80

Kilka dni później. Sam nie wiem ile. Ten ból, który cię nie opuszcza. I nawet nie masz pojęcia, skąd się bierze. Jest taki niewytłumaczalny. Zwala cię z nóg niczym olbrzymia fala, której się nie spodziewasz, a ona dosięga cię akurat wtedy, kiedy jesteś odwrócony plecami, przewraca cię, uniemożliwia złapanie oddechu, wyrzuca na wilgotny piasek, po którym turlasz się siłą rozpędu, zacierając ślady, jak sam sądziłeś, tak pewne w twoim życiu. A jednak okazuje się, że nie. Nie są wcale takie pewne. Już nie. Od wielu dni krążę wokół jej klatki. Od wielu dni obserwuję, jak wychodzi, za każdym razem wygląda inaczej. Choć każde z jej wcieleń nieodmiennie łączy jedno. Jest piękna. Prześliczna. Raz ubrana niedbale, to znów na luzie albo elegancko, ze spiętymi włosami, lub z rozpuszczonymi, spływającymi swobodnie na ramiona, z rozwianymi, niesfornymi kosmykami. Z wypuszczonymi dwoma pasmami włosów, w sukience w kwiaty, w ogrodniczkach z opuszczonymi szelkami, w idealnej garsonce, w błękitnej koszuli z podniesionym kołnierzykiem i do tego granatowej spódnicy. W jasnych dżinsach, w kombinezonie, w poszarpanych dżinsach z przeszyciami na wierzchu, które odcinają się od reszty, tak że od razu sieje zauważa. We wszystkich tych swoich ubraniach zakupionych na Yoox. Razem z dodatkami. W różnych kolorach. Wyobraźnia, dzięki której każdego dnia jest kimś innym. Ale dostrzegłem też coś, co zawsze wygląda jednakowo. Jej oczy. Jej twarz. Odbijają się w nich odległe ślady po przebytej przykrości. Niczym przepiękny sen, który został nagle przerwany, bo ktoś, szarpiąc z furią, odsłonił żaluzję. Niczym natrętny sygnał komórki, którą ktoś zapomniał wyłączyć i ta dzwoni, bo z uporem maniaka telefonuje na nią ktoś, komu pomyliły się numery, albo, co gorsza, osoba, która nie ma nic do powiedzenia. Niczym alarm uruchomiony przez jakiegoś gapowatego, nieudolnego złodzieja, który już dawno przepadł gdzieś pośród nocy. Jakaś roztrzepana istota wpadła na nią i jednym kuksańcem rozprawiła się z jej szczęściem. I to ja za tym stoję. I nie mogę się niczym zasłonić, nic mnie nie usprawiedliwia. Mogę mieć tylko nadzieję, że w końcu zostanie mi to jakoś wybaczone. O, właśnie. Widzę, jak wychodzi. Widzę, jak przecina ulicę. Jest już w samochodzie. I po raz pierwszy od tylu dni, gdy tak skrywam się w cieniu, robię krok do przodu i patrzę jej prosto w oczy. Zatrzymuję jej spojrzenie. Na chwilę je sobie przywłaszczam. I zdany na nie, nieśmiały i zawstydzony, czule się uśmiecham. Mówię i wyjaśniam, i opowiadam, i robię wszystko, byle tylko nie przestała na mnie patrzeć. A wyrażam to samym tylko spojrzeniem. Wpatrując się w jej oczy, odnoszę wrażenie, jakby słuchała w milczeniu, potakiwała, rozumiała, rzeczywiście przyjmowała do wiadomości to wszystko, co, mam nadzieję, wyrażają moje oczy. Po chwili ta cisza, na którą składają się tysiące słów, tak intensywna jak jeszcze nigdy dotąd, zostaje przerwana. Gin spuszcza wzrok. Jakby czegoś szukała. Trochę siły. Uśmiechu. Słów, które by się dało powiedzieć na głos. Ale niczego takiego nie znajduje. Niczego. Więc znów zwraca swój wzrok na mnie. Lekko kręci głową. Na jej policzku widać nieznaczny grymas, jakby ślad po bladym uśmiechu, a nuż choćby cień szansy. Jakby chciała powiedzieć: „nie, jeszcze nie, wciąż jest na razie na to za wcześnie”. A przynajmniej ja sam coś takiego chcę wyczytać. I odjeżdża, nie dane mi jest wiedzieć dokąd, w stronę życia, które na nią czeka, może na spotkanie nowego marzenia, z całą pewnością lepszego od tego, które ja jej skradłem. I ma rację. I ze wszech miar na to zasługuje. A ja zastygam tam, gdzie jestem, w ciszy. Zapalam sobie papierosa. Biorę raptem dwa machy i go wyrzucam. Na nic nie mam ochoty. Ale po chwili orientuję się, że to nieprawda. I dlatego sięgam do kufra po jeszcze jednego szluga.


Daleko, a nawet jeszcze dalej, w tym samym mieście. Ruch na drodze, samochody, klaksony, zapracowani policjanci z drogówki, strażnicy miejscy – ewidentni dyletanci, ale za to eksperci w upierdliwości. Rina, pomoc domowa Gervasich, wychodzi z osiedla Stellari. Żegna się z portierem swoim zwykłym, okraszonym nadmiernym zarostem uśmiechem. I zmierza zdecydowanym krokiem w stronę kontenera na śmieci, roztaczając wokół siebie woń tanich perfum, które nie najlepiej maskują skutek całego, pełnego wysiłku dnia pracy. Otwiera kontener, następując z impetem stopą na żelazny drążek. I zataczając idealny łuk, lepiej od niejednej siatkarki, która jest przy piłce, wrzuca do środka worek ze śmieciami. Kontener się zamyka, niczym ostrze gilotyny, nad którym jakiś nieprzytomny kat zupełnie stracił kontrolę. Ale klapa się nie domyka. Z jednego bowiem rogu wystaje zwinięty plakat. To tamto powiększone zdjęcie chłopaka i dziewczyny, obydwoje siedzą okrakiem na motorze, który jedzie na jednym kole… Zbuntowany krzyk w chwili szczęścia… skowyt miłości, która już dawno uległa erozji czasu. Wszystko minęło. I teraz, jak to często bywa, wylądowało na śmietniku.


Pallina w pośpiechu wychodzi ze swojej kamienicy. Wesoła i rezolutna, elegancka, od dawna nikt jej takiej nie oglądał. Wsiada do samochodu i cała uśmiechnięta obejmuje chłopaka, który siedzi za kierownicą. Znów chce kierować własnym życiem.

– No, to gdzie jedziemy?

– Gdzie chcesz.

Pallina patrzy na niego i się śmieje. Postanowiła znów się zaangażować. I on jest tą właściwą osobą.

– Sam coś zdecyduj, w końcu jednego wieczora możemy wybrać się gdzieś bez celu.

Demie nie trzeba tego powtarzać dwa razy. Od lat czekał na tę chwilę. Miękko wrzuca bieg i swobodnie włącza się do ruchu. I zaraz nastawia głośniej grajło i się uśmiecha.


Eva, stewardesa, właśnie przyleciała do Rzymu. Kładzie walizkę w swoim pokoju w hotelu i natychmiast próbuje się do niego dodzwonić. Nic. Jego komórka jest wyłączona, szkoda, bardzo chętnie by się z nim zobaczyła. Ale to nic. Chwilę się namyśla. I zaraz się uśmiecha, wybiera kolejny numer. Kto jest wiecznie w podróży, zawsze ma w zanadrzu jakiś kolejny numer.


Daniela siedzi u siebie w pokoju. Dopiero co się dowiedziała, że to chłopczyk. Niezdecydowana kartkuje skorowidz imion. Alessandro, Francesco, Giovanni… szuka pochodzenia i znaczenia każdego po kolei. To musi być ważne imię, najlepiej jakiegoś wojownika, albo chociaż oryginalne, nietypowe, takie, które trudno zapomnieć. I szczęśliwa uśmiecha się do samej siebie. Przynajmniej tę decyzję mogę podjąć samodzielnie. Ale zaraz ogarnia ją niepokój. A jeśli imię, które wybiorę, będzie takie samo, jak jego ojca? Zaczyna się wahać i w końcu odpuszcza sobie tego „Fabio”, który wydawał jej się w sam raz. Chce mieć absolutną pewność… i tylko nie ma pojęcia, jak jałowe są jej wątpliwości. Z całą pewnością to dziecko w życiu nie pozna imienia swojego ojca.


Babi jest u siebie w pokoju. Cała szczęśliwa studiuje listę zaproszonych gości. To już niedługo. O rany, mamo, uparłaś się, żeby zaprosić też Pentestich, których nie znoszę, i kuzynów, których w życiu na oczy nikt nie widział. Mama i te jej zasady. I przez chwilę nawet rozważa pomysł, który zwaliłby Raffaellę z nóg. Tak, pomysł doprawdy obłędny. Zaprosić Stepa na swój ślub. Byłoby zajebiście. I nawet nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo wdała się we własną matkę. Chociaż nie do końca. Szczerze mówiąc, jest od niej znacznie gorsza.


Dwie kobiety rozglądają się dookoła. Chcą być pewne, że w pobliżu nikogo nie ma. I zaraz, już spokojne, spiskujące niewolnice na usługach jałowej plotki, nareszcie mogą sobie ulżyć.

– Zapewniam cię, widziałam go z młodą dziewczyną, była cała opalona…

– Nie wierzę… ale widziałaś to na własne oczy?

– Nie, ale wiem to od kogoś bardzo zaufanego.

– Chyba już wiem, kto ci to powiedział, ja też od niej to słyszałam, ale musiałam obiecać, że nikomu o tym nie pisnę ani słowa. W każdym razie nie jest opalona, tylko czarna! To Brazylijka!

– Naprawdę? Dziwne, w życiu bym się po nim czegoś podobnego nie spodziewała.

– Dlaczego nie? Ona jest przecież nieznośna!

Obydwie zanoszą się śmiechem. Po chwili milkną i trochę im się robi głupio z powodu tego śmiechu. Może nawet same siebie zapytują: a bo co, my to niby jakie jesteśmy dla swoich mężów? Dochodzi do tego, że czują się winne, bo same nie potrafią sobie udzielić uczciwej odpowiedzi. Być może wcale aż tak znowu bardzo się od niej nie różnią. Raffaella siedzi w głębi pomieszczenia. Obydwie na nią spoglądają. Ona patrzy na nie z daleka, ich spojrzenia krzyżują się ze wzrokiem Raffaelli, która się do nich uśmiecha. One też się uśmiechają, zgodne i nieco nieporadne. Po czym znów popatrują na siebie. Czyżby je przejrzała? Czyżby się zorientowała, że właśnie o niej mówiły? Same muszą się uporać z dręczącym je niepokojem, a tymczasem Raffaella nie poświęca im już ani chwili uwagi. Teraz całkowicie pochłania ją przeciwniczka.

– Et voila… I już po drugiej talii. Sama popatrz na moje karty… Żadnej nie brakuje, wygrałam!

Zaczyna szybko podliczać punkty, szczęśliwa, nic sobie nie robiąc z całego tego jałowego gadania.


– Ej, sędzio, nie było! – Claudio podrywa się na równe nogi, ma czapkę z daszkiem, która prawie zsuwa mu się z głowy, tak bardzo jest podekscytowany i szczęśliwy. Poprawia sobie czapeczkę i wraca na miejsce obok Franceski.

– Też to widziałaś, Fra'… nie było, prawda?

A ona potakuje skinieniem głowy. Choć w sumie to raczej niespecjalnie zna się na piłce nożnej.

– Szkoda gadać, zawsze to samo! Chcą dać wygrać Aniene, tu na Canottieri Lazio zawsze się tak kończy! Bo tamci mają więcej członków. – Claudio, usatysfakcjonowany tym, co właśnie mu podpowiedziała jego genialna intuicja, obejmuje Francescę, a nawet całuje ją w same usta, mając gdzieś wszystkich i wszystko, ewentualnych znajomych, tych, którzy mogliby go zobaczyć, którzy chcieliby go oceniać… a także tych, którzy mogliby skomentować: „Ależ jak to, jest od ciebie dwadzieścia lat młodsza!”. I po chwili Claudio znów zaczyna bacznie śledzić mecz, ale zaraz zauważa, że nieopodal siedzi Filippo Accado z żoną. Słyszeli, jak wrzeszczał, i teraz wpatrują się w niego. On do nich macha, szeroko się uśmiechając, i rozkłada ręce w geście serdecznego powitania.