A policja?

Zerknąwszy na Sindrego, od razu porzucił ten pomysł. Jedzenie kanapki szło chłopcu bardzo opornie. Każdy kęs rósł mu w ustach, a w dużych szarobrązowych oczach malował się wyraz zagubienia.

Kierowany nagłym impulsem, Mörkmoen zadzwonił do największego szpitala w mieście i spytał o Mali Vold. Malec natychmiast zaczął przysłuchiwać się rozmowie i ześlizgnął się z kanapy z kawałkiem chleba w ręce, z palcami tłustymi od sera i masła. Gard uratował dyskretnie kilka ważnych papierów przed rączką, która oparła się o blat biurka.

Owszem, Mali Vold przebywa na oddziale chirurgicznym, na który od razu go przełączono.

Nowy głos: „Oddział pooperacyjny!” Pacjentka została zoperowana przed kilkoma godzinami z powodu perforacji wyrostka robaczkowego. O jej stanie nie da się jeszcze nic powiedzieć. Nie obudziła się z narkozy. Ile dni? To zależy od bardzo wielu rzeczy – choćby od tego, czy nastąpią komplikacje czy nie.

Zakończył rozmowę. Sindre nieśmiało patrzył na niego pytającym wzrokiem.

– Mama czuje się dobrze – uśmiechnął się Gard nieco sztucznie. – Jest chora, ale już niedługo wróci do domu. Dziś w nocy musisz przespać się u mnie, a jutro rano zobaczymy, co dalej.

Muszę koniecznie znaleźć jakieś rozwiązanie. Przecież wyjeżdżam, a chłopca w żadnym wypadku nie mogę zabrać ze sobą.

Sam już nie wiedział, na kogo jest bardziej zły. Na Mali Vold, która utrzymywała, że on jest ojcem jej dziecka – a może po prostu otworzyła książkę telefoniczną i z zamkniętymi oczami wskazała palcem pierwsze lepsze nazwisko? Czy też na tę nieprzejednaną kobietę, która przyprowadziła tu chłopca? Trzeba przyznać, że nie wykazała się raczej odpowiedzialnością, występując jako bogini zemsty. Nie upewniła się nawet, czy mały będzie u niego bezpieczny. Raczej trudno przypuszczać, by uważała Garda za osobę poważną i rzetelną. Przecież kawaler nie zawsze może tak z minuty na minutę zająć się jakimś nieznanym brzdącem, nawet jeśli jest człowiekiem na wskroś odpowiedzialnym. Prawdopodobnie kobieta liczyła na to, że odezwie się w nim wreszcie ojcowski instynkt.

Na twarzy Mörkmoena pojawił się grymas dezaprobaty.

Gdy lody wyjęte z lodówki zostały już częściowo zjedzone, a częściowo rozmazane na skupionej dziecięcej buzi, Gard, wziąwszy chłopca za lepiącą się rękę, zaprowadził go do łazienki.

– Masz może szczoteczkę do zębów?

Sindre zastanowił się przez chwilę, po czym podreptał do walizki i zaczął w niej szukać. Gdy znaleźli szczoteczkę, Gard, chcąc nie chcąc, po raz pierwszy w życiu musiał wyczyścić drobne, niezgrabne dziecięce ząbki. Dzięki użyciu kilku grubych książek telefonicznych ułożonych przed sedesem udało się także rozwiązać najbardziej drażliwy problem. Nietrudno było zauważyć, że Sindre poczuł się niezwykle dorośle.

Chłopiec przez cały czas nic nie mówił, lecz wiele wyrażał wyjątkowo żywą mimiką twarzy. Chociaż wydawał się bardzo opóźniony w reakcjach, rozumiał wszystko, czego Gard chciał od niego. Oczy nadal były spłoszone, smutne i pełne niezrozumienia wobec tej gwałtownej przemiany, jaka nastąpiła w jego króciutkim życiu. Sprawiał jednak wrażenie, jakby już pogodził się z tym, że zostanie na noc u obcego mężczyzny.

Mörkmoen przygotował mu posłanie na kanapie, wyciągnąwszy wszystką pościel, jaką miał. Poprosił Sindrego, aby się rozebrał i włożył piżamę, lecz, jak się okazało, pragnął zbyt wiele. Trzylatek starał się jak mógł, utknął jednak z głową w bluzie od piżamy, wobec czego jego opiekun musiał jak najszybciej pospieszyć z pomocą, by nie wybuchła panika.

Wreszcie mały gość znalazł się w łóżku. Niepokój zniknął, gdy Gard dał mu brudnoszarego, pluszowego kota z jednym uchem, którego chłopiec przytulał do siebie, kiedy przyszedł. Mały od razu odwrócił się na bok i zamknął oczy.

Mörkmoen odetchnął z ulgą. Sięgając po paczkę papierosów, zauważył zaskoczony, że drżą mu ręce. Trząsł się na całym ciele.

Przypalił papierosa, lecz zgasił go natychmiast, widząc, jak kłęby dymu wznoszą się ku sufitowi. Nie powinien teraz kopcić.

Od strony kanapy dało się słyszeć ciche, wyraźnie tłumione westchnięcie. Gard podszedł bliżej i przysiadł na brzegu.

– Jeszcze nie śpisz? – spytał.

Chłopiec w milczeniu połykał łzy, bojąc się wywołać niezadowolenie opiekuna. Ten zaś, choć nigdy nie miał do czynienia z dziećmi, lecz jak przez mgłę pamiętał podobne obrazy z własnego dzieciństwa, zastanowił się najpierw głęboko, po czym zaczął przytłumionym głosem:

– Był sobie kiedyś mały chłopiec o imieniu Sindre i jego mały kotek. Pewnego razu szli ścieżką przez las, gdy…

Pomocy! pomyślał. Nie umiem fantazjować!

A jednak umiał. W kilka minut później chłopiec już smacznie spał.

Pogrążony w zadumie, Gard przyglądał się ładnemu profilowi dziecka. Kogo jeszcze mógłby poprosić o pomoc? Nie miał ochoty nawiązywać ponownie kontaktu z tą kobietą, która przyprowadziła małego – jakże ona się nazywała… chyba Sonia. Żeby za jego plecami zdobywać o nim informacje w pracy. Co za bezczelność! Tego rodzaju wojownicze amazonki zawsze przerażały Garda.

Komisja do spraw opieki nad dzieckiem? Zdaje się, że jest coś takiego? Musi tam koniecznie zadzwonić jutro rano.

Odezwał się telefon.

To właśnie była Sonia, która spytała władczym tonem:

– No, jak tam?

Gard mocno ścisnął słuchawkę.

– Chłopiec śpi i czuje się dobrze. Ale…

– To świetnie – odparła. – Chciałam się tylko upewnić, czy wszystko w porządku.

Po czym rozległ się trzask odkładanej słuchawki.

– Halo! – zawołał mężczyzna rozwścieczony, lecz rozmowa się skończyła.

Uspokoił się dopiero po kilku minutach. Chłopiec kręcił się nerwowo przez sen, mamrocząc błagalnym głosikiem coś, czego Gard i tak nie mógł zrozumieć.

Włączył telewizor, nie potrafił jednak skoncentrować się na programie. Zaczął więc sprzątać swe przestronne mieszkanie, ponieważ nagle, spojrzawszy na nie zupełnie innymi oczami, spostrzegł, że w tym jego wdzięcznym bałaganie jest więcej kurzu niż ciepła.

Zmywając w kuchni naczynia z całego tygodnia, ciągle zadawał sobie w duchu to samo pytanie:

Dlaczego ta Mali Vold posłużyła się akurat jego nazwiskiem?

Któregoś dnia będzie musiał powiedzieć tej damie parę słów do słuchu!

ROZDZIAŁ IV

O wpół do szóstej rano Garda obudziły jakieś obce odgłosy. W pierwszej chwili był całkowicie oszołomiony, ale powoli zaczął odzyskiwać przytomność umysłu. Owe nieznajome dźwięki okazały się cichym pochlipywaniem dziecka.

Sindre!

Mali Vold i cała ta przeklęta historia!

W obawie przed zamoczeniem kanapy przez chłopca Mörkmoen wyskoczył wreszcie z łóżka.

Czy wszystkie dzieci budzą się tak wcześnie?

Sindre leżał na brzuchu, trzymając w ramionach wytartego pluszowego kota, kiedyś z pewnością puszystego. Szybko odwrócił głowę, gdy Gard, całkowicie już rozbudzony, wszedł do pokoju. Niepewny, nieśmiały uśmiech pojawił się na twarzyczce małego.

Wieczorna bajka prawdopodobnie pomogła przełamać lody, pomyślał mężczyzna. Biedaczek, można go zadowolić nawet byle jaką historyjką.

– Chodź – powiedział opiekun oschłym głosem, po czym zaniósł chłopca do łazienki. Zdążyli dosłownie w ostatniej chwili przed ewentualną katastrofą. Gard odetchnął z ulgą: kanapa została uratowana.

Trzymając malca na rękach, przekonał się, że nie jest on wcale lekki, mimo że wyczuwał palcami każde jego żebro. Sindre był rzeczywiście niemal chudy, łopatki sterczały mu jak malutkie anielskie skrzydła, chociaż ramiona miał szerokie i należał raczej do dzieci o mocnej budowie ciała. Gard przypomniał sobie, że jego bratankowie też byli chudzi, a przecież odżywiano ich należycie. Nie mógł więc oskarżyć tej nieszczęsnej Mali Vold o zaniedbanie.

Choć chętnie by to uczynił.

Poza tym ubranie chłopca wyglądało na bardzo znoszone i wyrośnięte. A buty, czy naprawdę nie da się ich doczyścić? Jego matce można by chyba jednak zarzucić to i owo.

Ponieważ Sindre wyraźnie nie miał ochoty wracać do łóżka, Gardowi nie pozostało nic innego jak ubrać się, a potem ubrać także swojego podopiecznego. Wyszczotkował maleńkie buciki tak solidnie, że wręcz można się było w nich przejrzeć.

W całej tej sytuacji czuł się do tego stopnia zły i zmęczony zarazem, że wyjmując jedzenie z lodówki zatrzasnął drzwiczki tak energicznie, że aż w środku zadzwoniły butelki.

Z samego rana pojawił się nowy problem. Ośrodek opieki nad dzieckiem otwierano dopiero o godzinie wpół do dziesiątej, gdy tymczasem on o tej porze powinien znajdować się już daleko poza miastem, zmierzając ku celowi swej dzisiejszej podróży.

Gard Mörkmoen syknął coś przez zęby.

Na dodatek Sindre nie chciał nic zjeść na śniadanie. Mężczyzna wcale mu się nie dziwił, bo mógł mu zaproponować co najwyżej kilka suchych kromek chleba i nic ponadto, ponieważ ostatnie krople mleka chłopiec wypił poprzedniego wieczora. Może piwo by się nadało? Szybko jednak odrzucił ten pomysł.

Gdy znalazł w kartoniku dwa jajka, uznał je za wielki dar losu i od razu szybko je ugotował.

Sindre jednak odwrócił głowę i nie wziął do ust ani kęsa.

Gard, zły nie na żarty, zadzwonił znowu do szpitala.

Mali starała się leżeć spokojnie, bo gdy tylko trochę się poruszyła, szew ciągnął ją, wywołując nieopisany ból. Pozostałym pacjentom podano już śniadanie, ona jednak nie dostała nic do jedzenia. Nic poza tym, co sączyło się do jej żył przez gumowe wężyki połączone ze statywem przy łóżku.

Lecz ból fizyczny nie miał znaczenia. Znacznie gorszy był niepokój o syna. Sonia prawdopodobnie poleciała już do Anglii, ale wczoraj późnym wieczorem przyszła do niej pielęgniarka z pozdrowieniami i wiadomością, że Sindre czuje się dobrze. Na pytanie Mali odpowiedziała, że dzwonił jakiś mężczyzna.

Mężczyzna? Mali spytała, kto to. Pielęgniarka nie mogła sobie przypomnieć. Jakiś Mork… Morkmo czy jakoś podobnie.