Pamiętam, jak kiedyś do mnie na plotki przyjechała, och sto lat temu, gołoledź jak sto pięćdziesiąt, a po półgodzinie telefon:

– Dojechałaś? Martwiłem się, jak dojechałaś, dziecko już śpi, wracaj ostrożnie, na drodze jest coraz gorzej, ja pracuję.

Siedziałam na fotelu obok – zła, bo tak nigdy nikt do mnie…

OK, może ją sprawdza – pomyślałam głupia.

A jej się twarz rozświetliła – a ja poczułam drzazgę w sercu, ja się jeszcze wtedy nie rozświetlałam…

No więc, on właśnie, ten cudowny facet przychodzi kiedyś do domu i mówi:

– Jestem zakochany w innej.

A ona płacze rozpaczliwie, takie ma piękne oczy – olbrzymie, czarne, łzy spływają aż na szyję.

– Już nie mam w co wierzyć, nie chcę żyć – zadbane dłonie wyciągają chusteczkę – nie wiem, co mam robić – szlocha bezradnie.

A ja – a ja… a mnie dusi, przypominam sobie tamten telefon i swoją zazdrość, i tak mi żal. Zbieram do się do kupy, głaszczę ją po policzku i mówię:

– Płacz, płacz sobie, popłacz sobie nareszcie, to się wszystko zdarza w jakimś celu, – los zsyła takie straszne rzeczy po coś. Zobaczysz…

Boże, aż rzygam własną mądrością. Wierzę w to całym sercem i chcę, żeby ona uwierzyła, że to nie koniec. Nie zapiekła się w bólu i żalu, nie odtrąciła tego wszystkiego, co było… Ze im gorzej, tym lepiej. Wszystko, co nas naprawdę formuje to cierpienie. Tylko trzeba zrobić z tym coś dobrego…

A ona płacze, a mnie aż boli w środku… Wróciłam do domu, a ty siedzisz tu, na tym fotelu.

– Co masz taką minę? Siadam przy tobie blisko.

– Nic nie mów – mówisz – pocałuję ciebie, zanim…

– Zanim co? – śmieję się

– Zanim cię drugi raz pocałuję…

A potem patrzysz na mnie tak uważnie i pytasz: – Stało się coś?

No to ja – pamiętasz? – że może z nim porozmawiasz.

A ty:

– My nic nie możemy. Zdejmij kota ze stołu. – Kot tu siedział… – Są dorośli, wiedzą co robią. Takie rzeczy się zdarzają, nie możesz kierować cudzym życiem. Ale przy rzeczach dobrych się nie rośnie, bierze się je po prostu – i zaprzepaszcza… Ale to, co się teraz z nimi dzieje pozwoli im wzrosnąć. Miłość wszystko wybacza.

A potem tak spojrzałeś na mnie, przytuliłeś i powiedziałeś:

– Nie martw się, grunt, że my wiemy, co jest najważniejsze…

Przypomniałam sobie wtedy taki kawałek z Ajara. Emila. Do telefonu zaufania dzwoni facet i mówi, że wkrótce umrze, lekarze mu dają pół roku, żona mu się puściła i odeszła z młodszym kolegą, córka szesnastolatka jest w ciąży, a syn bierze narkotyki. I czy mają dla niego jakąś pocieszającą wiadomość. Czy może być gorzej? A ten, co tam siedzi po drugiej stronie słuchawki, mówi: – No, mogło być gorzej… Wie pan, to wszystko mogło przydarzyć się mnie…

I już wiem, że pewne sprawy są nieistotne, bo mnie nie dotyczą…

Mnie nie dotyczą!

Poczułam taką cudowną nadzwyczajną pewność: niektóre sprawy na tym świecie mnie nie dotyczą. Jest ich sporo. To są wypadki samolotowe, wybuchy bomb w Jerozolimie, ataki IRA, wyrzynanie się Tutsi i Hutu, dziennik telewizyjny oraz zdrada małżeńska. Ty jesteś inny.

A wszystko przez tego kota.

Miauczał przez całą drogę – moją drogę do banku i na lotnisko, i leżał zwinięty na tylnym siedzeniu, jak odbierałam przesyłkę, i korek potem, a kot leży i tak tylko nóżkę trzyma, tak pałąkowato czy jak… sama nie wiem…

I dopiero potem do weterynarza, szybko, biegiem, natychmiast i… zdjęcia małej nóżki kota za 200 tysięcy?! To jak za dużą nogę człowieka, niesamowite, i ten weterynarz mi tłumaczy, że złamana, ale przecież to nie rasowy kot, może nie warto, takie koszty, operacja, gwóźdź, o tu na udzie, za prawie dwie bańki. Platynowy, czy coś takiego… i jeszcze nie ma pewności…

Tak mi sugeruje. Ze może lepiej uśpić. Tak mi mówi ten weterynarz.

To mu tłumaczę, że jak się ratuje jedno istnienie, to tak jakby się ratowało świat!!!

I kot zostaje za te dwie bańki, i słyszę po raz pierwszy w życiu twój głos:

– Ale banał!

Jasne, że banał, kurczę, ale prawda też. Wszystkie banały są tak naprawdę prawdą.

I wychodzisz za mną. na ulicę, stajesz w tej obskurnej bramie, patrzysz mi prosto w oczy. a ja to czuję w brzuchu, w środku, i wcale nie jestem obrażona, kiedy słyszę jak powtarzasz:

– Straszny banał! A potem dodajesz:

– Obawiam się, że jest pani kobietą mojego życia…

Złapałeś mnie za ten przysłowiowy guzik… No i jak się mogłam z tobą nie umówić?

Jak ciebie spotkałam, to wiedziałam, że wszystko odzyskało sens. Ty nie byłeś tym sensem, broń Boże – ale nagle świat ustawił się na właściwym miejscu, ziemia zaczęła nareszcie krążyć po swoim wyznaczonym od dawna torze, zieleń była zielona, a ziemia brunatna. Miłość to była miłość, krzesło to było krzesło itd. Takie tam różne…

No. bo tylko zadurzenie jest niebezpieczne. Zmienia świat – wędrujesz sobie spokojnie nad ziemią, aż się w końcu spierdalasz w dół. Chyba nie muszę być kulturalną osobą. Spierdalasz się! Po prostu.

O, proszę – używam słów. które uchodzą za obsceniczne.

O matko, wiem, że tego nie znosiłeś. Pamiętasz, jak zaprosiłeś swoich przyjaciół, żeby mnie poznali Pamiętasz tę pierwszą wizytę?

– Asieńko. tylko nie opowiadaj tego kawału między pierwszym a drugim daniem, tego wiesz, o babie co przychodzi do lekarza i włosy jej rosną tu i tu. aż do samego… Dobra? Błagam, to tacy fajni ludzie, nie chcę. żeby pomyśleli…

No i przyszli…

Jacy cudowni… Siedzieliśmy chyba z sześć godzin – to naprawdę niezwykłe spotkać się tak od razu. od serca, jęzor trzymałam za zębami, żadnej baby i doktora – aż po tych sześciu godzinach oni się podnoszą. Ula całuje mnie w policzek i szepcze mi do ucha:

– Fajnie, że cię poznałam, ale czas nie kutas, nie stoi, czas lecieć.

Przyjaźnię się z nią do dzisiaj. Czy teraz… Teraz to ja miałam gdzieś zadzwonić…

A moja matka mówiła tylko „psiakrew” – ze dwa razy w życiu tak powiedziała. I „cholera”.

A ja. jak wróciłam pierwszy raz z obozu harcerskiego – było kapitalnie – rzuciłam plecak w przedpokoju, wpadłam jak burza do łazienki – położyłam się w ciepłej wodzie, z włosów spłynął jeden skórek i ze dwa deko igliwia – leżałam chyba z pół godziny, a jak wyszłam czułam się lżejsza przynajmniej o parę kilo, z plecaka wyszły nowe żwawe skórki – deptałam je – zostawiały drobne ślady na linoleum…

No więc, jak wróciłam z obozu, to potem weszłam do kuchni, a tam mama przy lodówce, górna szafka uchylona, sięgnęłam po chleb i walnęłam czołem prosto w róg otwartych drzwiczek, zanim pomyślałam, to mi się wyrwało „o kurwa” – zmiękły mi nogi. mama schylona dalej grzebała w lodówce, aż mnie policzki zapiekły z przerażenia…

Nie zareagowała, dzięki Bogu. udawałyśmy, że ona nic nie usłyszała, a ja nic nie powiedziałam, no bo jakże mogła usłyszeć coś, co nie zostało powiedziane?

No właśnie. Więc udawałam, że nic nie widzę, nie słyszę.

Przytulasz się do mnie w nocy – uwielbiam jak kładziesz mi na udzie rękę i lekko – tak jakby mimochodem, niedbale, niechcący, przez przypadek po prostu – przesuwasz ku górze, ja leżę odwrócona tyłem, jedna noga podgięta w kolanie, jedna ręka obejmująca poduszkę – już śpię – już nie muszę – nic nie muszę, a twoja dłoń leciuteńko przesuwa się po wewnętrznej stronie mojego uda i czuję się jakby delikatnie dostrajana do swojego wnętrza, które już czeka na następny centymetr dotknięcia, jeszcze jeden, jeszcze – już… Piersi mi się robią takie obrzmiałe na tym prześcieradle – śpię przecież, ale niech on nie cofa tej ręki… a twoja ręka nabiera pewności, już jej nie cofniesz…

A udo mam w tym miejscu rozwalone.

O, tutaj… tutaj o – o tu mam następny ślad po cierpieniu miłosnym. Aż mnie musieli' zszyć…

Wyszłam z psem na spacer – takiego mieliśmy ślicznego psa, dotąd sięgał, a może dotąd… w każdym razie łeb miał na wysokości właśnie mojego uda. Lipy prawie kwitły, wiosna, za chwilę koniec szkoły – do dzisiaj myślę w kategoriach „za chwilę wakacje” – stałam pod tymi lipami i namawiałam psa, żeby szybciej siusiał, a zza bloku wyszedł Marek – kochał się we mnie – miał 17 lat i kuratora, i krzyknął – co krzyknął?

Coś w rodzaju:

– Też mam z tobą do pogadania! Czy coś takiego.

Aż się zagotowałam, wszystkie dzieciaki wpatrzone we mnie, postrach podwórka wali taki tekst, oczywiście wzruszyłam ramionami, pies akurat znalazł interesujący ślad po suczce, nie dawał się odciągnąć, Marek krzyknął:

– No, podejdź tu!

Smycz się wyprężyła, dzieciaki wgapiały się we mnie – dziś bym powiedziała, że pod presją opinii publicznej, odkrzyknęłam odważnie:

– Daj ty mi święty spokój!

A wtedy Marek podniósł kawał szyb, takie grubej, z drzwi wejściowych, i powiedział:

– Podejdź, bo ci psa upierdolę. – Spróbuj – powiedziałam.

I wtedy rzucił ten kawał szkła, tak jakby puszczał kaczkę… prosto w Brysia… Zasłoniłam go – nawet nie podniósł głowy – a ja poczułam: gorące smagnięcie na nodze, takie ostre krótkie sparzenie i to gorąco spłynęło aż do tenisówki, Marek krzyknął „O Jezu”, spojrzałam na nogę – była cudownie czerwona, kucnęłam – nic nie bolało, tylko w środku tej czerwieni pojawił się wąwóz zapełniający się szybko świeżą krwią, ktoś pobiegł zadzwonić.

Przyjechało pogotowie i zabrali mnie na szycie uda.

Marek jechał na rowerze za karetką: widziałam go wyraźnie przez tylną szybę, zanim nie wyjechaliśmy w Grójecką…

Dwanaście szwów, do dzisiaj blizna…

A twoja ręka taka ciepła, pewna, zna mój każdy kawałeczek, a ja z takim drżeniem czekam, aż ominie bliznę, przesunie się wyżej… Uwielbiam być tak dotykana…

Nie widzę, nie słyszę… Czuję tę twoją rękę… I potem tak samo…

Nie widzę, nie słyszę…

Siedzimy razem, tak dużo ludzi, tylko jedna kobieta nie patrzy na mnie, ale jakże jest zabawnie – opowiadamy historie prawdziwe – opowiadanie historii prawdziwych jest zawsze interesujące, ponieważ nikt nie wymyśli lepszych.