Mama spiknęła się z Ralphem, kiedy po dwudziestu sześciu latach bycia samotną matką odkryła cudowny świat internetowych randek. Zdecydowana wrócić do obiegu w wielkim stylu, udała się do Fernando's w celu poddania się ekstremalnej metamorfozie. Traf chciał, że to Ralph ciął, farbował i stylizował jej włosy, robiąc z nich małe dzieło sztuki. Po trzech miesiącach flirtowania i zabiegów fryzjerskich mama ze zdumieniem odkryła, że Ralph nie tylko jest hetero (rzekomo), ale że również jest nią zainteresowany nie tylko jako fryzjer, ale i mężczyzna. Pięć miesięcy później planowali piękną ceremonię ślubną nad brzegiem morza w Malibu, która miała się odbyć za tydzień od soboty. Ja byłam pierwszą druhną i dziś mama chciała zapoznać mnie z moim kolejnym oficjalnym obowiązkiem, numer, bodajże, trzy tysiące: miałam zorganizować jej wieczór panieński.

Rozważałam, czy nie wymyślić jakiejś wymówki, by uniknąć wspólnego obiadu. Nadal trzęsły mi się ręce. Serce, co prawda, nie waliło już jak oszalałe, ale nadal ściskało mnie z niepokoju w piersi i byłam cała spięta. Jednak, znając mamę (patrz wzmianka o Gwardii Narodowej), gdybym postanowiła się wykpić od spotkania, musiałabym liczyć się z wieloma pytaniami, na które nie miałam ochoty odpowiadać. Tak więc dałam sobie spokój.

– Okay. Możesz na mnie liczyć. Piąta trzydzieści, tak?

– Piąta! – wrzasnęła moja matka do telefonu.

– Okay. – Spojrzałam na zegarek. Czwarta czterdzieści siedem. Biorąc pod uwagę natężenie ruchu o tej porze, musiałam się sprężać. – Już jestem w samochodzie, mamo. Zaraz będę.

– Dobrze. Nie chcę, żebyś się spóźniła. Udałam, że nie usłyszałam ostatniego zdania.

– Coś przerywa, mamo. Muszę kończyć. Pa.

Dotarłam do restauracji Garibaldi's w Studio City dokładnie dwadzieścia dziewięć po piątej. Być może byłabym na czas, gdybym przez całą drogę nie zerkała co chwila we wsteczne lusterko, sprawdzając, czy gdzieś za mną nie czai się Pan Nikt. Na szczęście nie zauważyłam nikogo podejrzanego. Chociaż fakt, że go nie widziałam, wcale nie oznaczał, że go tam nie było. Chyba popadłam w paranoję?

Znalazłam wolne miejsce i zaparkowałam pomiędzy jaguarem a zdezelowanym dodge'em dartem. Na szczęście miałam na nogach wygodne sandały bez pięt Spigi, więc pokonanie sprintem półtorej przecznicy nie odbiło się na moim zdrowiu. Ralph stał na zewnątrz i rozmawiał przez telefon. Na jego opalonej twarzy malowało się pełne skupienie. Opalenizna była oczywiście sztuczna. Kiedy Ralph przyjechał do Beverly Hills, przeistoczył się z farmera ze Środkowego Zachodu w Fernando w europejskiego mistrza nożyczek. Słusznie uznał, że szanse, by elita mieszkająca w obrębie kodu 90210 chciała bywać w salonie o nazwie Ralph's były równe zeru. Na nieszczęście jego rodzina miała szwajcarsko – niemieckie korzenie, więc aby nie wydała się sprawa jego lipnego hiszpańskiego pochodzenia, dwa razy w tygodniu fundował sobie zabieg opalania sprejem.

Kiedy Ralph mnie zobaczył, uśmiechnął się. Pozdrowił mnie uniesieniem ręki i gestem zachęcił, żebym weszła do środka.

Ubrana na czarno hostessa skierowała mnie do stolika pośrodku sali, gdzie siedziała moja matka, zerkając na zegarek i zaciskając wąskie usta.

– Maddie, spóźniłaś się.

Chciałam, żeby ludzie przestali mi to ciągle wypominać. Nachyliłam się i cmoknęłam powietrze przy jej policzku.

– Przepraszam, mamo, był korek.

Przewróciła oczami. Były brązowawo – zielone, jak moje, ale podkreślone jasnoniebieskim cieniem do powiek, którego używała, na długo zanim stał się znowu modny. Ubrana była w czarne legginsy przeniesione rodem z 1986 roku i dzianinowy top z wyszytym na przedzie kotkiem. Podziękowałam w duchu niebiosom, że nie odziedziczyłam po niej gustu.

– Zapomniałaś, prawda? – zapytała.

– Na pewno bym sobie przypomniała.

– Jasne. – Żadna z nas w to nie wierzyła. – W każdym razie – ciągnęła, kiedy usiadłam – zrobiłam wstępny plan rozsadzenia gości i chcę, żebyś rzuciła na niego okiem. Poza tym – dodała z szelmowskim błyskiem w oku – znalazłam idealne miejsce na mój wieczór panieński.

Oho.

– Co to za miejsce? – zapytałam, obawiając się odpowiedzi.

– Beefcakes.

Moje obawy były jak najbardziej uzasadnione.

– Beefcakes?

Mama nachyliła się do mnie i szepnęła.

– To lokal z męskim striptizem. – Poruszyła brwiami w taki sposób, że znowu zrobiło mi się niedobrze.

– Jesteś pewna, że nie wolisz spędzić dnia z przyjaciółkami w spa? – zapytałam błagalnie.

– Daj spokój, Maddie. Wrzuć na luz. Będzie fajnie. Poza tym to, że wychodzę za mąż, nie oznacza, że umarłam. Nadal potrafię docenić męskie ciało w całej jego wspaniałości.

Miałam ochotę puścić pawia.

– Och, i musimy podjąć ostateczne decyzje co do przyjęcia. Zamówiłam tylko jeden namiot, na bufet, więc modlę się, żeby nie padało. – Mama zrobiła mały znak krzyża.

– Jesteśmy w LA, mamo. Tu nigdy nie pada. – Trochę przesadziłam, ale biorąc pod uwagę, że mieszkańcy Los Angeles uważali opady rzędu siedmiu centymetrów za monsun, było prawie pewne, że nic nam nie grozi. Nie wspominając już o tym, że był lipiec. Bogowie pogody nie odważą się zesłać deszczu w środku sezonu turystycznego. Już im Charlton Heston przemówi do rozumu za pomocą swojej dubeltówki.

– No dobrze – powiedziała mama, rozglądając się wśród stałych bywalców Garibaldi's za moimi plecami. – Gdzie jest Richard?

Sama chciałabym to wiedzieć.

– Nie dał dzisiaj rady – odparłam, licząc, że nie będzie drążyć tematu. Nadal nie wiedziałam, co sądzić o Panu Uzbrojonym i Niebezpiecznym w mieszkaniu Richarda, ale wiedziałam na pewno, że nie mam jeszcze opracowanej specjalnie na użytek mamy okrojonej wersji.

– Och, to szkoda – odparła.

Na szczęście pojawił się kelner z jedzeniem, co oszczędziło mi dalszych pytań na temat mojego przebywającego w nieznanym miejscu chłopaka.

– Co to? – zapytałam, uświadamiając sobie, że nie jadłam od rana i po prostu umieram z głodu.

– Cząstki dojrzałych gruszek z pokruszoną gorgonzolą na młodych listkach sałaty – wyrecytowała mama.

Skosztowałam. Przepyszne. Okay, może i będę musiała słuchać o przerażającym wieczorze panieńskim, ale przynajmniej jedzenie biło na głowę zupkę w proszku, która czekała na mnie w domu.

Właśnie pałaszowałam drugą gruszkę, wydając z siebie pomruki zadowolenia, kiedy w końcu dołączył do nas Ralph. Nachylił się, dał mi całusa w policzek i usiadł obok mnie.

– Przepraszam, moje panie, musiałem to odebrać. Nagły wypadek z trwałą.

– Nagły wypadek z trwałą? – zapytała mama.

– Mówiłem Francine, żeby nie kładła sobie koloru przez czterdzieści osiem godzin po zrobieniu trwałej, ale oczywiście mnie nie posłuchała. Teraz wygląda jak brązowy francuski pudel. Jutro rano przyjdzie na oszacowanie szkód.

Mama i ja pokiwałyśmy głowami ze stosowną powagą.

– No dobrze – powiedziała mama, splatając przed sobą dłonie i prostując się na krześle. – Skoro jesteśmy w komplecie, chciałabym coś ogłosić. – Spojrzała na mnie znacząco. – Zgadnijcie, kto jest w ciąży.

Gruszka utkwiła mi w gardle.

To niemożliwe, żeby wiedziała! Już było po mnie widać? Powiększyły mi się piersi? A może promieniowałam blaskiem ciężarnej? Wiedziałam, że powinnam się przypudrować w samochodzie.

Na szczęście zanim zdążyłam wyrzucić z siebie, że po prostu trochę spóźnia mi się okres, mama postanowiła zakończyć zabawę w zgadywanki.

– Molly!

Przełknęłam gruszkę, oddychając z ulgą. Oczywiście. Moja kuzynka Molly. Czy, jak ją nazywaliśmy w naszej rodzinie, Inkubator. W ciągu ostatnich czterech lat zdążyła wydać na świat trzy pędraki. Myślę, że chciała ustanowić jakiś rekord. Co, naturalnie, ogromnie uszczęśliwiało moją babcię. W irlandzkiej katolickiej rodzinie nigdy nie jest dość dzieci.

– To super – powiedziałam z udawanym entuzjazmem.

– Super? To absolutnie uroczo! – wykrzyknął Podrabiany Tatuś. Okay, jest hetero na osiemdziesiąt procent.

– Och – powiedział, wymachując dłońmi w powietrzu. – Jedna z moich klientek robi śliczne kosze z prezentami dla maluszków. Do wiklinowej kołyski wkłada organiczne misie i ręcznie dziergane maleńkie buciczki. Są takie słodkie.

– Och, genialny pomysł! Musimy jej kupić taki kosz – podchwyciła zaaferowana mama. – Co ty na to, Maddie? Wybierzemy się razem na zakupy dla maluszka?

Prawdę mówiąc, nie miałam na to najmniejszej ochoty. Zaczynałam już dostawać od tej rozmowy wysypki. Im więcej myślałam o Molly i jej trzech maleństwach plus czwartym w drodze, ręcznie dzierganych malutkich buciczkach, a przede wszystkim o nieotwartym teście ciążowym leżącym na kuchennym blacie w moim mieszkaniu, tym bardziej kusiło mnie, żeby wybiec z restauracji i nawymyślać mojemu chłopakowi za to, że kupił wybrakowane kondomy. Tyle że nie mogłam tego zrobić. Nie miałam pojęcia, gdzie podziewa się Richard, a nie zamierzałam zostawiać na jego sekretarce więcej wiadomości, z których miałby później ubaw Pan Nikt.

– Hej, czy kogoś nie brakuje? – zapytał Podrabiany Tatuś, patrząc przez stół na puste krzesło. – Gdzie Richard?

Jak się wkrótce okazało, było to pytanie za milion dolarów.

Rozdział 3

Jakimś cudem przetrwałam obiad, choć Podrabianemu Tatusiowi aż oczy wychodziły na wierzch z podniecenia nowym dzidziusiem. Mamie także wychodziły na wierzch oczy, ale na myśl o wsuwaniu dwudziestek w stringi jakiegoś młodego ogiera. Sama nie byłam pewna, co przyprawiało mnie o większe mdłości.

Pojechałam czterystapiątką do domu, przez całą drogę rozglądając się za podejrzanymi typkami. Powoli wspięłam się schodami do mojego mieszkanka, gdzie od razu klapnęłam na mój obciągnięty aksamitem materac. Nawet nie spojrzałam na test ciążowy. No dobra, raz na niego zerknęłam. Jeszcze raz zadzwoniłam do Richarda i zostawiłam wiadomość na jego sekretarce, tak na wszelki wypadek. Nie wspomniałam, że u niego byłam ani o facecie ze spluwą.