– Długo rozmawialiśmy o tym z Carlosem i w końcu doszliśmy do wniosku, że może nie starczyłoby nam życia na wychowanie tego maleństwa. Oboje jesteśmy starzy. Lepiej będzie, jeśli wy się nią zajmiecie.

– No, to brzmi rozsądnie – mruknął Rico – Tylko skąd ta nagła zmiana frontu? Dlaczego was tak nagle oświeciło? Co się za tym kryje?

– Nic szczególnego. Mieliśmy czas do namysłu, a poza tym – wytarła nos – poza tym obserwuję was, waszą rodzinę, jak żyjecie. I widzę, że jesteście oddani temu dziecku, że się dla niego poświęcacie. Nie dbacie o szczęście osobiste, zawarliście nawet małżeństwo z rozsądku. Wszystko dla tej maleńkiej. Nie wiem, czy ja sama byłabym zdolna do takiej ofiary.

Rico oderwał się od ściany i przeszedł wzdłuż pokoju.

– Więc twierdzisz -przystanął – że kochasz mojego ojca?

– Kocham i zawsze kochałam – potwierdziła Antonia – Szkoda tylko, że ucierpiało przy tym tyle osób. Nie oczekuję z twojej strony nagłego przebaczenia czy akceptacji, Rico. Nie. Rozumiem, że możesz mnie nigdy nie polubić. Ale proszę o jedno: żebyś mnie i Carlosowi nie przeszkadzał w spotykaniu się z wnuczką. Dobrze?

Rico namyślał się chwilę, po czym nieznacznie skinął głową.

– W porządku – powiedział – Myślę, że tyle da się zrobić. W takim razie odwiedzajcie biły, proszę bardzo. Możesz to przekazać mojemu ojcu… A teraz już się chyba pożegnamy?

Została sama w sypialni, czas płynął i wkrótce zaczęło zmierzchać. W pewnej chwili Lily znowu zapłakała. Jessica się nią zajmie, pomyślała Catherine i otuliła się szczelniej kocem. Czuła się odrętwiała, ale bar dziej duchowo niż fizycznie. Ból w dole brzucha zdążył przeminąć. Wszystko przemija – szepnęła do siebie. A najgorsze, że przepadły gdzieś marzenia związane z Rikiem, że rozwiały się, zanim zdążyły przybrać konkretniejszy kształt.

Wstrzymała oddech, bo usłyszała kroki męża na korytarzu. Jednak drzwi się nie otworzyły. Rico skręcił do pokoiku Lily. Dlaczego mnie tak omija – zaczęła się zastanawiać.

Teraz, kiedy najbardziej go potrzebowała, nie było go przy niej.

Obróciła się na bok. Za oknem, nad drzewami, ukazał się rąbek młodego księżyca. Catherine westchnęła. Cóż, jakoś trzeba żyć dalej. Doktor Sellers ma rację, nikt nie jest winien temu, co się stało. I ma rację, że urodzę jeszcze inne dzieci, powiedziała do siebie. Tak, ale to nie jest pocieszenie, usłyszała w swojej głowie. Ponieważ ważne było właśnie to maleństwo, które odeszło. Właśnie ono. Zdążyła już tyle sobie wyobrazić na jego temat i pokochać je. A teraz, co? Nagle go nie ma. Czy to sprawiedliwe, że tak się dzieje? Czy jest w tym jakiś sens?

Czy świat w ogóle ma sens?

Zapiekły ją łzy pod powiekami, bo poczuła, jak bardzo jest samotna. Więź, która ją łączyła, z Rikiem, przestała istnieć. Tak, nie jest już mężowi potrzebna, również, dlatego, że nie muszą już razem walczyć o prawo do wychowywania Lily. Antonia odstąpiła przecież od zamiaru procesowania się. Córka Marca może bez przeszkód dorastać w bogatym domu jego brata.

Otarła łzy. Podniosła się powoli i złożyła koc. Rozejrzała się po pokoju. Zapaliła górne światło i zaczęła się pakować. Nie tknęła żadnej z drogich sukien, które kupił jej Rico. Wrzuciła do torby tylko najniezbędniejsze rzeczy.

Po chwili była już na korytarzu. Zajrzała do gabinetu męża, w którym zwykł nieraz pracować w nocy, ale nie znalazła Rica. Nie było go też w salonie. Uchyliła drzwi do pokoiku Lily i scena, jaką tam zobaczyła, natychmiast ją rozczuliła. Rico spał w fotelu bujanym z dzieckiem w objęciach.

Ależ są do siebie podobni, pomyślała. Mogliby być ojcem i córką. Te same rysy twarzy, te same czarne włosy i długie rzęsy…

Zbliżyła się na palcach i delikatnie dotknęła rączki maleństwa. Czuła, jak bardzo je kocha. Tak bardzo, że zdobędzie się teraz na jedynie słuszną decyzję: opuści ten dom. Opuści, aby dziecko miało to, czego pragnęła dla niego Janey, jego matka.

Spojrzała na Rica i drgnęła. Nie była świadoma tego, że zdążył otworzyć oczy.

Podniosła z podłogi swoją torbę.

– Odchodzę, Rico.

Zamrugał powiekami, chyba nie całkiem jeszcze rozbudzony.

– Co to znaczy „odchodzisz”?

Wzruszyła ramionami.

– Odchodzę od ciebie.

Wstał pomału i ułożył dziecko w łóżeczku.

– Porozmawiamy na zewnątrz.

Wyszli na korytarz, starannie zamykając drzwi.

– Przecież powinnaś jeszcze leżeć – powiedział.

– Nie jesteś zdrowa. I w ogóle co to za demonstracja, Catherine?

– To nie demonstracja. Ja się tu po prostu nie czuję do niczego potrzebna. Więc odchodzę.

– Dlaczego niepotrzebna? Lily cię potrzebuje.

Pokręciła głową.

– Niekoniecznie. Dziecko ma dosyć różnych nianiek, ma ciebie, dziadków. To jest przecież mała Mancini, która da sobie radę beze mnie. W dodatku jestem pewna, że Janey właśnie tego by dla niej chciała. Nie cierpiała mnie jako siostry. Nie byłaby zadowolona, widząc, że mam jakiś wpływ na jej dziecko.

– Co ty opowiadasz – Rico przeciągnął dłonią po włosach – Co ci nagle przyszło do głowy?

– Może i nagle, a może nie nagle. Miałam dużo czasu na myślenie.

Podszedł do niej blisko.

– Nie zostawiaj nas, Cathy. Mała cię potrzebuje i ja cię potrzebuję.

Pokręciła głową.

– Potrzebujesz? Nie wierzę ci. Dziś odeszło nasze dziecko, a ty nie pocieszyłeś mnie ani słowem. Jesteś daleki. Sama leżałam tyle godzin.

– Były powody, Catherine. Wszystko ci wyjaśnię, tylko daj mi chwilę czasu.

– Nic nie wyjaśniaj, mam dość twoich wyjaśnień. Umiesz mnie brać na miłe słówka i ciągniesz do łóżka, ale potem. Nie chcę dalej małżeństwa bez miłości, ja tak nie umiem. To nie jest życie dla mnie. Odchodzę, bo wierzę, że jest na świecie ktoś, kto mnie pokocha, tak jak na to zasługuję.

– Tak jak zasługujesz? No to po prostu zostań, bo…

– Chwycił ją za rękaw żakietu i spróbował przyciągnąć do siebie.

Wyrwała się i ruszyła w stronę schodów.

Dopadł ją jednym susem.

– Cathy!

– Rico, dosyć. Nie – Zaczęła schodzić.

Była już na zakręcie, gdy znowu się namyślił.

– Nie, to wszystko jest bez sensu – zamruczał i zbiegi, wyrywając jej z ręki torbę.

Catherine straciła równowagę i już miała runąć w dół, gdy zorientował się, puścił torbę i złapał w objęcia zagrożoną żonę.

Przez chwilę stali, gwałtownie łapiąc powietrze i patrząc sobie z bliska w oczy.

Rico pokręcił głową.

– Więc, aż tak bardzo chcesz się stąd wyrwać, że gotowa byłaś przypłacić to kalectwem?

Oczywiście nie miała ochoty na kalectwo. Ale też nie miała ochoty na żadne dalsze wyjaśnienia.

– Odchodzę, Rico. To wszystko.

Tym razem nie ruszył za nią.

– Trudno – powiedział głucho – Przecież nie będę cię błagał na kolanach.

– Jasne. Jesteś na to zbyt dumny – Zeszła kilka stopni w dół i wzięła swoją torbę. – Ucałuj ode mnie Lily. Zadzwonię, jak się już gdzieś urządzę.

– Zadzwonisz?

Skinęła głową.

Gdy była na dole, odwróciła się. Objęła spojrzeniem tego, którego kochała, lecz musiała porzucić, bo choć miał wiele zalet, to nie umiał kochać. Był piękny, lecz obcy i daleki. I nie zmienił tego papierek podpisany wspólnie w Urzędzie Stanu Cywilnego.

– Miałeś rację, Rico – powiedziała, że byłeś taki ostrożny w stosunku do Antonii. I miałeś też rację, co do Janey. One obie bardzo kochały pieniądze. Jednak pomyliłeś się, co do mnie. Mnie nigdy nie zależało na twoim koncie ani na samochodach, ani na tym boga tym domu, w którym uwija się tyle służby. Jedynym bogactwem, które kochałam, byłeś ty. I tylko ciebie nadal kocham. Ale ponieważ ja jestem dla ciebie niczym, odchodzę. Nie zdobyłam tego, po co tak naprawdę tu przybyłam, nie zdobyłam twojego serca. Więc żegnaj.

– Catherine, zaczekaj – Popędził w dół, lecz była szybsza. Zwinnym ruchem uchyliła drzwi i zaraz za trzasnęła je za sobą.

Na zewnątrz postała chwilę, czekając, co będzie dalej.

Ale dalej nic nie było.

Rico nie wybiegł za nią. I tak jest lepiej, pomyślała. Gra się skończyła.

Jakże często nasze życie okazuje się tylko grą

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Wyczerpanie, smutek i ból nie miały teraz znaczenia. Było tak, jakby dotarła do pewnej granicy i znalazła się po drugiej stronie, odrętwiała, niemal nieczuła, jakby Rico wycisnął z niej ostatnią kroplę krwi i pozostawił ją w dziwnej pustce, w której odtąd miała żyć.

Prowadziła samochód, nie zastanawiając się, dokąd jedzie. Ledwie dostrzegała lśnienie oceanu w dole zatoki Port Phillip. Ten sam księżyc, który zaglądał do jej okna, stał teraz nad atramentową wodą otoczony gwiazdami. Wszystko to było piękne, ale i posępne.

Nagle Catherine uświadomiła sobie, że już wie, dokąd jedzie. Było pewne miejsce, które ją wzywało: cmentarz nad zatoką, z podwójnym grobem Janey i Marca.

Skręciła w alejkę wiodącą do cmentarza. Zaparkowała pod drzewami herbacianymi i poszła dróżkami wśród kamiennych nagrobków. Wkrótce dotarła do świeżego kopca ziemi. Tu leżała jej piękna, młoda siostra. Nikt dotąd nie usunął kwiatów złożonych w czasie pogrzebu. Wszystkie powiędły, ale zieleniła się świeża trawa porastająca grób. Catherine przyklękła i pogłaskała ją. Spomiędzy zwiędłych, osypanych wieńców wysunęła się jedna z szarf. Było na niej napisane:

Śpijcie w pokoju.

Zrobimy wszystko dla Waszej małej Lily.

Rico i Catherine

Łzy popłynęły jej po twarzy. Opadła w tył, przysiadając na piętach, i zaczęła łkać bez pohamowania. Płacz był pierwotny, z powodu całego, nieudanego życia: wczesnego sieroctwa zmarłej siostry i straconego dziecka.

Płakała też z powodu Rica, którego utraciła. A może raczej nigdy go nie miała, bo nie udało jej się tego pięknego człowieka oswoić, przeciągnąć na swoją stronę, nauczyć miłości.