– Wiesz, bracie, ostatecznie jednak masz już trzydzieści trzy lata.

Colin spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Bogowie, przynajmniej ty nie zaczynaj…

– Ani mi się śni! Chciałem jedynie zasugerować, żebyś tym razem miał oczy otwarte. Nie musisz szukać żony, ale nic by się nie stało, gdybyś choć liczył się z taką możliwością.

Colin ujrzał drogę ucieczki i postanowił z niej czym prędzej skorzystać.

– Zapewniam cię, że myśl o małżeństwie bynajmniej nie jest mi wstrętna.

– Nigdy tak nie uważałem – zaprzeczył Anthony.

– Jednak nie widzę powodu do pośpiechu.

– Nigdy nie ma powodu do pośpiechu – zgodził się brat. – A w każdym razie nieczęsto. Ale zrób mamie przyjemność, dobrze?

Colin nie zdawał sobie sprawy, że wciąż trzyma w palcach pustą szklankę, dopóki nie wyśliznęła mu się z ręki i nie wylądowała z głuchym stukiem na dywanie.

– Boże… – wyszeptał. – Czy mama jest chora?

– Nie – odparł Anthony, podnosząc głos z zaskoczenia. – Przeżyje nas wszystkich, zapewniam cię.

– Więc o co chodzi?

Wicehrabia westchnął.

– Chciałbym tylko, żebyś był szczęśliwy.

– Ależ jestem – zapewnił go Colin.

– Na pewno?

– Do licha, jestem najszczęśliwszym człowiekiem w Londynie. Poczytaj sobie lady Whistledown. Powie ci to samo.

Anthony spojrzał na papiery na biurku

– Może nie w tym wydaniu, ale weź jakiekolwiek inne z zeszłego roku. Nazwała mnie czarującym więcej razy niż lady Danbury stronniczą, a obaj wiemy, co to za osiągnięcie.

– Czarujący to nie to samo, co szczęśliwy – cicho zauważył Anthony.

– Nie mam na to czasu – mruknął Colin. Nigdy bardziej niż w tej chwili nie pragnął znaleźć się po drugiej stronie drzwi.

– Gdybyś był naprawdę szczęśliwy, nie wyjeżdżałbyś tak często – upierał się brat.

Colin zatrzymał się z ręką na klamce.

– Ale ja lubię podróżować.

– Nieustannie?

– Widocznie tak, inaczej bym tego nie robił.

– Jeśli kiedykolwiek słyszałem bardziej wymijającą odpowiedź…

– Tak, a to jest unik. – Colin uśmiechnął się złośliwie.

– Colinie!

Drzwi zamknęły się lekko.

2

W towarzystwie zawsze modne było uskarżanie się na "ennui", lecz w tym sezonie wydaje się, iż pojęcie nudy zostało wyniesione do rangi sztuki samej w sobie. Nie ma takiego wydarzenia towarzyskiego, którego ktoś nie określiłby natychmiast "straszliwie monotonnym" łub "beznadziejnie banalnym". Istotnie. Autorka została poinformowana nawet, że Cressida Twombley oznajmiła niedawno, iż umrze z nudów, jeśli zmuszą ją do uczestniczenia w kolejnym fałszywie odśpiewanym amatorskim koncercie.

(I tu Autorka musi się zgodzić z lady Twombley w tym względzie: tegoroczne debiutantki stanowią miły dla oka obrazek, ale żadna z nich nie potrafi przyzwoicie śpiewać).

Wydaje się, że jedynym antidotum na ten atak melancholii może być niedzielne przyjęcie w Bridgerton House. Cała rodzina i jakaś setka najbliższych przyjaciół zbierze się, aby uczcić urodziny wicehrabiny.

Podobno wspominanie wieku damy jest uznawane za gafę, więc Autorka nie wyjawi, które urodziny obchodzi lady Bridgerton.

Ale nie obawiajcie się! Autorka wie!

Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown, 9 kwietnia 1824


Staropanieństwo to słowo, które wzbudza albo panikę, albo litość, ale Penelope powoli zdawała sobie sprawę z tego, że wolny stan ma również swoje zalety.

Po pierwsze, od starej panny nikt naprawdę nie oczekiwał udziału w tańcach, więc nie musiała nieustannie krążyć wokół sali tanecznej, rzucając spojrzenia to tu, to tam i udając, że właściwie nie chce tańczyć. Teraz mogła spokojnie usiąść z boku wśród innych starych panien i przyzwoitek. Oczywiście, chciała, lubiła i umiała tańczyć – co zdawało się umykać uwadze "towarzystwa", lecz o ileż łatwiej było udawać brak zainteresowania w pewnej odległości od walcujących par.

Po drugie, znacznie zmalała ilość czasu spędzanego na nudnych konwersacjach. Odkąd pani Featherington oficjalnie porzuciła nadzieję, że córka złapie męża, przestała podtykać ją pod nos każdemu trzeciorzędnemu kawalerowi. Portia nigdy nie podejrzewała Penelope o chęć przyciągnięcia uwagi najlepszych albo tych nieco gorszych partii i zapewne miała rację, jednak większość młodzieńców zyskała opinię "trzeciorzędnych" ze względu na osobowość lub zgoła jej brak. A to z kolei w połączeniu z wrodzoną nieśmiałością Penelope wobec obcych sprawiało, że konwersacja daleka była od błyskotliwej.

Mogła też znowu zacząć jeść. Biorąc pod uwagę ilość i jakość potraw serwowanych na balach w "towarzystwie", zawsze doprowadzało ją do szału przekonanie, że kobieta polująca na męża powinna mieć apetyt jak ptaszek. Teraz wbijała zęby w najpyszniejszego eklera po tej stronie kanału La Manche, z ogromną satysfakcją myśląc o tej najwspanialszej z zalet staropanieństwa.

– Bogowie – jęknęła. Gdyby grzech mógł przybrać materialną postać, z pewnością przybrałby formę ciastka. Najlepiej w czekoladzie.

– Dobre, co?

Panna Featherington zakrztusila się eklerem i odkaszlnęła. Drobniutka fontanna kremu poszybowała w powietrze.

– Colin – jęknęła Penelope, modląc się gorączkowo, aby największa z kropel wyminęła jego ucho.

– Penelope. – Uśmiechnął się ciepło. – Jak miło cię widzieć.

– Ciebie też.

Zakołysal się na piętach – raz, drugi, trzeci -wreszcie rzekł:

– Świetnie wyglądasz.

– Ty również – odparła, zastanawiając się, gdzie i jak odłożyć eklera, żeby nieco ożywić konwersację.

– Ładna sukienka – pochwalił, wskazując gestem jej zieloną, jedwabną kreację.

Uśmiechnęła się smutno.

– Nie jest żółta – wyjaśniła.

– Nie jest – zaśmiał się i lody pękły. Było to dziwne zjawisko, Penelope zawsze sądziła, że w towarzystwie mężczyzny, którego kocha bez wzajemności, nie będzie w stanie wykrztusić ani słowa. W zachowaniu Colina było jednak coś, co ułatwiało rozmowę.

Może właśnie dlatego, że go kochała, czuła się przy nim tak dobrze i swobodnie.

– Eloise mówiła, że świetnie się bawiłeś na Cyprze – zaczęła.

Uśmiechnął się.

– Nie mogłem się oprzeć urokowi kolebki Afrodyty.

Penelope mimowolnie odpowiedziała mu uśmiechem. Jego dobry nastrój był zaraźliwy, choć nie miała najmniejszego zamiaru podejmować dyskusji na temat bogini miłości.

– Czy tam jest tak słonecznie, jak powiadają? – zapytała. – Nie, cofam pytanie. Widzę po twojej twarzy, że tak.

– Rzeczywiście, opaliłem się trochę – odparł z lekkim ukłonem. – Mama omal nie zemdlała, kiedy mnie zobaczyła.

– Zapewne z zachwytu – z emfazą odparła Penelope. – Strasznie za tobą tęskni, kiedy podróżujesz.

Pochylił się nad nią.

– Penelope, daj spokój, choć ty nie zaczynaj, dobrze? Najpierw mama, potem Anthony, Eloise i Daphne… umrę w końcu z poczucia winy.

– A Benedict nie? – nie mogła się powstrzymać od lekkiej drwiny.

Rzucił jej odrobinę zachmurzone spojrzenie.

– Wyjechał z miasta.

– Ach, to wyjaśnia jego milczenie.

Spojrzenie Colina spod przymrużonych powiek doskonale podkreślało wymowę skrzyżowanych ramion.

– Zawsze byłaś impertynencka, wiesz o tym?

– Doskonale się z tym kryję – odparła skromnie.

– Teraz rozumiem, czemu się tak przyjaźnicie z moją siostrą – dodał oschłym tonem.

– Domyślam się, że to miał być komplement?

– Z pewnością narażałbym na szwank swoje zdrowie, gdybym wypowiedział to jako coś innego.

Penelope stała przez chwilę w nadziei, że wymyśli jakąś inteligentną odpowiedź, kiedy usłyszała dziwny odgłos. Spojrzała w dół i z przerażeniem stwierdziła, że z nadgryzionego eklera wydostała się wielka, żółtawa kropla kremu, która wylądowała właśnie na nieskazitelnie czystej drewnianej podłodze. Podniosła wzrok na Colina. Jego nieprzyzwoicie zielone oczy błyszczały śmiechem, choć usta zachowywały poważny wyraz.

– Cóż za wstyd – mruknęła, czując, że nazwanie sprawy po imieniu to jedyne, co może uczynić przed zapadnięciem się pod ziemię.

– Proponuję – podsunął Colin, unosząc brew z absolutną powagą – abyśmy umknęli z miejsca zbrodni.

Penelope spojrzała na puste ciastko, które wciąż trzymała w palcach. Colin odpowiedział jej skinieniem głowy w kierunku najbliższej rośliny w doniczce.

– Nie! – szepnęła, wytrzeszczając oczy.

Pochylił się bliżej.

– To wyzwanie.

Nerwowo spoglądała to na ekler, to na roślinę, po czym znów w twarz Colina.

– Nie mogę – rzekła wreszcie.

– Jest tyle innych brzydkich rzeczy, a to nic szczególnego – zauważył.

Było to wyraźne wyzwanie. Penelope zwykle nie była wrażliwa na takie dziecinne wybiegi, ale półuśmieszkowi Colina trudno się było oprzeć.

– Doskonale – rzekła, prostując ramiona, i rzuciła ciastko do doniczki. Odstąpiła na krok, przyjrzała się swemu dziełu, zerknęła wokół, czy nikt oprócz Colina jej nie obserwuje, po czym pochyliła się i obróciła doniczkę tak, aby liściasta gałąź skryła dowód jej winy.

– Nie przypuszczałem, że się na to zdobędziesz.

– Sam powiedziałeś, że to nic takiego.

– Nie, ale to ulubiona palma mojej matki.

– Colinie! – Penelope okręciła się na pięcie, gotowa zanurzyć dłoń w doniczce, aby wydobyć ciastko. – Jak mogłeś mi… czekaj chwilę! – Wyprostowała się, mrużąc oczy. – To nie jest palma.

– Nie? – Spojrzał na nią jak wcielenie niewinności.

– To miniaturowe drzewko pomarańczowe.

Zamrugał oczami.

– Naprawdę?

Nadąsała się. Miała nadzieję, że jej się udało. Trudno było się dąsać na Colina Bridgertona. Nawet jego własna matka przyznała kiedyś, że nie potrafi go złajać.

Uśmiechał się wtedy ze skruszoną miną, bąkał coś zabawnego i człowiek po prostu nie miał serca dłużej się gniewać. Po prostu nie miał serca.