wierzę, że zmieniłeś się aż tak bardzo.

– Musiałem się zmienić. Kiedy widzisz, jak ludzie odwracają się na twój widok, nie chcesz się im narzucać. Ty nic nie rozumiesz, Dawn. Dzieci patrzą na mnie szczególnie dziwnie. Nie mogę tego znieść.

Zamyśliła się, jakby wahając, czy odkryć następną kartę, ale w końcu się zdecydowała.

– Cóż, nigdy nie byłeś konsekwentny. Pod tym względem niewiele się zmieniłeś.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Chcesz odebrać tym dzieciom ich jedyną radość tylko dlatego, że uważasz się za potwornie oszpeconego. Oczekujesz ode mnie zrozumienia, ale przecież pięć minut temu powiedziałeś, że nie powinnam stosować taryfy ulgowej. Powiedziałeś, że zaczynasz się wtedy nad sobą użalać. – Wzięła głębszy oddech. – Masz rację. Jesteś godny pożałowania.

Spojrzał na nią groźnie, ale po chwili wyraz jego twarzy stał się bardziej przyjazny.

– Pokonałaś mnie moim własnym argumentem. Zawsze potrafiłaś to zrobić.

– Czy przestaniesz więc myśleć wyłącznie o sobie i pomyślisz o tych biednych dzieciach?

Zawahał się.

– Jeśli się zgodzę, to kto się zajmie stroną organizacyjną całego przedsięwzięcia?

– My. Ty nie będziesz musiał nawet ruszyć palcem.

– Co znaczy „my”? Jeśli to oznacza ciebie, nie mam zastrzeżeń. Nie chcę się po prostu znaleźć wśród ludzi całkiem obcych.

– Jeżeli obiecam, że będę za wszystko odpowiedzialna, to się zgodzisz?

Pochylił głowę.

– Sądzę, że tak.

Kiedy podniósł wzrok, jej twarz wyrażała bezgraniczną radość. Wyglądała dokładnie tak jak przed ośmiu laty.

– Ale nie muszę być obecny na balu, prawda?

– Nikt cię nie będzie zmuszał, ale mam nadzieję, że sam zechcesz.

– Zobaczymy. Na kiedy planujesz zabawę?

– Na dwudziestego trzeciego grudnia.

– Pozostało niewiele czasu. Nie lepiej zrobić bal po świętach?

– Zawsze odbywał się dwudziestego trzeciego grudnia. To tradycja Hollowdale. Uświęcona i niekwestionowana.

Uśmiechnął się chłodno.

– Wygląda na to, że wygrałaś.

Skończyła jeść i zawinęła resztki bułki w papierową serwetkę.

– Jeśli nie chcesz kanapki, to daj mi – poprosiła.

– Czy jesteś aż tak głodna?

– To nie dla mnie, głuptasie. Dam chleb kaczkom nad stawem. Zima to dla nich ciężki czas.