Święta pełne słońca

Rozdział 1

– Pani doktor, telefon do pani. Dzwoni jakiś doktor Webb Halford.

Webb Halford… Ruchem pełnym zniechęcenia Bonnie Gaize przeczesała ręką krótkie, kręcone włosy.

– A któż to jest doktor Halford? Nie znam go.

– To pewnie nowy konsultant. – Pielęgniarka dyżurna skrzywiła się wymownie. – Przemawia takim tonem, jakby był kimś strasznie ważnym.

Tylko tego jej brakowało. Spotkanie z konsultantem. Czekał na nią ostatni pacjent, a potem zaczynała urlop.

– Czy zechciałaby pani powiedzieć doktorowi Halfordowi, że skończyłam już pracę? Proszę go połączyć z doktorem Mitchimem.

Gdy Bonnie zasuwała zasłony wokół łóżka swego ulubionego pacjenta, na całym oddziale słychać było bożonarodzeniowe melodie.

– Już od sześciu miesięcy chodzi mi po głowie ta piosenka o Bożym Narodzeniu pełnym śniegu – powiedziała. – Za dziesięć dni święta, a ja zamiast topić się z gorąca w Melbourne, będę lepiła śnieżki.

– Cały ten śnieg jest przereklamowany. – Na wymizerowanej twarzy Irlandczyka trudno było się dopatrzeć choćby śladu entuzjazmu. – Pomyśl tylko, po cóż bym emigrował taki kawał, aż do Australii.

– Bo chciałeś zwiedzić świat, tak jak ja. – Nie przerywając rozmowy, ujęła go za przegub i uniosła rękę do góry. Spojrzała z niepokojem na wychudłe ramiona. – Paddy, widzę, że dalej nic nie jesz. – Zerknęła na nietknięty talerz, który stał obok.

– Nie jem, zupełnie mi się nie chce. Po co mam ładować w siebie coś, na co nie mam ochoty?

Bonnie pokiwała głową. Rozumiała go w gruncie rzeczy. Rozedma płuc i kłopoty finansowe zmusiły Paddy'ego do opuszczenia swej farmy, a w wypadku samochodowym doznał kontuzji nogi. Po dwóch miesiącach na wyciągu rozedma zaostrzyła się do tego stopnia, że nie było mowy o wypuszczeniu go do domu. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo Paddy nie miał domu.

Teraz z obrzydzeniem patrzył na jedzenie.

– Pachnie środkami dezynfekującymi, jak wszystko zresztą w tym szpitalu. Co ja bym dał, żeby poczuć znowu kiedyś zapach prawdziwego, krowiego nawozu. A teraz… teraz nawet ty mnie opuszczasz.

Bonnie usiadła na brzegu łóżka. Nie miała już dzisiaj więcej pacjentów. Zaczynała pierwsze w swoim życiu wakacje, o których marzyła od dawna. Boże Narodzenie pełne śniegu.

– I tylko o tym myślisz – mówił Paddy.

Bonnie poklepała go po ramieniu.

– Pojęcia nie mam, jak mogłam się przywiązać do takiego upartego starego chłopa jak ty. A ciągle nam przecież mówili na studiach, że nie wolno się przywiązywać do pacjentów. Nie chcę cię zostawiać, ale…

– Ale nigdy jeszcze nie miałaś prawdziwych wakacji, właśnie skończyłaś staż i pierwszy raz w życiu masz czas. – Paddy wziął Bonnie za rękę. – Doskonale cię rozumiem. Nie ma tu w okolicy żadnego lekarza, który by pracował tak ciężko jak ty. A moi ludzie donieśli mi, że skończyłaś studia, zarabiając sama na siebie. Rano nauka, a wieczorem kelnerowanie. Zasłużyłaś sobie na wakacje. Chciałbym… chciałbym tylko dożyć chwili, gdy wrócisz, żebyś mi mogła o wszystkim opowiedzieć. Zapadła cisza. Obydwoje wiedzieli, że nie można było robić żadnych planów, zważywszy na stale pogarszający się stan Paddy'ego. Na myśl o tym Bonnie ścisnęło się serce. Gdyby go odwiedzali jacyś ludzie! Gdyby go ktokolwiek odwiedzał…

– Czas już na ciebie – burknął, zgadując jej myśli. – Nie należę przecież do twojej rodziny, a przed tobą wymarzone wakacje. Przyślij mi kartkę z podróży i nie myślmy już o tym.

– Dziękuję ci, Paddy – szepnęła i nachyliła się, by ucałować jego zapadłe policzki.

– Gdybym miał te trzydzieści lat mniej… – mruknął pod nosem.

Bonnie uśmiechnęła się i potrząsnęła głową. Nie sądziła, by mogła się podobać mężczyznom.

Bonnie to takie niepozorne stworzenie…

Mimo że minęło już tyle lat, słyszała jeszcze głos ciotki, która nigdy nie omieszkała powiedzieć gościom, że wysmukła dziewczynka o wielkich błękitnych oczach i naburmuszonej buzi to jej ukochana Jacinta, a Bonnie, maleńka Bonnie o kasztanowych włosach, zielonych oczach i z perkatym, a w dodatku piegowatym noskiem, została zaadoptowana przez ciotkę i wuja, gdy jej rodzice zginęli.

– Bonnie jest taka jak trzeba – odpowiadał zawsze wuj Henry, ale ciotka i kuzynka spoglądały na Bonnie z politowaniem i niczego nie można im było wyperswadować.

Raz tylko wydawało się Bonnie, że jest ładna. Raz tylko, gdy miała dwadzieścia jeden lat i wyraziła zgodę na jedyną, jak dotąd, propozycję małżeństwa…

Dawno już porozdawała wieczorowe sukienki i modne stroje, które kupowała za namową Craiga. Ubierała się teraz i będzie się zawsze ubierać praktycznie. Craig mówił jej, że jest piękna, ale Craig kłamał…

Siostra dyżurna rozchyliła w tej chwili zasłony i wsunęła głowę.

– Pani doktor, w recepcji czeka na panią doktor Webb Halford. Mówi, że musi rozmawiać właśnie z panią. Bardzo się spieszy i twierdzi, że to pilna sprawa.

Nie było wyjścia, Bonnie musiała iść. Nachyliła się i ucałowała Paddy'ego po raz ostatni.

– Do widzenia, Paddy – szepnęła. – Trzymaj się. Niech Bóg cię ma w swojej opiece.

Nie zobaczy go już więcej. Odwróciła się i wyszła szybko z pokoju, żeby ani Paddy, ani siostra nie zauważyli łez, które napłynęły jej do oczu.

Któż to jest ten doktor Halford? Nic jej nie przychodziło do głowy. Szła szybko korytarzem, spoglądając niecierpliwie na zegarek. Nic jeszcze nie jadła i nie zaczęła się nawet pakować. A tyle ma do zrobienia…

W recepcji zobaczyła nieznajomego człowieka, który stał, przeglądając jakiś tygodnik. Recepcjonistka wskazała na niego ręką. Nieznajomy miał na sobie spodnie i kurtkę. Szpitalni konsultanci nosili zwykle garnitury. Wyglądał przy tym dużo młodziej od nich, przekroczył chyba dopiero trzydziestkę.

Bonnie podeszła do niego.

– Przepraszam, nazywam się Bonnie Gaize. Pan chciał podobno ze mną rozmawiać.

Mężczyzna odwrócił się do niej. Wydawał jej się wielki, miał pewnie ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i był mocno zbudowany.

Jego mocna sylwetka, umięśnione silnie ciało i przenikliwe oczy spozierające z opalonej twarzy sprawiały, iż promieniowała z niego męskość, z jaką Bonnie nigdy się jeszcze nie spotkała. Kruczoczarne włosy potęgowały wrażenie siły. A ręka, którą wyciągnął na powitanie, potwierdziła jej pierwsze odczucia.

Lekko zmieszana uniosła głowę.

Czuła się jak uczennica. Jak uczennica, która coś zbroiła.

– Nazywam się Webb Halford. – Mężczyzna mówił dźwięcznym, donośnym głosem, z którego bił chłód, a nawet coś w rodzaju wrogości.

– Nie przypominam sobie, żebyśmy się…

– Z pewnością mnie sobie pani nie przypomina. Jestem lekarzem rodzinnym w Kurrarze, a pani ojciec jest moim pacjentem.

– Mój ojciec… – Bonnie odczuła gwałtowny ból i przymknęła oczy. – O czym pan mówi? Mój ojciec zmarł, gdy miałam dziesięć lat.

Zapadła cisza. Mężczyzna patrzył na nią takim wzrokiem, jakby nie był pewien, czy ma przed sobą gada lub płaza, czy też może… może pomylił się.

– Mówię przecież z panią doktor Bonnie Gaize?

– Tak.

Kiwnął głową.

– No właśnie. Henry Gaize jest pani ojcem, a Jacinta Gaize pani siostrą.

– Nie.

Zirytował się.

– Słyszałem, że jednak tak jest.

– Henry Gaize jest moim wujem – wyjaśniła. – Jacinta jest moją kuzynką. Nie widziałam ich od czterech lat.

– Ale Henry Gaize i pani ciotka zaadoptowali panią po śmierci rodziców – odparł wolno. – I wychowywali panią jak własną córkę.

Bonnie nie odpowiedziała. Jak własną córkę… Dobry dowcip!

– Przecież zaadoptowali panią?

– Tak.

– Czy wie pani, że ciotka zmarła?

– Tak – odpowiedziała z trudem. – Tak. Dzwoniłam do wuja… Dowiedziałam się o tym, kiedy do niego dzwoniłam. Ale… ale to było dwa lata temu.

– I wtedy po raz ostatni pani z nim rozmawiała.

– Tak.

– I na tym, jak rozumiem, skończyły się pani obowiązki rodzinne?

Oczy Bonnie zaczęły miotać błyskawice.

– Co pana obchodzą moje sprawy rodzinne? To nie pański interes. Jeżeli ma mi pan coś konkretnego do powiedzenia, to proszę mówić. Bardzo się spieszę i nie mam czasu.

– Domyślam się – powiedział sucho. – Wuj mówi, że jest pani zbyt zajęta, żeby go odwiedzić.

– On nie chce, żebym go odwiedzała. Pan wybaczy, ale…

– Jeśli go pani nie odwiedzi, z pewnością umrze.

Słowa te odniosły zamierzony skutek. Bonnie zbladła, cofnęła się gwałtownie i spojrzała na człowieka, który ją oskarżał.

– Co… Co się z wujem dzieje?

– Wszystko jest w rękach rodziny.

– To znaczy? – Zaczynała być naprawdę zdenerwowana.

Przez chwilę nie odpowiadał i przyglądał się drobnej postaci, która przed nim stała. Trudno było uwierzyć, że jest już lekarzem, wyglądała niemal jak dziecko.

– Dwa tygodnie temu wuj wjechał traktorem do wysuszonego koryta strumyka – mówił Webb Halford powoli, bacznie obserwując jej twarz. – Leżał przygnieciony traktorem prawie dwadzieścia cztery godziny, zanim go ktoś znalazł. Ma pękniętą miednicę.

Więzy rodzinne niezupełnie najwidoczniej osłabły, bo ścisnęło jej się serce. Przysięgała sobie, że to już koniec, ale okazało się, że to nieprawda.

– Nic więcej mu się nie stało? – wyszeptała.

– Nie – odparł Webb. – Ale nie ma kto się zająć gospodarstwem. Wuj twierdzi, że nie ma czym zapłacić za dojenie krów, nie mówiąc już o pielęgniarce, a zająć się samym sobą będzie mógł nie wcześniej niż za dwa miesiące. Ale do tej pory farmę trzeba będzie sprzedać. Wuj nabawił się już jednego zapalenia płuc przez to ciągłe zamartwianie się i jak tak dalej pójdzie, nabawi się drugiego. Nie sypia, tylko leży i rozmyśla. No więc dzisiaj, kiedy musiałem przyjechać do Melbourne, pomyślałem sobie, że nie zaszkodzi tu przyjść i spróbować poruszyć sumienie jego przybranej córki.

– Dziękuję bardzo – szepnęła Bonnie. – Pańskie poczucie obowiązku jest imponujące.