– A co, nie chciałabyś, żeby cię taki przeleciał? – pyta ta pierwsza.

– Nie, zgwałciłabym go wbrew jego woli – odpowiada druga, śmiejąc się.

– A ty, Melissa? – pyta mnie. – Co ty byś zrobiła? Odwróciłam się i powiedziałam jej, że go nie znam i że nie mam zamiaru nic robić. Teraz słyszę, jak się śmieją, a ich śmiechy mieszają się z metalicznym i przenikliwym dźwiękiem dzwonka, który oznajmia koniec lekcji.


16.35

Siedząc na podwyższeniu zmontowanym specjalnie na to zebranie, nie interesowałam się zniesieniem granic ani też podpalaniem McDonaldów, mimo iż wybrano mnie do spisania protokołu ze spotkania. Siedziałam na środku, przy długim stole, a po moich bokach zasiedli goście z przeciwnych frakcji. Chłopak o anielskiej twarzy siedział obok mnie, zaciekle obgryzał długopis. I kiedy pewny siebie prawicowiec ścierał się z rozwścieczonym lewicowcem, ja obserwowałam granatowy długopis, który trzymał w zębach.

– Zapisz moje imię wśród zabierających głos – poprosił w pewnej chwili, z twarzą zwróconą w stronę swojej kartki z notatkami.

– A jak masz na imię? – spytałam po cichu.

– Roberto – odpowiedział, tym razem patrząc na mnie ze zdziwieniem, że jeszcze tego nie wiem.

Podniósł się, by zabrać głos; jego przemówienie było bardzo dosadne i wciągające. Obserwowałam go, gdy poruszał się w naturalny sposób, trzymając w ręku mikrofon i długopis; skupieni słuchacze uśmiechali się, słysząc jego ironiczne stwierdzenia, które trafiały w samo sedno sprawy. Jest studentem prawa, myślałam, więc to normalne, że posiada pewne zdolności oratorskie; od czasu do czasu widziałam, że odwracał się, by na mnie spojrzeć, a ja, trochę przekornie, choć w naturalny sposób, rozpięłam koszulę, odsłaniając dekolt aż po rowek między białymi piersiami. Być może dostrzegł mój gest, bo faktycznie zaczął odwracać się coraz częściej, lekko speszony i zaciekawiony mierzył mnie spojrzeniem – tak przynajmniej mi się wydawało. Gdy skończył swą wypowiedź, usiadł i ponownie włożył długopis do ust, nie zważając na oklaski, jakimi został nagrodzony. Potem, gdy zaczęłam już protokołować, odwrócił się w moim kierunku i powiedział:

– Nie pamiętam twojego imienia. Miałam ochotę się podroczyć.

– Jeszcze ci go nie powiedziałam. Uniósł lekko głowę i odrzekł:

– Faktycznie.

Widziałam, że zaczął robić sobie notatki. Uśmiechałam się pod nosem, zadowolona z tego, że musi czekać, bym mu powiedziała swoje imię.

– I nie chcesz powiedzieć? – spytał, obserwując uważnie moją twarz.

Uśmiechnęłam się niewinnie.

– Melissa – odpowiedziałam.

– Hm… nosisz imię pszczół. Lubisz miód?

– Za słodki. Wolę ostrzejsze smaki.

Potrząsnął głową, uśmiechnął się i każde z nas skupiło się na własnych notatkach. Po jakimś czasie wyszedł, by zapalić papierosa, i widziałam, jak śmieje się i żywo gestykuluje, rozmawiając z innym chłopakiem, również bardzo ładnym; od czasu do czasu patrzył na mnie i uśmiechał się, podnosząc papierosa do ust. Z daleka wydawał się drobniejszy i szczuplejszy, a jego włosy – drobne loki w kolorze brązu, które słodko opadały na twarz – wydawały się miękkie i pachnące. Stał oparty o latarnię, przenosząc cały ciężar ciała na jedną nogę, i wyglądał tak, jakby ręką włożoną do kieszeni spodni podciągał je do góry; koszula w zieloną kratę powiewała na wszystkie strony, a okrągłe okulary dopełniały wyglądu intelektualisty. Jego przyjaciela widziałam wiele razy pod szkołą, jak rozdawał ulotki, za każdym razem z cygarem w ustach, czasem zapalonym, czasem zgaszonym.

Gdy zebranie się skończyło, zaczęłam zbierać rozrzucone na stole kartki, które miałam dołączyć do protokołu; w pewnym momencie podszedł Roberto z szerokim uśmiechem, uścisnął mi rękę i pożegnał się.

– Do zobaczenia, towarzyszko!

Roześmiałam się i wyznałam mu, że lubię, jak nazywa się mnie towarzyszką, jest to zabawne.

– Pospiesz się! Czego tam jeszcze gadasz? Nie widzisz, że zebranie się skończyło? – powiedział wiceprzewodniczący, klaszcząc w ręce.

Dziś jestem zadowolona, zawarłam fajną znajomość i mam nadzieję, że na tym się nie skończy. Wiesz, pamiętniku, że jestem bardzo wytrwała, gdy chcę coś osiągnąć. Teraz chcę mieć numer jego telefonu i jestem pewna, że go zdobędę. Gdy już będę miała numer, będę pragnęła tego, o czym już wiesz, czyli miejsca dla siebie w jego myślach. Ale zanim to nastąpi, wiesz, co muszę dać…


10 października 2001 17.15

Dziś jest wilgotno i smutno, niebo jest szare, słońce wygląda jak blada, spłowiała plama. Rano trochę padało, a teraz niewiele brakuje, by pioruny wysadziły korki. Wcale mnie jednak nie obchodzi nastrój tego dnia, jestem szczęśliwa.

Pod szkołą stały ciągle te same sępy, które chcą ci sprzedać jakąś książkę lub przekonać do jakiejś ulotki, nie zważając nawet na deszcz. Był też przyjaciel Roberta, w zielonym prochowcu i z cygarem w ustach; z przyklejonym do twarzy uśmiechem rozdawał czerwone kartki. Gdy zbliżył się, by dać mi jedną z nich, popatrzyłam na niego z osłupieniem, ponieważ nie wiedziałam, co robić, jak się zachować. Wyszeptałam nieśmiało „dziękuję" i zaczęłam oddalać się bardzo wolno, myśląc, że podobna okazja nie przytrafi mi się tak łatwo. Napisałam na kartce mój numer i wróciłam, by mu ją oddać.

– Co robisz? Oddajesz mi ją, zamiast wyrzucić, tak jak to robią inni? – spytał z uśmiechem.

– Nie. Chcę, żebyś ją przekazał Roberto – powiedziałam.

– Ale Roberto ma setki takich kartek! – krzyknął zaskoczony.

Przygryzłam usta i powiedziałam:

– Roberto zainteresuje się tym, co napisałam na odwrocie…

– Ach… rozumiem… – odpowiedział, jeszcze bardziej zaskoczony. – Załatwione, będę się z nim widział i przekażę mu to.

– Bardzo dziękuję! – miałam ochotę cmoknąć go w policzek.

Gdy odchodziłam, usłyszałam, że ktoś mnie woła, odwróciłam się i zobaczyłam, że to on biegnie.

– Nazywam się Pino, miło mi. A ty Melissa, prawda?

– Tak, Melissa… widzę, że nie omieszkałeś przeczytać tego, co jest na odwrocie kartki.

– Hm… tak to jest… – powiedział z uśmiechem. – Ciekawość jest cechą ludzi inteligentnych. A ty nie jesteś ciekawska?

Zamknęłam oczy i powiedziałam:

– Bardzo.

– No widzisz? Czyli jesteś inteligentna.

Nasycił me ego, więc niezwykle zadowolona pożegnałam się z nim i poszłam po skuter na placyk przed szkołą, prawie pusty z powodu brzydkiej pogody. Ruch w godzinach szczytu jest straszny, nawet jeśli jeździ się tylko skuterem. Kilka godzin później zadzwonił telefon.

– Halo?

– Hm… cześć, tu Roberto.

– O, cześć.

– Zaskoczyłaś mnie, wiesz?

– Lubię ryzykować. Równie dobrze mogłeś wcale do mnie nie zadzwonić, ryzykowałam, że dostanę kosza.

– Bardzo dobrze zrobiłaś. Sam bym się kiedyś do ciebie odezwał. Tylko, że wiesz… moja dziewczyna chodzi do tego samego liceum…

– Ach, masz dziewczynę…

– Tak, ale… to nie ma znaczenia.

– Dla mnie też nie ma znaczenia.

– Dlaczego chciałaś się ze mną spotkać?

– A ty dlaczego byś chciał?

– Hm… ja pierwszy cię o to spytałem.

– Dlatego, że chcę cię lepiej poznać i chcę spędzić z tobą trochę czasu…

Cisza.

– Teraz twoja kolej.

– To samo. Nawet jeśli znasz założenie: mam pewne zobowiązania.

– Niezbyt wierzę w zobowiązania, przestają być zobowiązaniami, jeśli przestaje się w nie wierzyć.

– Chciałabyś się spotkać ze mną jutro rano?

– Nie, jutro nie, mam lekcje. Może w piątek, wtedy jest strajk. Gdzie?

– Przed stołówką uniwersytecką o 10.30. -Będę.

– No to cześć, do piątku.

– Do piątku, buźka.


14 października 17.30

Przyszłam jak zwykle ze strasznym wyprzedzeniem; pogoda jest ciągle taka sama od czterech dni, niesamowita monotonia.

Ze stołówki dolatywał zapach czosnku, a z miejsca, w którym czekałam, mogłam słyszeć, jak kucharki pobrzękują garnkami i obgadują koleżankę. Jacyś studenci przechodzili, patrzyli na mnie, puszczając oczko, a ja udawałam, że ich nie widzę. Skupiłam się bardziej na kucharkach i ich rozmowach, niż na moich myślach; byłam spokojna, nie czułam nawet cienia zdenerwowania, zatopiłam się w świecie zewnętrznym i nie przejmowałam się zbytnio swoją osobą.

On podjechał żółtym samochodem, przesadnie okutany ogromnym szalem, który zakrywał mu połowę twarzy i pozwalał dojrzeć tylko oczy.

– To po to, żeby mnie nie rozpoznali, wiesz, jak to jest… moja dziewczyna. Pojedziemy bocznymi drogami, zabierze nam to trochę więcej czasu, ale przynajmniej niczego nie ryzykujemy – powiedział, gdy wsiadłam.

Wydawało mi się, jakby deszcz uderzał w szyby samochodu z jeszcze większą siłą, tak jakby chciał je rozbić. Miejscem, do którego jechaliśmy, był jego dom letniskowy u stóp Etny, poza miastem. Suche, brunatne gałęzie drzew przecinały zamglone niebo drobnymi rysami, stada ptaków przedzierały się z trudem przez gęsty deszcz, pragnąc dotrzeć w cieplejsze strony. Nawet ja miałam wtedy ochotę wzbić się w niebo, by dotrzeć w cieplejsze miejsce. Nie odczuwałam żadnego niepokoju. Zupełnie jakbym wyjechała z domu, by podjąć nową, nudną pracę. Co więcej – pracę konieczną i ciężką.

– Otwórz schowek, powinny tam być jakieś kompakty. Wyjęłam kilka z nich, potem wybrałam Carlosa Santanę.

Rozmawialiśmy o szkole, o jego uniwersytecie, a potem o nas.

– Nie chciałabym, żebyś mnie źle osądzał – powiedziałam.

– Żartujesz? To tak jakbym sam siebie źle osądzał… oboje w gruncie rzeczy robimy to samo, w ten sam sposób. Być może w moim przypadku to jeszcze większy wstyd, bo mam dziewczynę. Ale widzisz, ona…

– Nie chce ci dać – przerwałam z uśmiechem.

– No właśnie – powiedział z takim samym uśmiechem. Wjechał w jakąś nędzną dróżkę, a potem zatrzymał się przed zieloną bramą. Wysiadł z samochodu i otworzył bramę; gdy wrócił, zauważyłam, że twarz Che Guevary, nadrukowana na jego koszulce, jest całkowicie mokra.