Neville czuł, jakby ktoś zacisnął mu mocno krawat na szyi i wrzucił stado rozdokazywanych motyli do żołądka, owe dolegliwości odczuwał od wczesnego śniadania, do którego zresztą nie potrafił się zmusić. Odwrócił się jednak z ożywieniem, by ujrzeć pannę młodą. Zobaczył Gwen, która pochyliła się, zapewne by poprawić tren sukni Lauren. Sama panna młoda znajdowała się niestety nadal poza zasięgiem wzroku.

Pastor, wspaniale odziany na tę okazję, stał tuż za panem młodym. Stojący z drugiej strony Joseph Fawcitt, markiz Attingsborough, kuzyn równy mu wiekiem, odchrząknął. Neville zdał sobie sprawę, że wszyscy odwracaj ą się ku tylnemu wejściu w oczekiwaniu na ukazanie się panny młodej. Jakie znaczenie miał ostatecznie pan młody, kiedy właśnie miała pojawić się jego wybranka? Uśmiechnął się w duchu, że Lauren przybyła punktualnie. To byłoby do niej niepodobne, by miała się spóźnić nawet o minutę.

Wtedy zdał sobie sprawę, że w kościele zapanowało jakieś osobliwe poruszenie, rozległy się głosy ostre i gwałtowne.

Nagle stanęła w drzwiach i zobaczyli ją zebrani w kościele. Tyle że była sama. I nie przypominała panny młodej, ale żebraczkę. I nie była to Lauren. Kobieta zrobiła kilka pospiesznych kroków i zatrzymała się pośrodku nawy.

Jakaś cząstka jego umysłu powiedziała mu, że ma przywidzenia, że po prostu coś mu się skojarzyło. Kobieta wyglądała wstrząsająco, wręcz boleśnie znajomo. Ale nie była to Lauren. Obraz ściemnił się po brzegach, a wyostrzył w środku. Spoglądał na nawę kościoła jak poprzez tunel – albo okular mikroskopu lub teleskopu – na stojącą tam zjawę. Umysł odmówił mu posłuszeństwa.

Ktoś – konkretnie dwaj mężczyźni, co zaobserwował beznamiętnie – złapał ją za ramiona i chciał wyciągnąć z kościoła. Nagły strach, że zniknie mu z oczu, że nigdy już jej nie zobaczy, uwolnił go z paraliżu, który trzymał go jak w potrzasku. Podniósł rękę. Nie usłyszał swego głosu, ale wszyscy odwrócili się nagle ku niemu i dotarło do niego echo czyichś słów.

Zrobił dwa kroki do przodu.

– Lily? – wyszeptał. Próbując powrócić do rzeczywistości, przetarł szybkim gestem oczy, ale stała tam nadal, a obok niej mężczyzna trzymający ją za ramiona i czekający na rozkazy.

– Lily? – powtórzył głośniej.

– Tak – odparła miękkim, melodyjnym głosem, który prześladował jego marzenia i myśli przez wiele miesięcy po jej…

– Lily. – Poczuł jakby w ogóle nie brał w tym wszystkim udziału. Usłyszał swe słowa poprzez szum w uszach, jakby wypowiadał je ktoś inny. – Przecież ty umarłaś!

– Nie – odparła. – Ja żyję.

Zdawało mu się, że to sen. Patrzył tylko na nią. Tylko na Lily. Nie widział kościoła, nie widział ludzi poruszających się niespokojnie w ławkach, Josepha ciągnącego go za rękaw, Lauren stojącej w drzwiach za Lily, ze wzrokiem, w którym pojawiło się przeczucie katastrofy. Nie mógł się oderwać od swej wizji. Nie pozwoli jej zniknąć. Nigdy więcej. Nie pozwoli jej znów odejść. Zrobił kolejny krok naprzód.

Pastor ponownie chrząknął i Neville znów pojął, że znajduje się w kościele pod wezwaniem Wszystkich Świętych, w Upper Newbury, na swym własnym ślubie. A Lily stoi w nawie pomiędzy nim a jego narzeczoną.

– Milordzie – zwrócił się do niego kapłan. – Czy zna pan tę kobietę? Czy życzy pan sobie, żeby ją usunięto i byśmy kontynuowali ceremonię?

Czy ją zna? Czy ją zna?

– Tak, znam ją – odezwał się cichym głosem. Ale wiedział, że dociera on do każdego nasłuchującego jego słów gościa. – To moja żona.


*

Na kilka sekund zapadła cisza.

– Milordzie? – Pastor pierwszy ją przerwał.

Rozległy się podniesione głosy, jako że połowa, jak się wydawało, obecnych próbowała mówić jednocześnie, a druga połowa równie głośno uciszała ich, by nie uronić ani słowa. Siedząca w pierwszej ławce hrabina Kilbourne zerwała się na równe nogi. Jej brat, książę Anburey, również wstał i położył rękę na jej ramieniu.

– Neville? – Roztrzęsiony głos matki przebił się ponad panujący wokół gwar. – O co chodzi? Kim jest ta kobieta?

– Powinienem kazać ją zabrać za włóczęgostwo zeszłego wieczoru – odezwał się stanowczym głosem książę, próbując przejąć kontrolę nad sytuacją. – Uspokój się, Klaro. Panowie, proszę wyprowadzić tę kobietę. Neville, wracaj na miejsce, by kontynuować ceremonię.

Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi, nikt z wyjątkiem pastora. Wszyscy usłyszeli, co powiedział Neville. Jego słowa były jednoznaczne.

– Z całym szacunkiem, książę – odezwał się wielebny Beckford. – Ślub nie może się odbyć, skoro milord właśnie potwierdził, że ta kobieta jest jego żoną.

– Poślubiłem Lily Doyle w Portugalii. – Neville nie spuszczał oczu z żebraczki. Odgłosy wzajemnego uciszania się stały się tak donośne, że zagłuszały wszystko. – Niecałe dwadzieścia cztery godziny później widziałem jej śmierć. Dobiegłem do niej kilka minut później. Stałem nad jej martwym ciałem – ty nie żyłaś, Lily. A potem trafiono mnie w głowę.

Wszyscy wiedzieli, że przez miesiąc przed powrotem do Anglii Neville leżał w szpitalu w Lizbonie, cierpiąc od rany otrzymanej podczas zasadzki wśród wzgórz w środkowej Portugalii, gdzie przewodził oddziałowi zwiadowczemu. Utrata pamięci, uporczywe zawroty i bóle głowy uniemożliwiły mu powrót do pułku, nawet kiedy rany zostały wyleczone. A potem na wieść o śmierci ojca przyjechał do domu.

Nikt nie słyszał o jego małżeństwie.

Aż do teraz.

A kobieta, którą poślubił, bez wątpienia żyła.

Ktoś w kościele zdał sobie wreszcie sprawę ze wszystkich komplikacji wiążących się z tym faktem. Przy wejściu do kościoła rozległ się stłumiony krzyk, ci, którzy odwrócili głowy, ujrzeli jak Lauren z twarzą białą niczym okalający ją welon, z rękoma zaciśniętymi na fałdach sukni, zgarnia tren, odwraca się i wybiega, a w jej ślady rusza Gwendoline. Drzwi kościoła otwarły się, a następnie zamknęły z trzaskiem.

– Tak mi przykro – odezwała się Lily. – Przepraszam. Ja nie umarłam.

– Neville! – Hrabina Kilbourne zaciskała obie ręce na oparciu ławki.

Neville wyciągnął obie ręce.

– Przepraszam, wybaczcie wszyscy – powiedział. – Widzicie jednak, że nie mogę tego teraz wyjaśnić. Mam nadzieję wytłumaczyć wszystko przed wieczorem. Tymczasem, jak widzicie, ślub się nie odbędzie. Zapraszam na śniadanie do pałacu.

Ruszył w kierunku nawy, wyciągając prawą dłoń ku Lily. Nie spuszczał z niej wzroku.

– Lily? – powiedział. – Chodź ze mną.

Wziął jej dłoń i zacisnął na niej mocno swą rękę. Nawet nie zwolnił kroku, idąc w kierunku drzwi, z dziewczyną u boku.


*

Neville pchnął drzwi i znaleźli się na zewnątrz w oślepiającym blasku słońca, naprzeciwko morza głów i chóru pełnych podniecenia, zaciekawionych głosów.

Nie zwrócił na nie uwagi. Co więcej, nic nie widział ani nie słyszał. Ruszył alejką, minął bramę kościelną, wszedł pomiędzy tłum ludzi, którzy rozstąpili się pospiesznie, a następnie ruszył w stronę parku otaczającego Newbury Abbey.

Nie odezwał się do kobiety idącej u jego boku. Nadal nie potrafił uwierzyć w to, co się stało, co nadal się działo, chociaż ściskał mocno tę zjawę i czuł jej drobną dłoń w swej ręce.

Pogrążył się we wspomnieniach…

CZĘŚĆ DRUGA. WSPOMNIENIE: NOC MIŁOŚCI

3

Lily Doyle siedzi samotna na niewielkim skalistym wzniesieniu, górującym nad głęboką doliną położoną pośród nagich wzgórz środkowej Portugalii. Jest grudniowy chłodny dzień.

Dziewczyna otulona jest w zniszczony, stary płaszcz wojskowy, skrócony tak, by na nią pasował. Wyraźnie widać jednak, że zmieniła się w ciągu ostatniego roku. Ze smukłej niedoświadczonej dziewczyny przeobraziła się w piękną kobietę. Jej ciemnoblond włosy spływają luźno puszczonymi pasmami z tyłu, sięgając aż do talii. Wiatr rozwiewa je, plącząc niemiłosiernie. Szczupłe ręce, ukryte pod rękawami spłowiałej, błękitnej sukni z bawełny, złożyła na kolanach. Pomimo panującego chłodu ma bose stopy. Jak mogłaby poczuć ziemię, jak mogłaby poczuć życie, wyjaśniła kiedyś, jeśli ciągle byłaby obuta?

Major Neville Wyatt, lord Newbury, siedzi w swobodnej pozie nieco dalej, trzymając w dłoniach kubek gorącej herbaty. Przygląda się jej. Nie widzi jej twarzy, może sobie jednak wyobrazić malujące się na niej uczucia, kiedy dziewczyna spogląda na leżącą poniżej dolinę, na przepływające po niebie obłoki i krążącego w górze samotnego ptaka. Na pewno jej twarz jest rozmarzona i pogodna. Nie, te określenia nie oddają całej prawdy. Na pewno jej twarz promienieje, a oczy są rozświetlone.

Lily dostrzega piękno wszędzie. Kiedy żołnierze dziewięćdziesiątego piątego pułku i kobiety, które podążają za nimi przez Półwysep Iberyjski, przeklinają pogodę, niekończące się marsze, ponure obozy, jedzenie i siebie nawzajem, Lily zawsze znajduje we wszystkim coś pięknego. Jednak nie gniewają się na nią za tę nieustanną pogodę ducha. Wszyscy ją uwielbiają.

Jeszcze niedawno była dziewczynką. Ale już nią nie jest.

Neville wyrzuca fusy z herbaty na trawę i wstaje. Rozgląda się wokół najpierw zerkając na kompanię żołnierzy, których zabrał ze sobą na wyprawę zwiadowczą, by upewnić się, że Francuzi przestrzegają niepisanego prawa i zimą zostają na swoich pozycjach w Hiszpanii lub w leżącej na granicy fortecy Ciudad Rodrigo, którą brytyjskie siły mają zamiar oblegać, kiedy nadejdzie wiosna.

Spogląda na przeciwległe wzgórza i położoną niżej dolinę. Wszędzie panuje spokój. Właśnie tego się spodziewał. Jeśli istniałoby jakieś realne zagrożenie, nigdy nie pozwoliłby, by kapral Graery zabrał ze sobą żonę, a sierżant Doyle córkę. Rutynowa misja okazała się niespodzianie nad wyraz przyjemna – zazwyczaj o tej porze zaczynały się już deszcze. Jutro wrócą do głównego obozu. Jednak jeszcze dzisiaj będą nocować tutaj.

Wreszcie nie może się już powstrzymać. Idzie w kierunku siedzącej na skale dziewczyny i, siadając obok niej, zakrywa oczy przed słońcem i udaje, że z zainteresowaniem spogląda znów na dolinę. Ona patrzy na niego i uśmiecha się. Nie jest pewien, kiedy jej wygląd i uśmiech zaczęły wywoływać takie poruszenie w jego sercu. Próbował traktować ją nadal jak młodą – zbyt młodą – córkę swojego sierżanta. W ostatnich czasach nie bardzo mu się to udaje. Dziewczyna skończyła już przecież osiemnaście lat.