– Nie martw się – powiedział, patrząc na jej pobladłą twarz. – Zazwyczaj staram się nie martwić rodziców, ale tym razem będę musiał. Mam jednak nadzieję, że kiedy cię poznają, zmienią zdanie.

– Jeśli wybrali już Elizabeth i liczą na połączenie dwóch doskonale prosperujących firm, to nie sądzę, aby ucieszyli się z biednej studentki pierwszego roku weterynarii – zauważyła z goryczą.

– Na pewno cię polubią – odparł i wziął Dawn w ramiona.

Drżała pod jego pocałunkami, które skutecznie uniemożliwiły jej racjonalne myślenie. Kiedy ponownie mogli porozmawiać, wsunął jej na palec pierścionek zaręczynowy.

– Mam wrażenie, jakby wszystkie dotychczasowe święta Bożego Narodzenia były stracone, ponieważ cię nie znałem. Te są wspaniałe, a przyszłe będą jeszcze wspanialsze. Weźmiemy ślub i będziemy żyć długo i szczęśliwie.

O tej chwili myślała z niechęcią. To, co przyszło potem, było niezwykle bolesne.

Ben pojechał do domu w trzecim tygodniu grudnia z zamiarem opowiedzenia wszystkiego rodzicom. Plan przewidywał, że Dawn przyjedzie później, aby ich poznać. Przez całe święta czekała na jego telefon, ale nie zadzwonił. Kiedy wreszcie odezwał się po tygodniu, zaproponował dalszą zwłokę.

– Daj mi trochę czasu. Jeszcze tylko kilka dni. Zadzwonię wkrótce.

W głębi serca już wtedy znała prawdę. Ben był dobrym, lojalnym synem, który nie mógłby sprawić zawodu kochającym rodzicom. Prawdopodobnie uległ ich namowom i spotkał się z Elizabeth. Klamka zapadła. Dawn trzymała się jednak kurczowo ostatnich strzępków nadziei aż do momentu, kiedy zadzwonił po raz kolejny i powiedział, że będzie lepiej, jeśli już nigdy się nie spotkają.

Nie obwiniała go, ale nie mogła mu wybaczyć tego, co zrobił potem. Ben, którego listy miłosne niegdyś tak ją poruszały, wysłał jej życzenia wszystkiego najlepszego i załączył pokaźny czek na pokrycie kosztów studiów. Po przeczytaniu tego listu prawie go znienawidziła. Ofiarowała mu przecież swoją pierwszą miłość… świeżą, młodą, z całego serca, a on okazał się tylko synkiem bogatego tatusia, który chce ją zwyczajnie spłacić.

Zwróciła listownie pierścionek zaręczynowy i czek. W kilku krótkich zdaniach napisała, że wybacza mu, iż ją porzucił, ale nie może mu wybaczyć próby uspokojenia sumienia pieniędzmi.

A życie toczyło się dalej.

Kolejne lata przyniosły wiele miłych i szczęśliwych chwil. Zawsze była w czołówce studentów, a pełne ciepła usposobienie zapewniło jej wielu przyjaciół i adoratorów. Pracowała ciężko, chodziła na prywatki, flirtowała, śmiała się, czasami nawet całowała. Nigdy się jednak nie zakochała. Po prostu nie wierzyła już w piękno miłości.

Studia skończyła z bardzo dobrym wynikiem i natychmiast dostała kilka propozycji pracy. Wybrała przychodnię dla zwierząt w Hollowdale, gdzie miała zostać młodszą asystentką z szansami na pełnoprawną wspólniczkę. Przyjechała w grudniu ubiegłego roku i od razu się zachwyciła. Białe pola z małymi domkami wyglądały jak wyjęte żywcem z książeczki dla dzieci. Pracując w nieogrzewanych stajniach i odkopując zwierzęta ze śnieżnych zasp, poznała także ciężką stronę wiejskiego życia, nic jednak nie było jej w stanie zmącić przyjemności przygotowywania balu świątecznego dla dzieci w Grange i słuchania kolęd w ich wykonaniu.

W tym roku nie będzie balu z powodu nieprzejednanej postawy nowego właściciela, pomyślała z bólem. A może uda się go jeszcze przekonać?


Po południu wyszła z domu i ruszyła w stronę Grange. Duże płatki śniegu padały niezwykle gęsto i ograniczały widoczność do kilku metrów. Starała się wyobrazić sobie mężczyznę, z którym miała rozmawiać. Był zgorzkniały i poruszał się o lasce, więc prawdopodobnie nie był zbyt młody. Jednakże kiedyś musiał być dzieckiem i może w ten sposób uda się do niego dotrzeć.

Dom stał na szczycie niewielkiego wzgórza, dominującego nad Hollowdale. Kiedy tam doszła, ziemia pokryta już była białą pierzynką. Stanęła przed drzwiami i zadzwoniła trzykrotnie. Otworzyła jej kobieta o niezbyt przyjemnym wyrazie twarzy.

– Tak?

– Przyszłam porozmawiać z… Przykro mi, ale nie znam nazwiska.

– To znaczy, że nie oczekiwał pani?

– Nie, ale…

– Skoro pani nie oczekiwał, to znaczy, że nie chce z panią rozmawiać. Tylko umówione spotkania. To żelazna zasada.

– Ale mogłaby go pani chociaż zapytać…

– Nie, nie mogłabym. Już raz tak zrobiłam i naraziłam się na poważne nieprzyjemności. To nie jest człowiek, z którym można dyskutować. – Kobieta uśmiechnęła się nieznacznie. – To nie moja wina. Jestem tylko gospodynią. Robię jedynie to, co mi polecono. Czy chodzi o ten bal?

– Tak.

– Jeśli jeszcze jedna osoba go o to poprosi, to myślę, że zacznie rzucać ciężkimi przedmiotami. Proszę zrobić mnie i sobie tę przysługę i odejść. – Weszła z powrotem do domu i przymknęła drzwi. – Proszę pani! – zawołała jeszcze przez szparę.

Dawn spojrzała z nadzieją.

– Tak?

– Jeśli pani przyjaciele chcą przyjść tutaj kolędować, to proszę im to wybić z głowy.

Zdecydowanym ruchem zatrzasnęła drzwi.

Dawn odwróciła się i już chciała wracać, lecz nagle zatrzymała się. Nie powinna rezygnować tak łatwo. Ruszyła na obchód Grange. Warto było spróbować.

Zapadał już zmrok. Na tyłach domu zauważyła mężczyznę. Patrzył w zadumie na rozległe pola, schodzące łagodnie w dolinę. Zwrócony był do niej plecami i opierał się na lasce. To musiał być on. Człowiek, który żywił nienawiść do całego świata. Nawet jeśli nie uda jej się go przekonać, to przynajmniej wygarnie mu, co o nim myśli. Pochyliła głowę, aby śnieg nie sypał jej w twarz i ruszyła przed siebie.

Kiedy była tuż za nim, trzask suchej gałązki zdradził jej obecność. Mężczyzna zmierzył ją groźnym wzrokiem.

– Proszę natychmiast opuścić tę posesję albo pani tego pożałuje – syknął. – Nie lubię intruzów. Słyszała pani?

Coś w jego głosie sprawiło, że zadrżała. Jakaś dziwnie znajoma nuta dźwięczała w tych ostrych słowach. Przez padający śnieg widziała bardzo niewiele. Był wysoki, młodszy, niż myślała, twarz miał pokrytą bliznami.

Momentalnie odrzuciła myśl, która zaświtała jej w głowie. Nie, to było niemożliwe.

– Nie chciałam przeszkadzać – wyjaśniła – ale to jedyny sposób, aby z panem porozmawiać.

Wykonał krok w jej kierunku.

– Nie chcę się z nikim widywać. Czy nie rozumie pani, co mówię?

Śnieg wirował w powietrzu, dziwnie rozmywając kształty i czyniąc niemożliwe możliwym. W zapadającym mroku widziała, że zamarł w bezruchu. Czyżby…? A jednak… Ben! On pewnie także ją rozpoznał. Wstrząsana uczuciami radości i bólu, nie wiedziała, jak ma się zachować.

– Ben – szepnęła. – Boże, nie mogę w to uwierzyć! Ben!

Ruszyła w jego stronę, ale cofnął się.

– Odejdź! – syknął nieprzyjaźnie.

– Ale to ja… Dawn. Nie pamiętasz mnie?

Wiatr trochę zelżał i chociaż śnieg wciąż padał, to doskonale widzieli swoje twarze. Zastanawiała się, jak go rozpoznała. Zestarzał się przez te osiem lat, jego oczy były zapadnięte. Zdjęła kaptur, aby mógł się jej lepiej przyjrzeć i spostrzegła, że jego rysy stężały.

– Nie, nie pamiętam – mruknął. – Powtarzam po raz ostatni: proszę opuścić moją posesję i nigdy nie wracać.

– Ben, zaczekaj, proszę… – Wyciągnęła do niego ręce, ale się cofnął. Nagle potknął się, stracił równowagę i upadł jak długi na ziemię. Pośpieszyła mu z pomocą, ale zasłonił się laską.

– Odejdź!

– Pozwól sobie pomóc…

– Powiedziałem, odejdź! – krzyknął. – Nie dotykaj mnie, słyszysz? Wynoś się stąd!

Nie była w stanie dłużej tego słuchać. Z trudem powstrzymując płacz, odwróciła się i odeszła.

Położyła się do łóżka wcześniej niż zwykle i ze wszystkich sił starała się nie słuchać śpiewów kolędników, maszerujących wesoło przez miasteczko. Czuła w głowie potworny mętlik. Jej miłość do Bena należała już do przeszłości. Pomimo to, spotkanie po latach było dla niej potwornym wstrząsem.

Przez osiem lat myślała o nim jako o mężu Elizabeth, dyrektorze przedsiębiorstwa, ojcu gromadki dzieci. Zachowała w pamięci jego twarz – młodą, przystojną, pełną życia.

Twarz, którą zobaczyła po południu, była zupełnie inna. Napiętnowana i pełna bólu, była twarzą człowieka samotnego w swym cierpieniu.

Pomyślała o lasce, której używał jako broni i podpory, i zastanawiała się, co przemieniło silnego, młodego mężczyznę w kuśtykającego odludka. Czy miał wypadek? Kiedy?

Najciszej jak potrafiła, wstała z łóżka. Wiedziała, że nie jest to rozsądna decyzja, ale czuła, że musi zobaczyć się z Benem. Ubrała się pośpiesznie i wyślizgnęła na dwór. Śnieg przestał już padać, a ulice były pokryte ciężkim, srebrnym dywanem, w którym odbijało się światło księżyca. Furtka Grange Hollowdale miała zamek, który nie działał od lat. Squire Davis, człowiek beztroski i towarzyski, nie trudził się, aby założyć nowy. Jednak dzisiejszej nocy ktoś zabezpieczył wejście drutem. Musiała się mocno siłować i obolałymi palcami odginała drut, ale w końcu udało się. Pchnęła lekko furtkę i weszła na teren posesji. Dom był pogrążony w ciemności, tylko na pierwszym piętrze paliło się pojedyncze światełko. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak jest późno i serce zabiło jej mocniej. Nie było sensu wołać gderliwej gosposi. Musiała znaleźć inny sposób. Powoli ruszyła na obchód Grange.

W końcu doszła do biblioteki położonej na tyłach domu, gdzie Squire często siadywał wieczorami z cygarem i kieliszkiem brandy. Kiedy zobaczyła wąską smugę światła, serce zabiło jej mocniej. Podeszła do przeszklonych drzwi. Zasłony nie były całkowicie zaciągnięte i z łatwością można było zajrzeć do środka.

Ogień płonął w kominku i oświetlał blado cały pokój. Tuż obok paleniska, na sofie, leżał Ben. Pchnęła lekko drzwi i, ku jej radości, ustąpiły. Prawie bezszelestnie weszła do środka. Ben nie dawał znaku życia. Leżał bez ruchu, a jego oczy były zamknięte.

Podeszła bliżej, ale po chwili zatrzymała się, nie wiedząc, co zrobić dalej. Jej wzrok padł na krzesło. Usiadła. Sen wymazał /. twarzy Bena niedawną nienawiść i wściekłość. Był teraz bardziej podobny do mężczyzny, którego znała przed laty. Wyglądał młodziej, ale i tak nazbyt staro jak na trzydzieści pięć lat. Smutek i cierpienia pozostawiły swoje piętno.