Raz jeszcze spojrzała na jezioro Vindel i stwierdziła, że je z wolna okrąża, zbliża się do swojego domku! Co prawda było jeszcze daleko, ale zmierzała we właściwym kierunku. Teraz nie opłacałoby się już cofać do samochodu, przedzierać się znowu przez te okropne pustkowia, które dopiero co pokonała. Prosto stąd wróci do domu. A jutro pojedzie autobusem do Grottemyra i stamtąd weźmie taksówkę do miejsca, gdzie zostawiła samochód. Jeśli oni tam mają taksówki…

Myśl o domu i perspektywa, że może się tam znaleźć bez potrzeby przemierzania raz jeszcze ponurego lasu, przechodzenia koło Kruczego Żlebu, bardzo ją ożywiła. Teraz jedyne ryzyko to to, że zrobi się zbyt ciemno, by dalej tropić, jaką drogą szedł niewidomy.

Na razie jednak było wystarczająco widno.

Nieustające poszukiwanie śladów laski dało się we znaki jej plecom. Zdarzało się, że chodziła pochylona przez wiele minut, zanim znalazła kolejny czarny otworek w ziemi.

W końcu stało się to, czego się obawiała: niewidomy wszedł na gładkie skalne podłoże i ślady się urwały.

Znajdowała się teraz niemal nad samym jeziorem, droga w dół wiodła przez liczne niewielkie uskoki niezbyt stromej skały.

Czy naprawdę nie powinna zrezygnować? Rozglądała się za słońcem, ale go nie zobaczyła, bo już dawno opuściło nieboskłon.

Żadnych oznak, że niewidomy zawrócił w stronę Kruczego Żlebu.

Irsa niczego nie rozumiała.

Powłócząc nogami szła po skalnym gruncie, na którym nie rosła nawet trawa. Nie wiedziała, co począć. Nic się w tym wszystkim nie zgadzało. Podświadomie kierowała się w stronę domu.

I nagle serce podeszło jej do gardła.

Na samym skraju urwiska coś leżało na wpół ukryte w porośniętym wrzosem wgłębieniu. Podbiegła tam i drżąca z nagłego niepokoju, podniosła jakiś przedmiot.

Była to biała laska.

Irsa stała z laską w dłoni i spoglądała w głąb urwiska. W dole widziała połyskujące ciemne wody jeziora.

– O Boże, nie! – wykrztusiła zdjęta trwogą.

Teraz, kiedy mogła odtworzyć tragedię Rustana Garpa, pojmowała, jakie to wszystko straszne. Stała się teraz niewidomym chłopcem, wiedziała już, co się tu dokonało, zamknęła oczy, pod stopami czuła skałę tak, jak on musiał ją wyczuwać. Wyobrażała sobie, że nagle grunt się urwał, niemal widziała, jak biedak walczy, by się zatrzymać, jak odrzuca laskę i szuka jakiegoś oparcia dla rąk, i jak…

Zakręciło jej się w głowie i otworzyła oczy.

A więc chłopcy z Grottemyra popełnili błąd!

Ale w sprawozdaniu też była mowa o Kruczym Żlebie. A tutaj przecież nie ma żadnego żlebu, tylko skały schodzące uskokami w dół do jeziora. Wcale zresztą nie takie wysokie.

Kolejna myśl przemknęła jej przez głowę, a była tak niesłychana, że Irsa niemal doznała szoku.

Skoro on tutaj stoczył się w dół, to dlaczego policja nie znalazła laski? A jeśli się tutaj nie stoczył, do dlaczego laska tu była?

Znajdowała się teraz tak daleko od Kruczego Żlebu, że nie mógł tam wrócić. To było absolutnie niemożliwe!

Irsa podeszła do samej krawędzi i spojrzała w dół.

Stromizna była mniejsza, niż przypuszczała. Nawet gdyby ktoś stąd spadł, to nie zrobiłby sobie krzywdy. Najpierw bowiem skała rzeczywiście schodziła dosyć gwałtownie w dół, ale jakieś cztery metry niżej znajdowała się szeroka półka, wszystko porośnięte krzewami, których można się było przytrzymać, jeśli się widziało, rzecz jasna…

Do następnego uskoku było co prawda dość daleko, ale wystająca skała na pewno zatrzymałaby spadającego. I w ten sam sposób dalej do samego dołu.

Gdyby więc Rustan Garp stoczył się tutaj, czego nie zrobił, bo przecież znaleźli go pod Kruczym Żlebem, ale czysto hipotetycznie, gdyby się tutaj stoczył, to powinien się zatrzymać na pierwszej półce.

Na półce jednak nikogo nie było.

Głupstwa! Nie ma żadnego Rustana Garpa, Irso. On nie żyje, musisz się z tym pogodzić!

Ale – znowu tylko teoretycznie – czy mógłby się stąd wydostać? Wspiąć się na górę?

Nie, oczywiście, że by nie mógł. Nawet ktoś widzący miałby z tym poważne trudności, mimo wszystko było wysoko i stromo.

Irsa szła teraz skrajem urwiska, wciąż patrząc w dół. Robiło się coraz ciemniej, zapadał majowy wieczór, pora, w której się ani widzi, ani nie widzi.

Krawędź urwiska wznosiła się nieco w górę i Irsa lepiej odróżniała szczegóły. Tam nisko leżały zwałowiska kamieni. Wielkie kamienne bloki jeden na drugim.

Nagle zatrzymała się jak wryta.

Czy to jakiś ruch dostrzegała w dole? Coś, co zniknęło pod kamieniem? Jakieś zwierzę? A może stopa cofnięta gwałtownie?

Pod dwoma wielkimi blokami poniżej coś się ukrywało.

Irsa głęboko wciągnęła powietrze i zebrała całą odwagę, jaka jej jeszcze została.

– Czy ktoś tam jest?

Jak samotnie i bezradnie brzmiał jej głos w tej ogromnej ciszy! W podnieceniu Irsa zagryzała wargi i rozglądała się wokół.

A gdyby tak zejść na dół? Czy jednak się odważy? A jeśli to niedźwiedź?

I wtedy wydało jej się, że słyszy jakiś słaby dźwięk. Jakby bezsilny, prawie niedosłyszalny krzyk. Czy raczej jęk.

Niedźwiedź, lis, borsuk czy inne zwierzę, Irsa musiała zejść na dół.

– Proszę zaczekać, już tam idę! – zawołała zdenerwowana.

Gdzie tu jest jakieś zejście? Gorączkowo biegała tam i z powrotem po skale. Daleko, tam gdzie urwisko się zwężało, znalazła potwornie stromą drogę, wąską rozpadlinę, która na pewnych odcinkach istniała tylko jako kilka szczelin w skale. Czy powinna się odważyć?

Ale to jedyna szansa. Nie patrząc w dół, rozdygotana zaczęła schodzić, centymetr po centymetrze. Zajęło jej to wiele czasu, zwłaszcza przejście tam, gdzie było najwęziej. Długo wisiała, usiłując znaleźć jakieś oparcie dla stóp, a kiedy je w końcu znalazła, nie miała odwagi oderwać rąk od skały, by się nie stoczyć.

Nareszcie jednak zeszła niżej i zaczęła się posuwać po nieco szerszej półce. Przy osypisku kamieni zatrzymała się z mocno bijącym sercem. Gdyby się okazało, że to jednak dzikie zwierzę, nie miałaby najmniejszych szans ucieczki. Ale głos, który słyszała, nie brzmiał jak…

Wtedy go zobaczyła.

Wpełzł pod kamienie, leżał na nagiej nierównej skale i niewidzącymi oczyma patrzył w jej stronę.

Ale to nie był Rustan Garp.

Nie dostrzegała wyraźnie jego twarzy ukrytej w mroku pod kamieniami, zdawała sobie jednak sprawę, że to w pełni dorosły mężczyzna, mniej więcej trzydziestoletni. Nie żaden bezbronny chłopiec.

Kim, na Boga, jest ten człowiek?

ROZDZIAŁ III

– Chodź, pomogę ci – powiedziała przyjaźnie.

Gwałtownie cofnął rękę, której dotknęła.

– Idź swoją drogą! – wykrztusił w desperackiej próbie obrony, z trudem, ale agresywnie. Jego fińska odmiana szwedzkiego nie mogła budzić żadnych wątpliwości z tymi twardymi spółgłoskami i łagodnym, melodyjnym akcentem. Irsa zwróciła uwagę, że mówi stłumionym głosem, jakby się bał, że ktoś go podsłuchuje. – Coś ty za jedna?

– Nazywam się Irsa Folling i mieszkam tu niedaleko w letnim domku.

Wyjaśnienie brzmiało tak niewinnie, jak to tylko możliwe.

Mężczyzna wpatrywał się w nią, jakby chciał przeniknąć wzrokiem grubą zasłonę.

– Jesteś jedną z nich? – zapytał.

– Jeśli pod określeniem „oni” masz na myśli wszystkich Norwegów, to rzeczywiście, jestem. A poza tym nie należę do żadnej szczególnej grupy.

Miała wrażenie, że obcy trochę się rozluźnił.

Irsa starała się nie zdradzić, że szła jego tropem.

– A ty? – zapytała lekko. – Kim jesteś? I co tu robisz?

Mężczyzna spuścił wzrok i odwrócił głowę.

– Jestem głodny – powiedział, z trudem odrywając język od podniebienia – Ale przede wszystkim chce mi się pić.

– Jak długo tu siedzisz?

– Nic ci do tego! – prychnął, ale zaraz dodał zrezygnowany: – Nie wiem. Od wielu dni. Nie mogłem się ruszyć.

– Jesteś ranny?

– Nie. Ale nie widzę.

– Wiem – rzekła Irsa rzeczowo. – Tam wyżej na skale znalazłam twoją białą laskę. To dlatego odnalazłam też ciebie.

Uspokojony skinął głową.

– Nie miałem odwagi się poruszać. Czułem się, jakby wokół mnie znajdowała się pusta przestrzeń.

– To się zgadza, ale nie powiedziałeś mi jeszcze, ani kim jesteś, ani skąd się tu wziąłeś. Jak słyszę, pochodzisz z Finlandii?

– Tak. Nazywam się Rustan Garp.

Irsa zdołała stłumić okrzyk: „Ale przecież on jest dzieckiem! Sympatyczny, miły chłopiec o łagodnych oczach, a nie taki nadęty gbur jak ty!”

Ale, naturalnie, to mógł być Rustan Garp! Fotografia mogła przecież zostać zrobiona dawniej. Nigdy o tym nie pomyślała.

Choć nie bardzo umiała sobie wyobrazić, jakim sposobem wydostanie go na górę, rzekła głosem pełnym otuchy:

– Zaraz wyjdziemy na górę. Wkrótce dostaniesz jeść i pić.

Garp wahał się, był wciąż wrogo wobec niej usposobiony.

– Teraz jest noc, prawda?

Irsa, choć jego postawa ją złościła, zmuszała się, by jej głos brzmiał przyjaźnie:

– Wkrótce będzie. Potrafisz to wyczuć?

– Tak. To powietrze. Nastaje taka chłodna pustka. Jakby większa przestrzeń.

– Rozumiem.

– Czy jest już dostatecznie ciemno?

– Do czego? – zapytała zdumiona.

Odpowiadał zagadkowo i wciąż z agresją w głosie:

– Las ma tak wiele oczu, a ja nie mam wcale.

– Ale ja mam – odparła spokojnie. – Więc to dlatego się tutaj schowałeś? Ukrywałeś się także przede mną, prawda?

Poszukał jej ręki i mocno, gniewnie ścisnął nadgarstek, jakby nienawidził i jej, i całego świata.

– Oni tutaj są – szepnął spękanymi wargami. – Słyszałem ich. Ordynarne głosy, oni mnie szukają.

Biedak majaczy, pomyślała zatroskana.

– Oni zamordowali Hansa. Słyszałem, jak mnie wołał. Wzywał ratunku.

Poczuła ukłucie w sercu. A może on jednak nie majaczy?

– Hansa? – zapytała.

– Nazywał się Hans Lauritsson. Był moim przyjacielem. Irsa chciała zapytać: „A coście wy tutaj robili?”, uznała jednak, że to ani czas, ani miejsce na takie dociekania.