– Rozumiesz moją troskę? – zapytałem, kiedy otwierał drzwi.

– Naturalnie. Sam brzydzę się złodziejstwem – oznajmił z godnością, która nieco zbiła mnie z tropu. W swoim czasie bywało, że dopuszczałem się kradzieży. Oczywiście nigdy mu tego nie powiedziałem.

Byłem pod wrażeniem. Cały sprzęt elektryczny spakowany był w pudła, starannie opatrzone naklejkami i ustawione w małym pomieszczeniu na zapleczu.

– Muszę się przyznać, że pozwoliłem sobie zabrać jeden bezpiecznik, kiedy podłączałem prąd. Ale już go oddałem. – Zamknął drzwi do pokoju i uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Nie przeszkadza ci, że przywłaszczasz sobie czyjś dom? – zapytałem.

– Nie wtedy, kiedy stoi pusty, a na ulicach śpią ludzie. W ogóle własność to dla mnie dość osobliwe pojęcie…

Myślałem, że nie obejdzie się bez wykładu, lecz Richard nagle przerwał i poszedł nastawić wodę na herbatę.

No właśnie. Gdybym znalazł się w takiej sytuacji, zgarnąłbym i sprzedał ten cały majdan, zanim ktoś zdążyłby policzyć do trzech. Richard jednak postępował etycznie. On naprawdę uważał, że zajęcie sklepu bez rabowania zawartości to działanie społeczne. Dlatego był taki zadowolony, że udało mu się zaprosić mnie na herbatę. Myślał, że gdyby miał po swojej stronie więcej ludzi takich jak ja, to następnego ranka mógłby obalić parlament.

Później okazało się, że pracował w sklepie rowerowym na Ashley Road, ale w wolnym czasie zajmował się otwieraniem pustych domów dla dzieciaków z ulicy. Włamywał się, podłączał elektryczność, wywieszał te swoje kartki, zawiadamiał policję i zostawał na parę nocy, dopóki nie było jasne, czy mogą z tego wyniknąć jakieś kłopoty. Potem wracał na kilka dni do siebie, żeby zacząć to samo od początku.


Miałem obawy przed jedzeniem czegokolwiek w zamieszkanym przez dzikich lokatorów domu. Ten budził obrzydzenie w najwyższym stopniu. Nie do wiary, jak to wszystko podupadło od czasu tamtej herbatki z Richardem.

– Chyba się nie spodziewasz, że będę tu coś jadł? – powiedziałem. Czubkiem buta potarłem klejącą się podłogę. – Bałbym się tu odwinąć tabliczkę czekolady.

Richard właśnie zawiązywał olbrzymi fartuch. Był tak biały, jak reszta pomieszczenia była brudna.

– Bez obawy, Skolly. Przyniosłem wszystko z domu, nawet rondel. Nie zamierzam nakarmić cię muchburgerem.

– Czy oni wszyscy tak mieszkają?

– Tu jest wyjątkowo paskudnie – przyznał. Wyglądał na wielce zmartwionego z tego powodu. Zauważyłem zmieszane spojrzenie jednego z lokatorów. – To stąd bierze się zła opinia o naszej idei – dodał głośno. Młodzieńcy spuścili oczy, a jeden z nich wyszedł.

Rozsiadłem się na krześle przy kuchennym stole i czekałem.

David stał w kącie, wybałuszając oczy, jakby chciał pochłonąć wzrokiem wszystko naraz. Nie odrywał wzroku od Richarda. Po drodze opowiedziałem mu o jego działalności. Było jasne, że w jego opinii Richard powinien zostać premierem w najbliższej kadencji.

– Uważam, że to, co robisz, jest fantastyczne – wyrzucił z siebie zarumieniony.

Bóg z tobą, dzieciaku.

– Dziękuję – odparł Richard, posyłając uśmiech w stronę okna. – W takim razie ucieszy cię wiadomość, że dziś wieczorem otwieramy nowy dom. Dziewicze terytorium.

Przez sekundę biedny chłopak wyglądał na spłoszonego, myślałem nawet, że będzie pękał. On jednak zmarszczył czoło i pokiwał z determinacją głową. Aha, więc to tak, mały… Dla połowy z tych dzieciaków włamanie się do pustego domu stanowi tylko wandalizm na większą skalę. Ale biedny poczciwy David nigdy w życiu nie złamał prawa. To od razu było po nim widać.

Była tam jakaś para nieco starsza od reszty hałastry, która kręciła się w pobliżu sklepu. Richard przedstawił ich Davidowi jako jego nowych współlokatorów.

– To Vonny, a to Jerry – powiedział. – Są anarchistami – oznajmił wyłącznikowi światła w kuchni i uśmiechnął się tak szeroko, że mało mu nie wypadły zęby.

Ostatnia uwaga była skierowana do mnie. Kątem oka dostrzegłem, że obserwował moją reakcję. Chłopak wyglądał na zakłopotanego. Vonny przytaknęła, grzecznie podała mi rękę i zaproponowała drinka.

Zgodziłem się na puszkę zimnego piwa.

David pośpieszył Richardowi z pomocą przy hamburgerach i już po chwili obaj pogrążyli się w bajaniu na temat Okupowania Pustych Domów, Anarchizmu, Prawa Jednostki do Łamania Prawa i innych form robienia zamętu.

Hamburgery istotnie były niezłe. Richard bardzo się postarał, żeby moje nie zetknęły się z jakimkolwiek sprzętem w kuchni, za co byłem mu wdzięczny. Dostałem dwa.

– Całkiem niezłe, jak na domowej roboty – powiedziałem.

– Równie dobre jak u McDonalda? – dopytywał się.

– W smaku niezgorsze, ale rozpadają się w bułce, co obniża ocenę – odparłem.

– Przypuszczam, że to dlatego, iż McDonald do swoich używa mięsa – stwierdził z uśmiechem w kierunku sufitu.

– A ty czego użyłeś? – zażądałem wyjaśnień.

– Och, białka sojowego. Jestem wegetarianinem, nie wiedziałeś?

Był w siódmym niebie, ponieważ udało mu się zmusić mnie do zjedzenia tego świństwa. Z trudem hamował śmiech. Pewnie sądził, że po tym, jak zjadłem jego hamburgery, jestem na najlepszej drodze do anarchizmu. Nie mam nic przeciwko temu, ale nie widzę żadnych zalet w noszeniu kolczyków, a moja łysina wyklucza irokeza.

Nie miałem sumienia powiedzieć mu, że moja ślubna dość regularnie używa soi.


Nie wiem, jak to się stało, że poszedłem z nimi tamtej nocy. Richard cieszył się jak dziecko. Twierdził, że to z powodu doskonałego alibi, jakie dawała im moja osoba, ale oczywiście musiał sobie wyobrażać, że już stałem się jednym z nich.

Możesz zapytać, poniekąd nie bez racji, na co liczy taki jak ja konserwatysta, pomagając dzikim lokatorom? I to prawdziwy torys, a nie jakiś niezdecydowany mydłek. Gdyby to ode mnie zależało, to wszystkich czarnuchów odesłałbym do domu. Dlaczego? Oni mają swoją kulturę, a my swoją. Gdybyś tak jak ja znał ludzi, którzy nie opuszczając Bristolu nagle poczuli się, jakby byli na jakichś cholernych Karaibach, też byś mówił to samo. A ciecia w wydatkach socjalnych, a wszystko inne?

Zostawmy jednak politykę na boku. Przecież my wszyscy łamiemy prawo. Łamią je gliniarze, łamią sędziowie, łamią biznesmeni, łamiesz ty. I ja też je łamię. To, że jestem patriotą, nie oznacza, że mam być idiotą. Już słyszę twoje pytanie: w jaki sposób łamiesz prawo? Lepiej jest nie wiedzieć za dużo, przyjacielu. To znaczy, rozsądnie jest wiedzieć tyle, ile się da, ale jeszcze rozsądniej jest utrzymywać innych w niewiedzy co do własnej wiedzy.

Jeśli chodzi o dzikich lokatorów, to nie mogę się pogodzić z faktem, że działają legalnie. No bo przecież – uczciwie rzecz biorąc – powinien być na to jakiś przepis. Na wszystko inne istnieją przepisy. Jeśli zachciało się komuś łamać prawo, to niech przynajmniej wie, jaka jest stawka! Powinni chociaż ryzykować to, że ktoś ich przyłapie.

Był to bardzo ładny dom z werandą, położony zaledwie o dwie ulice od skrzyżowania St Paul's z Montpellier. Przyjemny, duży ogród. Pokoje wielkie jak cholera. Większe niż w moim domu. Nie pierwszy raz ktoś usiłował w nim zamieszkać. Widać było, którędy wchodziły miejscowe dzieciaki, rozwalając przy okazji parę okien i sprzętów.

W gruncie rzeczy czułem się jak stary wyga. Oni kręcili się w pobliżu, przyglądając się murom i rozstawiając czaty na ulicy, podczas gdy Richard próbował znaleźć jakieś wejście. Ja spacerowałem bez pośpiechu z rękami w kieszeni. David rozśmieszył mnie, próbując się ukryć za pojemnikiem na śmieci. Powiedzmy sobie od razu, że w ten sposób raczej przyciągał uwagę! Bo co można pomyśleć, widząc kogoś kryjącego się za śmietnikiem o dziewiątej wieczorem? Stanąłem tuż za nim.

– A ty co tutaj robisz? – powiedziałem. Musiał się poczuć jak prawdziwy dupek.

– Chyba będzie lepiej, jak się trochę schowasz, Skolly – syknął Richard.

– Jeśli nie będę umiał się wyłgać, to lepiej od razu strzelić sobie w łeb – odparłem.

Tego wieczoru trochę stracił w moich oczach. Nie był profesjonalistą. Kiedy ja zabierałem się do takich spraw, przede wszystkim dbałem o to, żeby aż do ostatniej chwili moja obecność w danym miejscu była usprawiedliwiona. Ale ci anarchiści musieli się wystroić niczym wariaci. Ja wyglądałem jak kioskarz, a więc miałem szansę na wykaraskanie się w razie czego.

Właściwie to się denerwowałem. Od lat nie robiłem podobnych rzeczy. Bóg raczy wiedzieć, co by powiedziała moja ślubna, gdyby mnie przyłapano.

Richard tyle czasu męczył się z otwarciem okna, że w końcu podszedłem, by mu pomóc, ale on spanikował.

– Przez ciebie nas przyłapią, Skolly – syczał poirytowany. – Schowaj głowę!

– Chciałem ci tylko udzielić paru wskazówek…

Nie miał zamiaru słuchać. Zawołał tę dziewczynę, Vonny, żeby przyszła i zajęła się mną. Próbowała mnie zmusić do kucnięcia za żywopłotem, ale tym razem ja nie miałem takiego zamiaru. Nie przyszło im do głowy, że włamywałem się w życiu częściej niż oni wszyscy razem wzięci.

Wreszcie Richardowi udało się otworzyć okno. Przez moment zapanowała panika, kiedy ktoś przeszedł ulicą. Nawet ja musiałem się ukryć za budką telefoniczną. Ktokolwiek to był, przeszedł pośpiesznie, nie zauważając otwartego okna i zdjętych desek albo nie chcąc nic zauważyć. Wdrapaliśmy się jeden po drugim. Zabrakło mi tchu i o mały włos przygniótłbym Richarda, kiedy ściągał mnie z parapetu. Potem przytwierdził deski, tak że okno znów wyglądało jak zabite, i znaleźliśmy się w środku.

Wewnątrz panowały egipskie ciemności. Nikt nie odzywał się inaczej niż szeptem. Richard zaczął rozdawać latarki.

– Róbcie tak, żeby nikt z ulicy nie zauważył światła – syknął.

Zaczął przydzielać zadania – ktoś miał pomóc przy elektryczności, ktoś inny sprawdzić, czy okna są zabezpieczone, zobaczyć, co z gazem, spróbować, czy da się otworzyć tylne drzwi. Zapaliłem szluga i wyjrzałem zza desek na ulicę.