– Owszem, pierdoliłem ją wczoraj na górze, w twoim pokoju, zadowolona jesteś?!

Bladoniebieski kolor mojej paranoi ciemnieje, to już czerń… i to nie paranoja, plama na dywanie robi się coraz ciemniejsza, więc to tak?

Tak… tak sobie… No proszę… Po prostu…

Tu jest ta plama, nie wiem, czy ta plama puści, od kawy tak trudno wywabić… Od kawy tak ciężko… od owoców leż…

Ale można wymoczyć w wodzie z chlorkiem… z białego materiału… z bawełny…

A z kolorowych letnią wodą mydlaną… tak się już nie mówi… Albo rozcieńczonym amoniakiem… a z jedwabiu?… jedwab jest delikatny… wódką, albo gorącym mlekiem… a kawę? Z dywanu…? I szum w uszach.

I świat lekko przechyla się na obie strony. I drzewa dotykają koronami ziemi.

I ziemia wznosi się ku górze i łagodnie opada. I niebo skłania się ku dołowi.

A ja stoję nieporuszona w centrum tego zamieszania.

Nie dziwię się niczemu.

Nie mogę powstrzymać ani ziemi, ani nieba. Usta puchną.

Bezwilgotny język i nie majak przełknąć śliny. Gardło zaciska się i hektolitry krwi w głowie.

Oczy bolą coraz bardziej.

Widzą coraz wyraźniej tę rzeczywistość, o jakiej nie mam pojęcia, jakiej jeszcze przed chwilą nie było, jakiej nie dostrzegałam, jakiej nie podejrzewałam o istnienie, a która teraz jawi się w całej okazałości i zagarnia miejsce tej innej, tej nieprawdziwej, gdzie wszystko miało swój czas i miejsce.

Nieprawdziwy czas i niewłaściwe miejsce.

I to jest tak lepkie, chłodne dłonie zaciśnięte w pięści opieram o policzki, niech nikt nie zauważy, co się dzieje, niech nikt nie widzi krwi przeciekającej przez zaciśnięte palce.

Dalej, patrz! Patrz, co się dzieje i pamiętaj! Przesuwa się ta nowa rzeczywistość na sprzęty – to już nie to łóżko, na którym…

– to inne łóżko, łóżko, na którym migotliwie mruga, jak światła na przejściu, jego wspomnienie nas dwóch, w nowym łóżku nie ma dla miejsca, takie było duże, a teraz takie maleńkie

– i okno, to inne okno

– i niebo w oknie obce, nieznane i nareszcie prawdziwe, żadnej bajki,

– a woda cieknie z kranu do niczyjej wanny, nie naszej, niby tej samej, a zupełnie innej

– i nasz pokój to nie nasz pokój, bez miejsca dla mnie – bo już zajęte, już splamione.

Nic nie mogę zrobić.

Tamta rzeczywistość była fałszywa.

I dom dziwny – za wysoki? Czy za niski? Nowy, inny, nie zauważyłam wcześniej, że rynna, że dach, że podmurówka nie moja?

Jakaż musiałam być głupia, żeby widzieć inne rzeczy, w miejsce łych, które są. Jakaż dziecinna.

Nic już nie jest.

Nawet moje psy zbrukane jej ręką chodź,

– chodź, śliczny piesek, nie ugryzie?

– Nie, ależ skąd, spokojnie Kuba, spokojnie, dobry pies, widzisz, pogłaszcz go.

– Co z psami?

Może chociaż kota nie było w domu, wtedy, wczoraj, a to mnie nie było w domu, a ty byłeś, ty byłeś i ona była w moim domu, nie moim już domu.

Ale to już nie ma żadnego znaczenia.

Zawsze tak było, to ja po prostu nic nie chciałam widzieć.

Nie chciałam wiedzieć.

Żyłam w wymyślonym świecie.

Umieram z miłości. Umieram z braku miłości. Dogorywam.

Dzień po dniu, noc po nocy. Każdy ranek jest zaskoczeniem. Jeszcze nie? Jeszcze jeden dzień?

Dzień, po którym znowu będę umierać, i noc, w której czai się śmierć?

Krokodyl siedział pod łóżkiem. Wciągnął mnie tam i krzyczałam, tak strasznie krzyczałam, a żaden głos się nie wydobywał. A ty, mamo, przechodziłaś mimo, widziałam twoje pończochy z brązowym szwem, prostym szwem od pięty aż tam, wysoko, ale wysoko nie widziałam, tylko łydkę widziałam i buty z obcasem, i spadła ci łyżeczka srebrna, krokodyl zamarł, aleja leż zamarłam i nie mogłam się ruszyć, i krzyczałam, krzyczałam bezgłośnie, ale ty się schyliłaś po łyżeczkę i nie spojrzałaś pod łóżko, gdzie on mnie trzymał i nie zauważyłaś mnie…

Dlaczego, mamo, mnie nie zauważyłaś i mnie nie uratowałaś?

Dlaczego mamusiu, nie możesz mnie teraz uratować?

No i jak zobaczyłam wtedy tę twoją sperloną potem twarz jak nagle błysnęło Boże to przecież prawda to wszystko była prawda a potem stoisz w Kuchni i krzyczysz:

– To jak piwo, wypija się poza domem i nie pamięta, to jak piwo, nie mogłem się oprzeć, wybacz mi, wybacz mi… ja wiem, że po twojej stronie jest prawda i miłość, a po tamtej ciemność i zguba…

I czuję, że ty nie chcesz tej jasności… mości… ości… Beznadziejność, dziejność, ność, noś, znoś… tamparampa pam…

Jak można być kochaną, jak się ma takie dłonie? Zawsze obgryzałam skórki. Całe życie trzymałam palce w ustach. Całe życie.

Nie wiem, może miałam dwadzieścia lat, może więcej, na „Płonącym wieżowcu”, nocny seans w Relaksie… całą paczką byliśmy. Tam jest taka scena jak po pracy, żeby nikt nie wiedział, w tajemnicy absolutnej, zostaje w biurze dwoje ludzi, żeby się kochać. Oczywiście nic nie wiedzą, że już się pali, kochają się, polem on otwiera drzwi i widać tylko płomienie, on mówi, że przebiegnie przez to, po pomoc, żeby się nie martwiła, owija się mokrymi ręcznikami i widać w zwolnionych klatkach filmu, jak biegnie przez płonący pokój, obija się o meble, kręci się w kółko, a potem wolno pada.

Ona zostaje w jeszcze nie tkniętym ogniem pomieszczeniu, coraz goręcej, wiadomo, że nie ma wyjścia, nie ma jak uciec… że zaraz TO po nią przyjdzie… – wtedy ugryzłam się tak bardzo w ten, o tutaj, że słodka krew mi spłynęła aż… Goił mi się potem przez trzy tygodnie i bolał…

A w ten mały palec to ty mnie ugryzłeś… jak byliśmy na Jurassic Park… Jak te drapieżne stworki goniły dzieci – chwyciłeś moją rękę, podniosłeś do góry i ugryzłeś mnie w mały palec… Aż krzyknęłam…

Żeby tak zasnąć i obudzić się za jakiś czas. Żeby już było po wszystkim.

Żebym nie musiała pamiętać. Żebym mogła normalnie żyć. Żeby już tak nie bolało.

Żeby się obudzić bez tego.

Może zasnę… Później zadzwonię… Teraz jestem w kokonie. A cisza tutaj taka… Nic się nie ma prawa wślizgnąć…

Zima była strasznie długa…

Jeden dzień był taki, że aż ściskało… szadź na wszystkim, aż się dziwiłam, że psy takie nie oszronione biegają… Słońce… Caluteńki świat pokryły cieniutką warstwą wiecznego szkliwa, każda gałązka, każdy centymetr ogrodzenia, dachu, rynny, drzewa…

Pomyśl o czym pogodnym i jasnym… o czymś dobrym… Wyobraź sobie, że masz pięć lat…

Jestem pięcioletnią dziewczynką, mam buciki, takie małe – dziecięce, spodnie w kratkę, od których połknęłam guzik, wyfroterowana podłoga, brązowo- żółty kilimek na tapczanie, mój brat w łóżeczku, malutki, moje buciki z zaokrąglonymi, pogrubionymi czubkami, palec w buzi, słońce w przedpokoju, dzwonek do drzwi, nie… nie – klucz, klucz w dolnym zamku, czyjeś ręce kroiły cebulę w kuchni, to było wczesne popołudnie, w drzwiach stanął ojciec, pogłaskał mnie po głowie i minął, stałam w tym przedpokoju taka malutka, taka odtrącona, a ojciec powiedział: „no co, Asiulek, zobaczymy co robi twój braciszek”, nachylił się nad łóżeczkiem, podniósł go, zza jego dużych pleców w ciemnej marynarce wysoko widziałam głowę swojego mniejszego, młodszego braciszka, plecy malały i zniknęli w kuchni, ja zostałam sama w tym jasnym przedpokoju, uchylonym: drzwiami pełzły od okna promienie, dużo złotego koloru… bez pleców, bez główki mojego brata:… – zostałam sama z klockiem w prawej ręce…

Co ma do tego wszystkiego ojciec?

Ojciec by mi powiedział, zawsze ci mówiłem, wszyscy mężczyźni to skurwysyny…

Spać, spać…

Nie myśleć o tym…

Nie, nie chcę, żeby tak było! Dlaczego mi to a biłeś? Nie zasłużyłam na to!

Z godnością.

Z godnością sobie wyobrażam, jak przestaję zachowywać się z godnością.

Mówię brzydkie wyrazy.

Klnę. Klnę na czym świat stoi.

Podjeżdżam pod jej dom, podkładam gwoździe pod każde koło pierdolonego, czerwonego mercedesa, na sztorc, po dwa gwoździe – z przodu i z tyłu, wszystko jedno czy ruszy na wstecznym, czy nie – szlag trafia wszystkie – takie fajne sześciocalowe gwoździe – Jezu, jaki cudowny dźwięk – pufff, mąż jest wspólny to i powietrze jest wspólne, a potem albo przedtem strzelam w pierwsze okno dobrze wyważonym kamieniem, jeb!… Aż mi się twarz rozjaśnia – złość, takie samo dobre uczucie jak każde inne.

Szybka z orgastycznym dźwiękiem ku ziemi, brzdęk, brzdęk. Wybiega zesrana ze strachu, tak samo jak wtedy, kiedy podjechałam pod jej dom – strach zmienia kobietę bardziej niż permanentny brak orgazmu. Szarawa twarz z dużym nosem, lekko pokrzywione grube kolana – o, taka to nie musi kucać do sikania, tak nisko skanalizowana – Jezu, jaka radość tak myśleć, więc wybiega z kupą między nogami – no może przesadzam? Ale przecież kiedyś w twoim towarzystwie skacząc żabką odwróciła się radośnie i zaskrzeczała:

– O, jak tak skaczę, to popuszczam – a ty się zrobiłeś zielony na twarzy – a ja nic nie wiedziałam, nie wiedziałam dlaczego, Boże, dlaczego to mnie spotkało, z taką kobietą?

Co za fascynujące uczucie wyobrazić- sobie, że popuszcza ze strachu na mój widok!

Ale kobiety takie jak ja nie myślą źle o innych. Ponieważ ten pierdolony świat jest cudowny, piękny i dobry. Trzeba tylko umieć to, kurwa, zauważać. Trzeba również nie zniżać się do pewnego poziomu. Bo to nie wypada. Jesteś lepsza niż inne. Niestety, bardzo mi to dobrze robi. Przykro mi tatusiu, przykro mi mamusiu, że okazałam się taką dziewczynką be. Ze mieliście inne wyobrażenia na mój temat. Przykro mi kochanie, że jesteś inna niż jesteś. Przykro mi, że z pełną satysfakcją widzę ja obsraną. Sprawia mi to niezwykłą przyjemność. Nie będę rezygnować z przyjemności. Już sobie wyobrażam, jak ta wymoczkowata, glutowata Marylin idzie do furtki, skrzeczący głos skrzeczy – a o co chodzi, a o co chodzi. I śmierdzi adrenaliną.

Cudowny zapach. Mam nadzieję, że to jej zostanie na zawsze.

Popuszczanie i śmierdzenie.

Co ja robię? Boże, ja nie chcę tak robić. To nie ja. Nie nakręcaj się. Nie warto. Dla kogo? To CO? O Boże, nie chcę tak myśleć, nie chcę tak myśleć, chcę myśleć o czymś przyjemnym, dobrym, tak nie jest na świecie… Po co to wszystko?