Alvar pomacał kieszeń. Była pusta.

A więc to tak, pomyślał. Oto proste wytłumaczenie mojego snu. Zdaje się, że powoli zaczynam rozumieć niektóre sprawy. Na przykład dlaczego tak spokojnie dziś spałem.

Założę się, że stangret bynajmniej nie miał przyjemnych snów. Może śniło mu się, że ktoś go dusi? Nie, myślę, że raczej pożar.

I zapewne złe, pałające nienawiścią oczy świdrowały go na wylot…

No nie, przecież nie jestem przesądny! Pojawiła się znajoma dama w zarzuconym w pośpiechu szlafroku, krzycząc histerycznie. Uwaga wszystkich gapiów skupiła się na niej. Alvar wykorzystał tę krótką chwilę i zerwawszy z szyi stangreta skórzany mieszek Brora Ńilssona, uciekł pośpiesznie.

Bo w jednej chwili zrozumiał to, co do tej pory było dlań niejasne.

Dzieci nieprzypadkowo zniknęły z nabrzeża w chwili, gdy pojawił się powóz. One po prostu ukryły się przed jego pasażerką.

Bagaż oznaczony inicjałami N.B.H. Jeśli syn nazywał się Bror Nilsson, to nazwisko ojca brzmiało prawdopodobnie Nils Brorsson, albo, co było częściej spotykane, Brodersson. Tak, Nils Brodersson Huldt, ten który zginął podczas pożaru dworu. Ojciec Matyldy, Brora i dwojga maluchów.

Miałby Alvar kontynuować rozwiązywanie tej łamigłówki i zgadywać, dlaczego spalił się dwór w Danii, dlaczego spłonął ojciec tych dzieci, na myśl o których Alvarowi serce się krajało?

Bezwiednie dotknął kieszeni swego płaszcza.

Biegł na oślep, zastanawiając się, czy powinien wracać do Hälsingborga i szukać dzieci, co uczyniłby najchętniej, czy też pośpieszyć do dworu Hult, który pewnie znajdował się już niedaleko, by zdążyć przed matką Brora?

Nie, ta kobieta nie zasługiwała na miano matki, żadna matka bowiem nie traktowałaby swych dzieci tak by ze strachu się przed nią ukrywały. To musiała być macocha, gdyż żadne z dzieci nie było do niej podobne. Ta trójka, którą spotkał na swej drodze, miała w sobie wrodzoną szlachetność. Nieznajoma zaś, choć odziana w eleganckie szaty, wydawała się wulgarna. Pewna siebie i piękna, ale pozbawiona serca. I ta kobieta zawojowała właściciela dworu!

„Oboje źle wybrali”, szeptał Bror.

Zarówno siostra Matylda, jak i ojciec dokonali złego wyboru.

Alvar już zdecydował, w którą stronę się uda. Bror powiedział, że czas nagli, Alvar zaś potrzebował pomocy Matyldy, by wszystko zrozumieć. Gdyby tylko nie czuł się tak okropnie! Jego kondycja psychiczna była znacznie gorsza od fizycznej, choć i ta pozostawiała wystarczająco wiele do życzenia.

Ale szczęście mu dopisywało. Nadjechał wóz pocztowy i życzliwy pocztylion pozwolił mu wsiąść. Raz jeszcze zamiast zapłaty przyjęto jego propozycję pomocy.

Wóz nie jechał aż do Hult, ale jego stała trasa wiodła niedaleko dworu. Alvar miał więc szansę dotrzeć na miejsce znacznie wcześniej niż przypuszczał. Wprawdzie wóz pocztowy zatrzymywał się tu i tam, żeby wziąć pasażerów, odebrać korespondencję, dostarczyć listy i paczki, przyjąć zamówienia i wiadomości dla krewnych i przyjaciół o chorobach, śmierci, urodzeniach, ale Alvar i tak bardzo zyskiwał na czasie.

Uświadomił sobie, jak ważną rolę odgrywa w życiu człowieka wóz pocztowy. Nigdy wcześniej o tym nie pomyślał.

Czuł się fantastycznie, pomagając pocztylionowi i pasażerom. Niestety, wielu brało go za człowieka krzepkiego, a on, nie chcąc nikogo zawieść, dźwigał skrzynie i kufry, choć absolutnie nie powinien był tego robić.

Ale czul się potrzebny i to sprawiało mu ogromną radość.

Wreszcie dotarli na miejsce i pocztylion wskazał mu drogę do dworu. Ostatni odcinek pokonał pieszo.

ROZDZIAŁ V

Nad morzem, nad lasami i łąkami należącymi do dworu Huk unosiła się gęsta mgła. Słychać było ptasie trele, choć teraz u progu jesieni nie brzmiały tak pięknie jak w wiosennej porze godów. Alvara doszedł klangor żurawi, lecących kluczem na południe. W zaroślach słyszał świergot mniejszych ptaków. Niestety, nie znał nazw poszczególnych gatunków. Tyle ich było: śpiewaków dających swe koncerty w gęstym listowiu, w zaroślach, ogrodach. W tej niezwykłej chwili zespolenia z naturą żałował ogromnie, że nie potrafi ich rozróżnić.

Jednak Alvar zauważył, że ptaki milkły, gdy się zbliżał. Wprawdzie nie było w tym nic osobliwego, bo przecież na ogół ptaki reagują tak na obecność ludzi, ale tym razem kapitan wyczuwał w tej ciszy śmiertelną trwogę.

Westchnął ciężko. Właściwie dobrze rozumiał te skrzydlate stworzenia. Marzył o tym, by odrzucić jak najdalej od siebie skórzaną torebkę. Ale przecież złożył obietnicę, no i był już tak blisko celu podróży.

Alvar zbliżył się do dworu od strony lasu. Pocztylion dokładnie wytłumaczył mu, jak iść, więc nie obawiał się, że zabłądzi.

Przed nim znajdowała się niewielka łąka, dalej zagajnik, a za nim zabudowania. Dokładnie tak jak wytłumaczył mu pocztylion.

Nagle Alvar kolejny raz poczuł przemożną ochotę, by pozbyć się skórzanej torebki Brora. Tym razem tak silną, że z trudem powstrzymał się, by nie uczynić tego, co nakazywał mu instynkt. Ale przecież musiał dotrzymać słowa.

Gdy zbliżył się do zagajnika, oblał go zimny pot.

Przypomniał sobie, że kiedy zrywał torebkę z szyi poparzonego stangreta, była otwarta. Przystanął i sięgnął po nią do kieszeni, ale nie był w stanie utrzymać jej w rękach, więc trzymał ją na długim pasku jak najdalej od siebie.

Mogło by się zdawać, że to, co było w środku, jest żywe albo że ma duszę. Duszę na wskroś przesiąkniętą złem.

A gdyby tak sprawdził, co kryje skórzany mieszek?

W ostatniej chwili przypomniały mu się słowa Brora: „Tylko pamiętaj, obojętnie co by się działo, pod żadnym pozorem nie otwieraj torebki!” Chyba nie mówił tego poważnie. Poza tym na pewno mieszek był już pusty. Skoro stangret go otworzył, to zapewne zabrał zawartość, cokolwiek by to było.

Ale nie, torebka zdawała się ważyć tyle samo co przedtem. Ze względów praktycznych, choć jakby wbrew własnej woli, wetknął ją na powrót do kieszeni płaszcza. Uczynił to pośpiesznie, by się nie rozmyślić i nie wyrzucić jej jak najdalej od siebie.

Kiedy Alvar dotarł do zagajnika, poczuł znów gwałtowny przypływ strachu. Stał w gęstym lasku mokrym od rosy i mgły.

Dreszcz nieznanego lęku przebiegł mu po plecach.

– Jest tu ktoś? – zawołał i naraz zrobiło mu się głupio, że mówi na głos.

Nikt nie odpowiedział. Ale mógłby przysiąc, że nie był w lesie sam. Czuł niemal namacalnie, że ktoś go obserwuje.

Rozejrzał się wokół przerażony.

Stał obok niewielkiego pagórka porośniętego drzewami i krzewami. Kawałek dalej znajdowało się strome zbocze, więc znalazł się jakby w dolinie.

Podniósł oczy i ujrzał, że wierzchołki drzew kołyszą się groźnie.

Skąd ten wiatr? Przecież poranek był taki cichy, mgła unosiła się nad łąką, nic nie mąciło spokoju.

A może to wcale nie wiatr? Co to za szepty słychać w koronach drzew?

Listowie szumi i drży, jakby czymś przestraszone.

No nie, opanuj się, człowieku!

Wspiął się na pagórek i spojrzał za siebie w dół.

Na jednym ze zboczy znajdowała się dziura, jakby nora wygrzebana przez lisa czy borsuka.

Zamyślił się.

Niektórzy ludzie potrafią wyczuć obecność zwierzęcia. Może on również został obdarzony taką zdolnością? Może właśnie w pobliżu jest jakieś żywe stworzenie?

Alvar uświadomił sobie naraz, że stoi nieruchomo jak zamieniony w słup soli. Odetchnął głęboko, by nabrać powietrza w płuca.

Czy to możliwe, by tak śmiertelnie przerazić się jakiegoś zwierza? pomyślał. Stoi tu blady ze strachu. Dość tego, musi wziąć się w garść.

Ale w tej samej chwili poczuł, że się dusi. Spuchła mu szyja. Alvar bezwiednie wykonał ruch, jakby chciał odsunąć czyjeś dłonie. Ale to było tylko złudzenie. Naszła go całkiem idiotyczna myśl, że przecież jeszcze nie otworzył torebki!

Dudniło mu w skroniach. Wyrażenie: „pociemniało mu w oczach” nie jest prawdziwe, pomyślał jak przez mgłę. Raczej jest to kolor krwistoczerwony, przechodzący w bordo, czerwone kręgi nikną, a zaraz potem pojawiają się nowe. Grzmot w uszach jest nie do zniesienia, a dla oczu i języka jakby brakło miejsca.

Ostatkiem sił rzucił się naprzód i bez ducha wytoczył z zagajnika… Na oślep gnał przed siebie, jakby chciał czym prędzej opuścić to miejsce.

Upadł i na czworakach uciekał przez ściernisko, nie bacząc na to, że rani sobie dłonie i kolana. Coś innego zajmowało jego umysł.

Już się nie dusił, był wolny.

Wolny… Dziwne. Wolny przed czym?

Tak, teraz już wiedział. W czerwonych kręgach, jakie zaćmiły mu wzrok, ujrzał parę emanujących złem oczu, pełnych nienawiści i wściekłości.

Mój Boże, co to było? dziwił się, próbując wstać.

Ale oto z mgły, niczym zamek widmo, wyłonił się dwór, bardzo piękny, pobielony, z ciemnymi okiennicami. Alvar obszedł zabudowania i skierował się w stronę głównej bramy.

Brama była zamknięta. Zaskoczyło go to, bowiem o tej porze dwory zwykle tętniły codziennym życiem. Zastukał. Po chwili uchyliło się okienko w bramie, przez które wyjrzał stajenny.

– Szczęść Boże – pozdrowił go Alvar. – Nazywam się Alvar Svantesson Befver i jestem kapitanem w gwardii króla Karola X Gustawa. Mam wiadomość dla panny… przepraszam, pani Matyldy.

W oczach mężczyzny odmalowało się zdziwienie.

– Do pani Matyldy? Przecież ona jest chora!

– Strasznie mi przykro, ale to bardzo ważne.

Mężczyzna zdawał się być całkiem zbity z tropu.

– Zawołam pana – rzekł w końcu.

– Nie zamierzam stać w bramie niczym nędzny posłaniec. – W głosie Alvara zabrzmiała surowość, jakby karcił swego podwładnego.

Przerażony robotnik dworski wpuścił go do środka.

– Proszę mi wybaczyć – rzekł. – Zaraz zawołam pana.

Alvar powoli przechadzał się po dziedzińcu zagospodarowanym ze smakiem. Na każdym kroku znać było kobiecą rękę. Teraz jednak wyglądało tak, jakby nikt nie dbał o kwiaty, alejki, sadzawkę. Wszystko powoli niszczało. Ale drzewo przed budynkiem mieszkalnym, które według ludowej tradycji miało chronić dwór przed nieszczęściem, wyrosło doprawdy okazałe.