– Dzięki, panie Scholl!

– Panie Scholl? – uniósł brwi. – Skolly.

– Dzięki, Skolly.

– No już. Spadaj.


Wracałem prawie w podskokach. Wszystko szło jak należy! Gemma przyjeżdża, Skolly chce mi pomóc. No, tak mogłoby się wydawać, ale oczywiście nie wszystko może się ułożyć do końca. To wprawdzie tylko jedna sprawa, ale za to najważniejsza.

Moja mama.

Obiecałem sobie, że nie zatelefonuję do niej przez cały miesiąc. Mimo to stale myślałem o tym, że lepiej bym się poczuł, gdybym z nią porozmawiał. Wiedziałem jednak, że to nieprawda. Odchodząc zostawiłem jej kartkę, ale to było całe wieki temu. To był pomysł Gemmy, żeby trochę wytrzymać z telefonowaniem. Powiedziała, iż rozmowa z mamą tylko mnie przygnębi, że może nawet uda się jej namówić mnie do powrotu. Sprawy układały się jednak tak dobrze, że pomyślałem: a może będę mógł się z tym zmierzyć?


Minęły zaledwie dwa tygodnie, lecz był to najdłuższy okres, jaki przeżyłem bez niej.

Wiedziałem, że nie powinienem dzwonić. Gemma miała rację. Nie znacie mojej mamy. Ona potrafi wmówić wszystko. Bardziej boję się jej niż taty. Naprawdę.

W końcu postanowiłem poczekać do wieczora. Zobaczymy, co szykuje pan Scholl. Gdyby pomógł mi znaleźć jakieś mieszkanie, wszystko byłoby w porządku i mógłbym pomyśleć o skontaktowaniu się z mamą. Jeśli nie, to – cóż – sprawy przybrałyby inny obrót. Zupełna katastrofa. Musiałbym zadzwonić do Gemmy i powiedzieć jej, żeby nie przyjeżdżała. Bo Skolly ma rację. Nie wolno żądać od Gemmy, aby zamieszkała w takim miejscu jak Albany Road.


Mlecz nie wyszedł tak, jak bym pragnął. Kolory okazały się zbyt blade. Chciałem pokazać te intensywne żółcie i aksamitną czerń tła. Nie można tego zrobić, malując zwykłymi kredkami. Pastele to co innego. Miałem takie w domu. Wściekałem się na siebie, że ich nie zabrałem. Ale były tak kruche, że chybaby się połamały w drodze.

ROZDZIAŁ 4

Skolly


Przyszedł. No cóż, w końcu miał przyjść, prawda?

– Dobry wieczór, Davidzie.

– Dobry wieczór, panie Skolly.

– Po prostu Skolly – powiedziałem. Przystanąłem. Dołączył do mnie raźnym krokiem. Był wysoki, górował nade mną o dobre sześć cali.

– To miło z pańskiej strony, że chce mi pan pomóc…

– Jeszcze nic nie zrobiłem.

Nadzwyczaj miły chłopak. To jeden z powodów, dla których chciałem nim się zająć. Maszerował obok mnie i wyglądał prostodusznie. Miał na sobie skórzaną kurtkę i plecak. Od razu dało się zauważyć, że nie mógł mieszkać od dawna na ulicy, ponieważ jego plecak był całkiem czysty. Dżinsy, wojskowe buty, długie włosy. Wyglądał tak jak zawsze. Wszyscy oni wyglądają tak jak zawsze. Na ogół nie mają zbyt dużo garderoby.

Był pierwszym, w stosunku do którego miałem poczucie, że udzielam prawdziwej pomocy; oprócz dawania pieniędzy, fajek i czekolady. Inni zwykle okazywali się bezwolni lub głupi. Byłoby dla nich lepiej, gdyby wrócili do domu, do swoich mam i tatusiów.

Przy pierwszym spotkaniu dałem mu dwa funty i zapytałem, czy wie, w co się bawi.

Popatrzył jedynie na mnie i dotknął swojego policzka. Dopiero wtedy zauważyłem siniaki. Nie musiał niczego tłumaczyć, tak okropnie to wyglądało. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem i do pieniędzy dołożyłem dwa marsy. Wyraz jego twarzy się zmienił. To mnie zaskoczyło. Wydawał się jakby odmieniony. Patrzył na mnie rozjaśnionymi oczyma. Na minutę czy dwie uczyniłem go szczęśliwym człowiekiem. Poczułem się dobry. Lubię czuć się dobry.

Sprawiał wrażenie zupełnie bezbronnego. Na tym marnym świecie dobrze jest zamaskować się tak skutecznie, jak tylko się da. Weźmy mnie. Cały jestem jedną maską. Tyle twojego, ile zobaczysz. Ale ten dzieciak… Wystarczyło na niego spojrzeć. Można by mu wmówić wszystko. Wyglądał tak, jakby za chwilę miał go rozdeptać tłum, jeśli wcześniej nie poda mu się ręki.

Wyciągnąłem paczkę bensonów.

– Zapalisz?

– Dziękuję, nie palę.

– Będziesz – powiedziałem. Praktycznie wszyscy bezdomni palą.

– Nasączasz się smółką – oświadczył. Wyprzedził mnie i przyjrzał się uważnie mojej twarzy. – Skóra ci od tego zszarzeje – ostrzegł.

Na moment przystanąłem na środku chodnika. Jakaś starsza pani idąca z naprzeciwka o mało na mnie nie wpadła.

– Daruj sobie…!

No bo przecież to ja mu miałem pomóc, a on prawi mi kazanie wmawiając, że zrobię się szary. Uśmiechnął się, a ja pomyślałem… ty gówniarzu. Prowokował mnie.

Kiedy tak szliśmy ulicą Picton, doszedłem do wniosku, że jednak ma rację. Mój staruszek skończył osiemdziesiąt dwa lata, pali jak smok i jest koloru popiołu.

Jeśli o mnie chodzi, to palę cygara. Kiedy byłem młodszy, przestrzegałem zasady, żeby zawsze trzymać papierosa w zębach. W charakterze reklamy. Kto miałby palić, jeśli nie kioskarz? W dzisiejszych czasach często spotyka się sprzedawców tytoniu – zwłaszcza Azjatów – którzy sami nigdy nie palą. To nie jest uczciwe. Jak można traktować z szacunkiem swoich klientów, jeśli się uważa palenie za głupotę? Skąd można wiedzieć, co im się sprzedaje? Słowo honoru, że z zawiązanymi oczyma odróżniłbym bensona po zapachu. Przynajmniej kiedyś tak było…

Rzuciłem papierosy. Paliłem za dużo. Cygaro to idealne wyjście dla kioskarza, ponieważ można trzymać stale tę samą sztukę w gębie, a ono pali się bez końca. W ten sposób pali się, nie paląc – jeśli rozumiesz, o co chodzi.

– No to może marsa?

Wziął. Zawsze mam kieszeń pełną batonów czekoladowych. Znowu dlatego, że prowadzę kiosk. No i jem je oczywiście. Wskutek tego jestem otyły i ciągle mam zadyszkę, ale przynajmniej nikt nie posądzi mnie o hipokryzję.

Do tego wszystkiego jestem dobrze poinformowany. Czytam gazety.


Richard oczekiwał nas w sklepie. Mowa o dawnym sklepie elektrycznym George’a Dole’a. Zajął go kilka tygodni temu.

– Cześć, Skolly – rozpromienił się na mój widok. Czy raczej na widok drzwi za mną.

Richard to w ogóle dziwny gość. Bardzo przyjacielski, a mimo to… Zawsze się uśmiecha, ale z nieznanych powodów nigdy nie patrzy człowiekowi w oczy.

On też, tak jak ja – cały czas mam na myśli Richarda – jest po trosze aktorem.

– To ten chłopak, o którym ci mówiłem. – Popchnąłem lekko Davida. Zachwiał się i zrobił krok do przodu.

Richard wyciągnął rękę.

– Każdy nowy kandydat do ruchu dzikich lokatorów jest mile widziany – powiedział.

– Dzięki, dzięki… – odparł David.

Zacząłem zbierać się do odejścia. Richard wydawał się zawiedziony.

– Nie zamierzasz z nami zostać, Skolly?

– Dziękuję, mam własny dom.

– No, tylko na poczęstunek. Specjalnie dla ciebie przygotowałem hamburgery.

– Hamburgery?

Do tej pory zapraszał mnie wyłącznie na paskudne sałatki z fasoli i jakichś kiełków oraz jogurtu.

– Specjalnie dla ciebie – powtórzył Richard, szczerząc zęby w kierunku drugiej strony ulicy.

Zawahałem się. Moja ślubna była w Taunton z wizytą u potomstwa. Zamierzałem pójść do pubu, ale w końcu mogłem to zrobić nawet późno w nocy. Wiedziałem, że Richard chce mnie nawrócić, lecz – w przeciwieństwie do wielu osób – nigdy nie utraciłem ciekawości świata. A poza tym – niech próbuje! To mogło być zabawne.


Kiedy odkryłem, że w starym sklepie elektrycznym George’a Dole’a ktoś się zagnieździł, byłem tym faktem dość zirytowany. George był moim przyjacielem aż do chwili, kiedy jego serce ostatecznie odmówiło współpracy. Stało się to jakieś półtora roku temu. Nie lubię dzikich lokatorów. Co, u diabła, przeszkadza im legalnie pracować i płacić czynsz? W dodatku to podejrzane typy. Lubią uważać się za część romantycznego półświatka, ale większość znanych mi takich cwaniaczków pracuje na utrzymanie…

Po raz pierwszy zacząłem podejrzewać, że ten dziki lokator różni się od zwykle spotykanych, gdy zobaczyłem na drzwiach karteczkę obwieszczającą, że to miejsce zostało zajęte i że policja o tym wie. Pomyśl, na co schodzi ten kraj, skoro łobuzy jak gdyby nigdy nic chwalą się przed policją tym, co robią. Czy wyobrażasz sobie coś takiego w wypadku innych przestępstw? Na przykład wywieszkę w stylu: „Ten bank zostanie obrabowany jutro o 11. 00”, i policjantów, którzy salutują i odpowiadają:

„W porządku. Proszę nas powiadomić, gdyby miał pan kłopoty…”

Po kilku dniach wszystko wyglądało jak zwykle w takiej sytuacji – jacyś podejrzani młodzieńcy z irokeskimi czubami w butach za dużych o dwa numery, kręcący się tam i z powrotem jak szczury. Pomyślałem sobie, że ktoś jeszcze za tym stoi oprócz tej hałastry. Kiedy wyszedł Richard, od razu domyśliłem się, że to on.

Nosił kolczyk w uchu i miał krótko ostrzyżone włosy, coś w rodzaju mini irokeza – po bokach jeżyk nieco krótszy niż przez środek głowy. Był jednak znacznie starszy od pozostałych. Mógł mieć dwadzieścia parę lat, podczas gdy reszta szczurzego bractwa liczyła sobie nie więcej niż szesnaście, siedemnaście. Stałem na progu mojego sklepu, obserwując ludzi na ulicy, gdy się wyłonił uśmiechnięty do własnych myśli. Zamknął za sobą drzwi i odszedł, ciągle z tym samym głupawym uśmiechem skierowanym ku przestrzeni, ku budynkom… bo ja wiem, chyba po prostu ku byciu Richardem.

Zostawiłem sklep pod opieką żony i ruszyłem za nim.

Widzisz, mnie też to dotyczyło. W tamtym sklepie został towar. O ile się orientowałem, George Dole nie miał krewnych, ale ktoś przecież musiał to odziedziczyć.

Byłem przygotowany na zwadę. Szturchnąłem go w brzuch, mówiąc:

– Nie wiem, po co w ogóle fatygowałeś się, żeby wyłazić. Richard otworzył usta i uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Zawsze się cieszę, gdy mogę poznać sąsiada – odparł. – Czy mógłbym coś dla pana zrobić?

– Niewykluczone. – Powiedziałem mu o towarze. Zaprosił mnie na filiżankę herbaty. Bardzo mnie tym zaskoczył. Zawsze myślałem, że dzicy lokatorzy są tak zajęci paleniem trawy i obserwowaniem, jak lodówka obrasta brudem, że do niczego innego nie mają już głowy.