W świecie, w którym żył Paddy, wszystko miało znaczenie. Przez dwa miesiące nie opuszczał szpitalnego oddziału. Znalazł się teraz w nowym miejscu, miał przed sobą nowego lekarza i czekał na nowego towarzysza niedoli. Wczorajsza podróż zmęczyła go bardziej, niż byłby gotów się przyznać, ale nie mogło mu to zepsuć przyjemności rozkoszowania się tym, co się działo wokół.

– Witajcie – powiedział i w tej samej chwili złapał go atak kaszlu. Zaniepokojona Bonnie zbliżyła się, by założyć mu maskę tlenową.

– Rozluźnij się – poprosiła łagodnie. – Oddychaj powoli i głęboko. I nic się nie bój.

Paddy powoli dochodził do siebie, a w pokoju panowała przez cały czas martwa cisza. Webb stał jak ogłuszony.

– Kiedy mnie położycie? – przerwał wreszcie milczenie Henry.

– Czy wiesz, kto to jest? – spytał go Webb.

– Tak. – Widać było, że Henry, podobnie jak Paddy, jest u kresu sił. – To przyjaciel Bonnie. I nasz bardzo wyczekiwany gość.

– Przyjaciel Bonnie… – Spojrzenie Webba zatrzymało się na masce tlenowej, butli z tlenem i na wychudłej, wymizerowanej twarzy Irlandczyka. Zarejestrowało jego urywany oddech i kolor włosów. – To jego widziałem wczoraj w pani samochodzie…

– Tak. – Bonnie przez chwilę jeszcze trzymała maskę, a potem Paddy wziął ją sam do ręki. – Czy mógłby pan położyć wuja na łóżku? Jest mu chyba bardzo niewygodnie.

Ku wielkiej satysfakcji Bonnie, Webb Halford był najwyraźniej zmieszany.

– Połóżcie go na łóżku – powtórzyła Bonnie.

Pierwszy na jej prośbę zareagował pielęgniarz.

– O co tu, do diabła, w ogóle chodzi? – zapytał Webb.

Widać było, że jest wytrącony z równowagi. Poruszał się automatycznie, układając z pielęgniarzem Henry'ego na łóżku. Bonnie czekała z kocami i milczała, dopóki nie ułożyła wuja wygodnie.

– Nie bardzo rozumiem pańskie pytanie – powiedziała w końcu.

– Przywiozła pani tutaj tego człowieka…

– Ten człowiek – Bonnie odwróciła się z uśmiechem do Paddy'ego – to mój przyjaciel, Paddy Hulbert. Choruje teraz, a mój wuj wyraził zgodę, żeby zamieszkał z nami na czas ich wspólnej rekonwalescencji.

– Co panu jest? – spytał Webb.

Paddy mógł mieć sześćdziesiąt parę lat, ale wiek nie mógł być przyczyną takiego wyglądu.

– Rozedma płuc – wyszeptał ochrypłym głosem. – I noga do niczego. Niewiele mi już zostało na tym świecie, jak sądzę, ale pani doktor, to znaczy Bonnie, myślała, że kiedy poczuję krowie zapachy, zrobi mi się lepiej.

– Uśmiechnął się do Henry'ego. – Szczęściarz z pana, mieć taką dziewczynę za siostrzenicę.

– To już wszystko, prawda? – odezwała się Bonnie.

– Jest pan pewnie bardzo zajęty. – Niedwuznacznie dawała Webbowi odprawę.

– Muszę najpierw z panią porozmawiać – powiedział Webb przez zaciśnięte zęby.

– Proszę bardzo – odezwała się z uśmiechem. – Proszę mówić.

– Nie tutaj – odrzekł rozkazującym tonem. – Chcę porozmawiać z panią na osobności.

Bonnie i Webb wyszli w milczeniu. Jedno spojrzenie na twarz doktora Halforda wystarczyło pielęgniarzowi, by zejść mu z drogi. Zanim opuścili dom tylnymi drzwiami, siedział już w karetce. Muzyka z radia, które nastawił, kłóciła się z ciszą, która panowała wokół.

– No więc czy mogłaby mi pani powiedzieć, co się tu, u diabła, dzieje?

– A dlaczego bym miała panu coś mówić?

Nie była to miła odpowiedź, ale przecież ten człowiek okazał jej pogardę i sprawił, że czuła się niepewnie.

– Czy to pani krewny?

– Chce pan zapytać, czy piekę dwie pieczenie przy jednym ogniu? – W śmiechu Bonnie brzmiała gorycz. – Niedługo oskarży mnie pan o otrucie ich cyjankiem z powodu jakiegoś nie istniejącego spadku.

Zapadła cisza. Po chwili Webb odezwał się zmęczonym głosem, tak jakby już nic nie rozumiał i jakby mu było naprawdę wszystko jedno.

– Czy on umiera? – Myślał najwyraźniej nadal o Paddym.

– Nie wiem.

– Czy to rozedma?

– Tak. – Wzruszyła ramionami. – Ale nie było to groźne, dopóki nie złamał nogi. No a potem, po dwóch miesiącach leżenia na wyciągu, nie mając żadnego celu, niczego, co by go trzymało przy życiu, stwierdził, że chce umrzeć.

– A czy pani chce, żeby umarł?

– Cóż za pytanie, panie doktorze? – spytała cicho.

– Paddy Hulbert jest moim przyjacielem, a przy tym moim pacjentem.

– Ale nic go nie trzyma przy życiu.

– To prawda. Chyba że… – Bonnie zagryzła wargi.

– Chyba że?

– Chyba że uda mi się dokonać cudu. – Wciągnęła głęboko powietrze. – Gwiazdkowego cudu. Do tego zmierzam, panie doktorze. Może pan powiedzieć, że trzeba być wariatem, żeby robić coś podobnego, ale ja wolę być uznana za wariatkę, niż gdyby ktoś miał mnie mieć za nieczułą egocentryczkę, pozbawioną wszelkich zasad. A teraz pan wybaczy, ale…

– W jaki sposób zamierza się pani nimi zająć?

– To moja sprawa, panie doktorze.

– Pani wuj jest moim pacjentem.

– Jest teraz w domu. Czy sądzi pan, że zgodzi się na powrót do szpitala, jeżeli pan mu to doradzi?

– Niewykluczone – odparł twardym głosem. – Rano wcale nie miał ochoty wracać do domu.

Bonnie zagryzła wargi. Oczywiście. Jeszcze nie dokonała cudu.

– Dam sobie radę.

– W jaki sposób?

Odwrócił się i spojrzał na nią. Działy się tu rzeczy, których nie rozumiał, ale twarz jego mówiła wyraźnie, że przynajmniej na chwilę zawiesza swój osąd. Chciał się czegoś dowiedzieć.

– Wiem, że nie wygląda to najlepiej – ciągnęła niechętnie. – Sama o tym wiem. Muszę doić krowy i będą chwile, kiedy zostawać będą musieli sami. Ale założyłam interkom i ustawiłam pomiędzy nimi telefon i Paddy jest w stanie stać sam przez chwilę. Przez małą chwilę, ale mam nadzieję, że będzie lepiej, jeśli tylko uda mi się namówić go do jedzenia. Więc…

– Oni obydwaj powinni być bez przerwy pod opieką pielęgniarki.

– Wiem. Obydwaj powinni być w szpitalu. Tyle tylko że w szpitalu obydwaj by umarli. Więc… to chyba wszystko, co mogę dla nich zrobić.

– I zawsze pani robi wszystko, co tylko można zrobić?

Zadał to pytanie z ironią, ale nie zabrzmiało ono tak obraźliwie, jak by się można było spodziewać. W oczach jego pojawiła się wątpliwość; mówiła ona, że Webb postanowił przemyśleć wszystko od nowa. Być może Bonnie…

– Zawsze – odpowiedziała. – Zawsze, jeżeli tylko mi się na to pozwala. A pan mi teraz przeszkadza, panie doktorze. Wydaje mi się… Wydaje mi się, że na pana już pora.

– Żeby miała pani możliwość dokonać swoich cudów?

– Mam nadzieję, że mi się uda – szepnęła Bonnie. – Wierzę w to.

Rozdział 3

Przez resztę dnia Bonnie kręciła się jak w ukropie. Tyle rzeczy było ciągle do zrobienia, że nie miała czasu odetchnąć.

Była sobota. W sobotę właśnie miała lądować na lotnisku Heathrow. Zamiast tego wieszała mokre pranie na sznurach, i końca nie było widać. Pościeli nie wyjmowano z szaf od śmierci ciotki – z wyjątkiem tych kilku zmian, których Henry używał na co dzień.

Upiekła potem na grillu kiełbaski na lunch, zabrała z powrotem nietknięty talerz od Paddy'ego i w ponurym milczeniu zmywała naczynia. Dobrze, że chociaż Henry jadł, ale za to wcale się do niej nie odzywał. Wróciła potem do pokoju swych pacjentów, zrobiła im masaż i nawet się nie obejrzała, kiedy znowu był czas na dojenie krów.

Siedemdziesiąt dwie krowy…

Zaraz, zaraz, czy rano nie było siedemdziesięciu trzech?

W trzy godziny później Bonnie skończyła dojenie i w gęstniejącym mroku stanęła w drzwiach obory, spoglądając w dolinę. Gdzieś tam, w dole, znajdowała się z pewnością brakująca krowa, ale nie mogła jej przecież teraz szukać. Musiała przygotować kolację i zająć się pacjentami.

Dlaczego krowa nie wróciła do obory? Bonnie zdawała sobie sprawę z ceny mlecznych krów i wiedziała, że Henry nie może sobie pozwolić na utratę choćby jednej.

Z pewnością nie jest to danie dla smakoszy, pomyślała pół godziny później, widząc, że Paddy znowu nie tknął kolacji.

– Nie smakuje ci omlet?

Paddy pokręcił przecząco głową.

– Po prostu nie jestem głodny.

– Do diabła ciężkiego, powinieneś być głodny.

Na dźwięk głosu Henry'ego obydwoje podskoczyli. Od powrotu ze szpitala Henry się prawie nie odzywał.

– Jeżeli się nie mylę – zwrócił się teraz do Paddy'ego – ten omlet jest zrobiony z naszych jajek, które zniosły tutaj nasze własne kury. Nieprawda, córeczko?

Bonnie zaczerwieniła się. Córeczko… Kiedy ostatni raz Henry ją tak nazwał? Ale nadal na nią nie patrzył.

– Przyniosłam je wracając z obory. – Bonnie próbowała się uśmiechnąć. – Sześć brązowych jajek prosto od kury.

– Większość moich kur to brązowe rodajlendy. Ale jest jedna… – Urwał, jakby mu trudno było dalej mówić.

– Jedna jest rasy Wyandotte. Nazwałem ją Frankie, bo od pierwszej chwili nasz kogut Johnnie nie mógł od niej oderwać oczu. Wcale mu sienie dziwię. Chodząca piękność: rasowa, biało-czarna nioska. Ile razy mam ochotę na coś specjalnego, zjadam jajka od niej. – Uśmiechnął się nieśmiało do Bonnie. – Łatwo ją poznasz, jest mniejsza, innego koloru, a jajka są jaśniejsze i rozpływają się w ustach.

Biało-czarna kura… Bonnie pociemniało w oczach. Przed chwilą zamknęła kury i w masie brązowego ptactwa nie widziała żadnej biało-czarnej nioski. Brakowało więc nie tylko krowy, zginęła także kura.

– Sąsiad musiał zebrać wszystkie jajka. – Bonnie starała się zyskać na czasie. – Boję się, że będziesz musiał dzisiaj poprzestać na jajkach od brązowych kur.

– Są całkiem dobre. – Henry znów zwrócił się do Paddy'ego. – Nie mów mi, że nie jesteś głodny, skoro nawet nie spróbowałeś jajek od moich kur. Weź do ust kawałek omletu i spróbuj, a dopiero potem powiedz, że nie jesteś głodny.

Paddy wodził wzrokiem od Henry'ego do Bonnie, a potem, z wyraźną niechęcią, przysunął do siebie talerz.

– Dobrze, spróbuję – zgodził się.