– Bierzesz udział w pracach na rzecz festiwalu? – Wskazał na drugą ulotkę, którą właśnie przylepiała do lady.

– Nie.

Zdziwiło go to. W czasie tego Festiwalu Zimowego spotykali się wszyscy handlowcy Bradfordu. Na te dwa tygodnie zjeżdżali się tu ludzie z całego stanu.

– Dlaczego? – zapytał.

Uniosła brwi, mierząc go spojrzeniem.

– Ja sprzedaję tylko książki.

– Również kawę. – Wskazał na barek i eleganckie wyściełane stołki.

– Wielkie rzeczy! Przeważnie świeci pustkami.

– Chyba nie w chłodne popołudnia. Powinnaś rozszerzyć zakres…

– Kim ty jesteś, merem? – przerwała mu.

– Hmmm – mruknął. – Brzmi to całkiem nieźle… Mer McKay.

– Dlaczego nie idziesz do pracy, by zarobić jeszcze więcej pieniędzy?

– Zawsze jesteś taka uprzejma dla swoich klientów? – zapytał.

– Oszczędzam uprzejmość dla tych, którzy wydają u mnie większą kasę.

Uśmiechnął się. Lubił takie poczucie humoru.

– Z takim podejściem splajtujesz w ciągu miesiąca.

– Jestem tu przeszło rok i jakoś mi idzie.

– Czy to, jakoś" ci wystarcza?

Obrzuciła go spojrzeniem, które świadczyło, że nie życzy sobie wkraczania w jej prywatność.

– Daj mi spokój. Idź już. Sprawy formalne załatwiłeś jak należy i koniec.

– Dziewczyno, czy ja działam na ciebie jak płachta na byka? Czy może moje nazwisko…?

McKayowie. Bogaci, wpływowi. A on stoi tu przed nią i traktuje ją jak przebojową biznesmenkę. Miała już na końcu języka uwagę, że ona wie, jak się żyje ludziom naprawdę bogatym. I jak to jest, gdy twoje nazwisko znane jest na dwóch kontynentach, i to nie od najlepszej, łagodnie mówiąc, strony. Wina Giovannich. Podejrzenia o związki z mafią, o pranie brudnych pieniędzy, w gazetach fotografie jej rodzeństwa w otoczeniu podejrzanych biznesmenów. I ten lęk, że w którymś z brukowców zobaczy swoje zdjęcie i wtedy nastąpi koniec jej kariery jako projektantki mody. No bo dziennikarz Dan Jacobs wyznał jej miłość, a uczynił to tylko dlatego, by zyskując jej zaufanie dotrzeć do prawdy o życiu jej rodziny, niby tym prawdziwym, nie na pokaz. Dramat polegał na tym, że ona zakochała się w nim, a on to podstępnie wykorzystał.

Upływ czasu nie ukoił jej bólu. Zamknęła się w sobie, ponieważ ludzie, których kochała, okłamali ją. Liczyło się tylko to, co chcieli zdobyć. Dan Jacobs stanem jej uczuć się nie przejmował.

Książka nigdy człowieka nie zawiedzie, pomyślała. Jest ratunkiem…

– Hej, dziewczyno!

Spojrzała na niego z wymuszonym uśmiechem.

– Źle się czujesz?

Przybrała nienaturalnie wesołą minę, co wzmogło jego czujność. Doceniał jej osobowość, sposób bycia; miała w sobie coś, co przykuwało jego uwagę i nawet skromny strój nie tłumił tego wrażenia.

– Doskonale, jak na ofiarę wypadku – powiedziała i tym razem szczerze się do niego uśmiechnęła.

Gdy wciąż z uporem się w nią wpatrywał, zapytała:

– Czy nie powinieneś gdzieś zadzwonić? Na przykład do swojej dziewczyny?

Żachnął się w duchu: nie miał „swojej" dziewczyny. Na tym etapie jego życia to on uwodzi i odchodzi – taką stosuje rozrywkową taktykę. Bo nie tak dawno temu był bliski powiedzenia „tak" do całkiem niewłaściwej kobiety. Której zależało na pieniądzach McKayów, a nie na nim.

Od tamtej pory upłynęło dwa lata i choć ból minął, świadomość własnej naiwności stale mu doskwierała.

– Nie istnieje dziewczyna, do której mógłbym zadzwonić, dzięki za radę. A po pomoc drogową już zadzwoniłem. – Oparł się o ladę. – Tak bardzo chcesz się mnie pozbyć? O co ci właściwie chodzi?

– W przeciwieństwie do leniwych bogaczy – powiedziała – muszę zajmować się swoją firmą, ja przecież pracuję.

Miała niski, gardłowy głos, i Tyler usiłował ustalić, jaki akcent pobrzmiewa w melodyce jej wypowiedzi. Nie południowy, na pewno. Coś jakby echo europejskości?

– Telefon dzwoni ci w kieszeni – rzekła.

Sięgnął po aparat.

– Wielbicielka? – zapytała.

Mrugnął do niej w odpowiedzi.

– Cześć, mamo. Tak, wszystko w porządku.

Lane stłumiła uśmiech.

– Szczęście w nieszczęściu, to prawda, ale jakim cudem tak szybko to do ciebie dotarło? – Zamilkł i po chwili: – Tak, już jadę do domu. – Wyłączył komórkę. – Musiałem ją przekonać, że nie leżę z roztrzaskaną głową.

– Mogłabym się postarać o odrobinę współczucia, jeśli czujesz taką potrzebę – rzekła.

– No, na mnie pora – powiedział, zanim zdołała wykazać jakąś inicjatywę w powyższej kwestii. – Przyślij mi rachunek za uszkodzone książki – dokończył ruszając ku drzwiom.

– Dobrze.

– Albo lepiej sam jutro tu wpadnę.

– Poczta działa u nas sprawnie, większość ludzi z niej korzysta – rzekła.

– Ale ja nie należę do tej większości – powiedział już w progu, a Lane poczuła nagle, że zawisła nad nią jakaś groźba. To dopiero początek, pomyślała.

Rozdział 2

Tyler, wsparty o blat kuchenny w domu rodziców, jadł kanapkę. Od wypadku, po którym nie leżał gdzieś w rowie, brocząc krwią, matka udostępniła mu dobra swojej kuchni.

Całe szczęście, bo w jego lodówce nic nie nadawało się do jedzenia – wszystko pokrywała gruba warstwa pleśni. Powinien pamiętać o zakupach, a potem starać się te zakupy zużytkować.

– Nie chce mi się wierzyć, że nie byłeś dotąd w tej księgarni – powiedziała matka.

– A ty byłaś?

– Raz, z Dianą.

Jego matka i Diana Ashbury znały się jeszcze ze szkoły średniej, a jej syn, Jace, był jego najlepszym przyjacielem.

– Co zatem… sądzisz o właścicielce tej księgarni? – ciągnęła matka. – Diana uwielbia pannę Douglas.

– Uwielbia? – Tyler omal się nie zachłysnął wodą sodową. Nie mieściło mu się w głowie, że ktoś mógłby „uwielbiać" Lane. Miała poczucie humoru, faktycznie, ale wiało od niej takim chłodem…

– Tak. I zawsze dostanie u niej potrzebną książkę.

Żeby jeszcze Lane wysiliła się na większą uprzejmość wobec klientów! A może to tylko on nie przypadł jej do gustu?

– Nie bierze udziału w Festiwalu Zimowym – powiedział.

– Naprawdę?

Skończywszy jeść, Tyler wytarł usta papierowym ręcznikiem. Matka, podając mu serwetkę, mruknęła:

– Twoje maniery, synu, są czasem koszmarne. Myślałam, że czegoś cię nauczyłam.

– Nauczyłaś, mamo, przepraszam. – Przesłał jej pełen pokory uśmiech. – Nie mam pojęcia, dlaczego nie uczestniczy w festiwalu.

– Jest nowa w miasteczku – mówiła matka – i powinna się spotykać z innymi handlowcami. Wszyscy dokoła mówią, jak to ładnie z jej strony, że odnowiła ten piękny stary budynek. Może ja z nią pogadam i zachęcę do wzięcia udziału w tej imprezie.

– Wolałbym, żebyś w to nie wkraczała – oznajmił po chwili.

– Dlaczego?

Gdy nie pospieszył z odpowiedzią, matka spojrzała na niego uważnie, po czym twarz jej rozjaśnił uśmiech. I już było za późno, bo sama sobie udzieliła odpowiedzi:

– Spodobała ci się!

– Nie, skądże! No, możliwe. Trudno powiedzieć.

Cholera! Dziwna historia. Lane nie była w jego typie, jeśli w ogóle miał jakiś „swój typ". W każdym razie nie chciał z matką roztrząsać tej sprawy.

– Nie znam jej – rzekł. – Ale ona na pewno należy do osób, które wolą trzymać się z daleka od ludzi.

– Od wszystkich czy od ciebie?

Do Davisa odnosiła się sympatycznie. A jeśli idzie o niego… to właściwie wyrzuciła go za drzwi.

– Ode mnie.

– Nonsens. Dopiero ją poznałeś. I pamiętaj, w jakich okolicznościach: gdy najechałeś na jej wóz. Pierwsze wrażenie było raczej kiepskie, synu. Moim zdaniem, twoja poprzednia dziewczyna nie może się z nią równać.

– Ja nie szukam żony, mamo, więc nie patrz na to pod tym kątem.

– Clarice nie była kobietą dla ciebie – ciągnęła jednak matka ten wątek.

– Ale ją lubiłaś – rzekł, co zabrzmiało jak oskarżenie.

– Tolerowałam ją, bo ją kochałeś.

– Nic mi o tej twojej tolerancji nie wiadomo.

– Obowiązkiem matki jest zaakceptować kobietę, którą kocha jej syn. A syn powinien liczyć się ze zdaniem matki.

– W przyszłości chemie posłucham twojej opinii.

Zamrugała powiekami, zaskoczona najwyraźniej.

– Dlaczego?

– Bo znasz się na ludziach, a poza tym oszczędzi mi to może upokorzeń, jakich dane mi było zaznać.

Tydzień przed ich ślubem, na przyjęciu, jakie przyjaciele urządzili na cześć narzeczonych, usłyszał przypadkiem, jak Clarice mówi do jednej ze swoich druhen: „Można wszystko znieść, nawet jego, dla fortuny McKayów". W czasie tejże imprezy zerwał zaręczyny, odebrał od eks-narzeczonej pierścionek swojej babki i w podróż poślubną wybrał się sam. O powodzie zerwania powiedział tylko swojemu najlepszemu przyjacielowi, jakim był jego brat, oraz rodzicom. Mieli prawo znać prawdę. Tylko oni.

Nie obchodziło go to, co Clarice opowiadała wszem i wobec. Ten rozdział w swoim życiu uważał za zamknięty. I takiego błędu powtarzać nie miał ochoty. W żadnym razie.

– Minęło już prawie trzy lata, Tyler.

– Nie ma co liczyć tych lat, mamo. Ja jestem zadowolony z życia, więc dajmy spokój wspomnieniom – oznajmił. Pocałował ją w czoło i skierował się do drzwi, zanim zdołała coś powiedzieć.

I ponownie sobie uświadomił, że jeśli chce uniknąć podobnych upokorzeń, nie wolno mu polegać tylko na własnym zdaniu. Szczególnie wówczas, gdy uczucie zaczyna brać w nim górę nad rozsądkiem.


Lane zwinęła się w kłębek na fotelu, otuliła szalem, choć wcale nie było jej zimno. Obok na stoliku stał kubek z herbatą. To był cały rytuał poprzedzający wieczór z książką. Herbata, szal, łagodne światło, muzyka. No i zapach cynamonowego ciasta, jakie przyniosła przed chwilą z piekarni. Czysta rozkosz.

Przed przeprowadzką do Bradfordu nie znała uroków takiego rytuału. W jej dawnym życiu ważne były kolacje do późna w noc, teatr, błyski jupiterów, podsuwane do ust mikrofony.

Zadrżała i jeszcze mocniej otuliła się szalem. Jej znajdujące się nad księgarnią mieszkanie składało się z czterech pokoi i małej kuchni. Drugą kuchnię miała na dole, gdzie często jadała śniadanie, słuchając rozmów klientów o nowo wydanej książce.