Lily źle osądziła swego ojca. Książę Portfrey rzeczywiście pragnął, by jej ślub odbył się w Rutland Park. Była wszak jego córką, cudownie odnalezioną i tu było jej miejsce. To właśnie z domu mógł ją oddać mężczyźnie, który z jego błogosławieństwem miał zostać jej mężem.

Pozwolił jednak, by Lily sama zdecydowała, jak wielki chce mieć ślub. Jeśliby zapragnęła, by znalazła się na nim cała śmietanka towarzyska, wtedy siłą zaciągnąłby tam wszystkich. Jeśli jednak chciałaby skromniejszej ceremonii, jedynie z udziałem najbliższej rodziny i przyjaciół, zgodziłby się bez wahania.

– Cała śmietanka towarzyska nie zmieści się w kościele – powiedziała mu Lily. Był to stojący na wzgórzu górującym nad wioską stary normandzki kościół, do którego wiodła wąska dróżka. Nie należał do największych.

– W takim razie będą stali w ścisku, jeśli tego sobie zażyczysz – odparł.

– Jesteś pewien, że nie masz nic przeciwko temu, jeśli zaproszę tylko krewnych i bliskich przyjaciół?

– Oczywiście, że nie. – Potrząsnął głową. – Wiem, Lily, że dla ciebie najważniejszy jest ten pierwszy ślub. Chciałbym, żeby to wydarzenie stało przynajmniej na drugim miejscu. By było czymś, co będziesz wspominała z dumą przez resztę życia.

Zarzuciła ma ręce na szyję i przytuliła mocno.

– Tak będzie – powiedziała. – Tak będzie, tato. Tym razem ty tam będziesz i Elizabeth, i cała rodzina Neville'a. O, wcale nie będzie na drugim miejscu, ale równie ważny.

– Dobrze, w takim razie ślub będzie skromniejszy, przeznaczony tylko dla najbliższych. Miałem nadzieję, że tak właśnie wybierzesz.

Z pewnością nie był tak intymny, jak jego ślub z Elizabeth, który odbył się na początku listopada w Rutland Park. Wtedy obecna była na nim jedynie Lily i rządca księcia. A przecież, jak powiedział później pan młody, nie mogło być szczęśliwszego dnia dla niego i jego wybranki.

Elizabeth, zawsze piękna i elegancka, promieniała szczęściem, które zakwitło młodością na jej policzkach. Pogrążyła się energicznie w przygotowaniach do ślubu pasierbicy i ulubionego bratanka.


*

Tak więc w mroźny, ale słoneczny grudniowy poranek Neville czekał u ołtarza kościoła w Rutland Park na pannę młodą. Kościół nie był przepełniony, za to znajdowały się tutaj wszystkie najważniejsze osoby w jego i Lily życiu, z wyjątkiem Lauren, która pomimo protestów wszystkich uparła się, że zostanie w domu. W pierwszej ławce siedziała matka Neville'a, a obok niej jego wuj i ciotka, czyli książę i księżna Anburey. Elizabeth, księżna Portfrey, zajęła miejsce po przeciwnej stronie nawy. Zjechali wszyscy wujowie i ciotki oraz kuzyni. Przybył kapitan Harris z żoną i krewni księcia Portfrey. Baron Onslow wstał z łóżka i przyjechał z Leicester, by uczestniczyć w ślubie swej wnuczki.

A Joseph, markiz Attingsborough, stał obok Neville'a jako jego drużba.

Przy wejściu do kościoła zapanowało poruszenie i ukazała się na chwilę Gwen. Zatrzymała się, by poprawić tren sukni panny młodej, która niestety stała tak, że nie można jej było dojrzeć.

Nie trwało to długo. Oto pojawił się książę Portfrey, prowadząc do ołtarza córkę. Panna młoda ubrana była w białą, klasycznie prostą suknię, która połyskiwała w słabym świetle, a w jej krótkie jasne loki wplecione zostały niewielkie białe kwiatuszki i zielone listki.

Zebrani westchnęli z przyjemnością.

Neville nie widział jednak panny młodej ubranej z elegancją i dobrym smakiem w kosztowną suknię. Ujrzał Lily. Tamtą Lily w wypłowiałej, błękitnej sukience z bawełny, otuloną w stary wojskowy płaszcz, nadal na nią za duży, mimo że skróciła go, dopasowując do swojego wzrostu. Lily bosą, mimo grudniowego chłodu, z rozwiązanymi włosami spływającymi na plecach aż do talii.

Jego pannę młodą.

Jego ukochaną.

Jego życie.

Patrzył, jak idzie ku niemu, nie odrywając od niego swych błękitnych oczu, wpatrując się głęboko w jego oczy. Domyślał się, że w tej chwili ona również nie dostrzega pana młodego ubranego w aksamitny żakiet w kolorze wina, srebrną ozdobioną brokatem kamizelkę, szare spodnie do kolan oraz białą koszulę. Wiedział, że widzi oficera dziewięćdziesiątego piątego pułku, w sfatygowanym, zakurzonym zielono – czarnym mundurze, z brudnymi butami i obciętymi krótko włosami.

Uśmiechnęła się do niego, a on odwzajemnił jej uśmiech. Portfrey podał mu jej dłoń i odwrócił się, by zająć miejsce obok Elizabeth.

Neville z powrotem znalazł się w kościele w Rutland Park, u boku swej wykwintnie ubranej panny młodej. Jego pięknej Lily. Pięknej w swej dzikości, pięknej w swej elegancji.

Za chwilę pastor miał ich połączyć w świetle kościoła i państwa, tak jak tamten pastor wśród wzgórz środkowej Portugalii połączył ich na zawsze w głębi serc.


*

Kiedy wyszli z kościoła uderzyło w nich chłodne powietrze. Był piękny zimowy dzień, a mróz jedynie nadawał koloru policzkom, sprawiał, że błyszczały oczy i czuło się energię w mięśniach.

Lily roześmiała się.

– O, Boże!

Nawet nie zauważyła, kiedy przeszli nawą po podpisaniu kościelnego rejestru – uśmiechając się na prawo i lewo do krewnych i przyjaciół, którzy odwzajemniali te uśmiechy – że część zebranych, a zwłaszcza ci najmłodsi, zniknęła. Teraz ich zobaczyła. Stali po obu stronach wiodącej do kościoła alejki z rękoma pełnymi kwietnej amunicji.

Neville roześmiał się również.

– Jakże udało im się zdobyć świeże kwiaty w grudniu? – powiedział.

– To z cieplarni taty – domyśliła się Lily. – I wcale nie kwiaty, tylko same płatki.

Setki, tysiące płatków. Wszystkie w garściach kuzynów czekających z radością aż obsypią nimi państwa młodych.

– No cóż. – Neville spojrzał na otwarty powóz, który miał ich powieźć do domu na weselne śniadanie. – Nie możemy ich zawieść, przechodząc spokojnie, jakbyśmy nie mieli nic przeciwko temu, by nas zasypali tą lawiną. Lepiej pobiegnijmy.

Złapał ją mocno za rękę. Śmiejąc się radośnie, podjęli wyzwanie, pędząc krętą alejką, a kuzyni wesoło krzyczeli, pohukiwali i sypali deszczem różnokolorowych płatków na ich włosy i ślubne ubranie.

– Nareszcie bezpieczni – powiedział Neville, kiedy dotarli do powozu, nie przestając się śmiać. Pomógł żonie wejść do środka i okrył ją białym, obszywanym futrem płaszczem.

Lily wtuliła się w obsypane płatkami kwiatów okrycie, a Neville uniósł się w powozie i potrząsnął pięścią w stronę rozweselonych gości. Stali tam wszyscy – stateczni dorośli i niesforni młodzi. Lily zauważywszy, że matka Neville'a płacze, wyciągnęła do niej dłoń i pocałowała, kiedy ta podeszła do nich. Pocałowała również wzruszoną Elizabeth i uściskała ojca, który udawał, że to tylko z powodu zimna tak łzawią mu oczy.

Neville, nadal stojąc w powozie, rzucił deszcz monet w stronę dużej grupy mieszkańców wioski, obserwującej ceremonię. Dzieci zaczęły się przekrzykiwać i rozpychać, by podnieść skarb.

Powóz wreszcie ruszył, a wtedy Lily i Neville zauważyli, że ciągną za sobą cały arsenał wstążek, kokard i dzwonków.

– Można by pomyśleć, że kuzynkowie nie mają nic lepszego do roboty – stwierdził Neville, siadając obok Lily.

– Masz na nosie płatek. – Roześmiała się, sięgając do jego twarzy.

Ujął jej dłoń i uniósł do ust. Śmiech zamarł mu na ustach. Spojrzała na niego błyszczącymi oczami.

– Lily. Moja żona. Hrabina Kilbourne.

– Tak. – Ujęła jego twarz w dłonie. Znaleźli się na zakręcie wiejskiej dróżki wiodącej z powrotem do domu. Kościół i weselni goście zniknęli im z oczu. – Tyle razy zmieniałam swą tożsamość w ciągu ostatnich dwóch lat, że w końcu sama już nie wiedziałam, kim jestem i kim powinnam być.

– Rozumiem. – Położył rękę na jej dłoni. – I wreszcie odnalazłaś się? Kim jesteś?

– Jestem Lily Doyle – odparła. – Jestem łady Frances Lilian Montague. Jestem Lily Wyatt, hrabina Kilbourne. Jestem każdą z nich.

– Nadal sprawiasz wrażenie oszołomionej – stwierdził smutno.

Potrząsnęła jednak głową i uśmiechnęła się do niego, w jej oczach zalśniło szczęście.

– Jestem wszystkimi osobami, jakimi kiedykolwiek byłam – powiedziała. – Mam za sobą różne doświadczenia. Nie muszę wcale wybierać. Nie muszę rezygnować z jednej tożsamości, by wybrać drugą. Jestem tym, kim jestem. Jestem Lily. – Uśmiechnęła się wesoło. – Znana jako twoja żona.

Odwrócił głowę, zamknął oczy i przycisnął usta do jej nadgarstka.

– Tak. Właśnie tym jesteś, Lily. Kobietą, którą kocham. Kocham cię, Lily.

– Wiem. – Pochyliła ku niemu głowę. – Kochałeś mnie na tyle, by pozwolić mi odejść, bym mogła odnaleźć siebie.

– A ty wróciłaś do mnie.

– Tak – powiedziała. – Ponieważ nie musiałam, Neville. Ponieważ wróciłam nieprzymuszona i zdecydowałam się na ciebie z własnej woli. I ponieważ cię kocham. Zawsze cię kochałam. Od pierwszej chwili, kiedy zacząłeś rozmawiać z tatą. Byłeś wtedy moim bohaterem. Potem stałeś się przyjacielem. A potem ukochanym. A teraz kimś jeszcze. Możemy teraz żyć i kochać się jak równy z równym.

– Czy mówiłem ci już, Lily, że jesteś piękną panną młodą? – Uśmiechnął się do niej.

– Powinieneś podziękować za to Elizabeth. To ona przekonała mnie, że w tej sukni prezentuję się najlepiej i że będę lepiej wyglądać z kwiatami we włosach, a nie w kapeluszu z woalką.

– Miałem na myśli twoją błękitną sukienkę z bawełny, wojskowy płaszcz i rozpuszczone włosy bez jednej szpilki.

– Och. – Zagryzła wargę. – Pięknie to powiedziałeś. A ty byłeś przystojny w wytartym mundurze pułkowym. Neville, jacy jesteśmy szczęśliwi, że możemy zachować we wspomnieniach dwa takie śluby.

– O, nie! – Neville spojrzał przed siebie, a Lily nadal wpatrzona była w jego twarz. Odwróciła gwałtownie głowę.

– Masz ci los – powiedziała.

Mogłaby przysiąc, że cała służba z Rutland Park – od pierwszego lokaja do najmłodszego pomocnika ogrodnika – zebrała się na tarasie. Stali w szeregu według rangi, by powitać nowożeńców. Oni również – wszyscy – uzbroili się po zęby w kwietne płatki.