Pół godziny później znalazła się w takim dzikim pustkowiu, że przenikał ją zimny dreszcz. Drzewny trakt ciągnął się dalej na wschód, ale ślady laski niewidomego zeszły z drogi, posuwały się teraz w górę ku północy.

Irsie nie pozostawało nic innego, jak iść za nimi. Chociaż wszystko w niej przeciw temu protestowało.

Słońce nie stało już tak wysoko na niebie i z tego miejsca w ogóle nie było go widać. Po bardzo ładnym ranku pogoda zaczęła się psuć i po południu niebo zasnuło się szarymi chmurami, otulającymi szczyty gór, a nawet czubki wysokich sosen. Las nie był już przyjemny, jeżeli kiedykolwiek dało się o nim powiedzieć coś takiego. Tego lasu tutaj żadne takie określenia nie dotyczyły.

Tuż przed Irsą znajdowało się leśne jeziorko, za nim rozciągał się niemal dziewiczy bór, gdzie pnie drzew porastał mech. To tu, to tam leżały wielkie bloki kamienne, które zsunęły się z tonących teraz we mgle czy może w chmurach szczytów.

Dlaczego nie machnąć ręką na całe to bezsensowne, szalone przedsięwzięcie? Dlaczego nie zawrócić do Grottemyra, nie pójść do miejscowej kawiarni – jeśli tam coś takiego istnieje – nie wziąć sobie dużego kubka kawy z czymś mocniejszym dla rozgrzewki? Widzieć i słyszeć ludzi, odczuwać wspólnotę z nimi, do tego tęskniła.

W takim razie jednak nigdy nie dowiedziałaby się niczego więcej na temat Rustana Garpa.

No a jeśli tak, to co się stanie? I czegóż to zamierza się tutaj o nim dowiedzieć? Czyż policja nie zbadała wszystkich istniejących śladów? To przecież jakaś okropna samoudręka to, co ona teraz robi.

Obraz Rustana Garpa zaczął blednąc, Irsa nie pamiętała już jego rysów ani tego nieśmiałego uśmiechu i, szczerze mówiąc, czuła się dosyć idiotycznie. Do tej pory działała pod wpływem impulsu, niemal fanatycznej idei, że w tym obcym chłopcu znalazła kogoś podobnego do siebie, że musi przebyć jego via dolorosa, by dowiedzieć się, kim był, poznać jego życie, ten krótki czas, który był mu dany.

No i znalazła się tutaj, na tym potwornym odludziu.

Kruczy Żleb majaczył na wschodzie, dużo teraz bliższy, wznosił się może nie dalej niż kilometr od miejsca, w którym stała. Ona sama znajdowała się dość wysoko, niżej widziała samotne doliny i połyskującą szarą wodę. Ale Kruczy Żleb wznosił się jeszcze wyżej, sterczał ponad świerkowym lasem zwalisty, straszny i ginął w chmurach.

Irsa marszczyła czoło. Ślady?

Słabo widoczne ślady laski niewidomego schodziły z drogi i kierowały się w stronę lasu. Ale wcale nie ku szczytowi Kruczego Żlebu. Zwracały się ku północnemu zachodowi, do rozległego, porośniętego lasem płaskowyżu czy też tarasu pomiędzy położonymi niżej jeziorkami a wznoszącymi się wyżej skałami. Tymczasem Kruczy Żleb znajdował się na północnym wschodzie. Jeśli ktoś pragnął się dostać na jego szczyt, powinien iść dalej drzewnym szlakiem.

Czyżby niewidomy wykonał wielkie koło i w końcu dopiero dotarł do Kruczego Żlebu?

Musiałby bardzo długo chodzić, a przecież nie był sam, więc dlaczego by błądził?

Ciekawość została ponownie obudzona, Irsa zapomniała o przygnębiającej atmosferze pustkowia i ruszyła za śladami.

Teraz szło się o wiele trudniej. Nie było już drogi. Ślady jednak, choć znacznie mniej wyraźne, nadal wiodły ku północnemu zachodowi i wkrótce Irsa zobaczyła wschodni kraniec swojego jeziora, Vindel, daleko stąd i głęboko poniżej płaskowyżu, na którym się zatrzymała.

Jakiś ptak krzyknął przejmująco i o mało nie przyprawił jej o atak serca, tak jej się przynajmniej wydawało. Długo musiała stać oparta o drzewo i głęboko oddychać, zanim się w końcu uspokoiła.

Potem jednak uznała, że ptak mimo wszystko stanowi jakieś towarzystwo; nie była tak kompletnie sama w tym głębokim lesie.

Ślady znowu stały się wyraźniejsze, bo teraz wiodły przez teren podmokły, i Irsa widziała, że nadal szło tutaj dwóch ludzi. A więc wciąż byli razem.

W chwilę później znalazła się w szczególnie gęstej partii lasu i bliska szoku patrzyła na groźną ścianę Kruczej go Żlebu, zaledwie kilkaset metrów od niej, zdecydowanie mniej niż pół kilometra.

Góra była rzeczywiście przerażająca, zębata, poszarpana, samotne potężne sosny czepiały się nagich skał. Z tej odległości wyglądały jak zapałki na tle szaroliliowego kamienia. Jakby dla uzasadnienia nazwy gdzieś wysoko rozległ się krzyk kruka. Ale Irsa słyszała go już wcześniej, tylko nie chciała zwracać na niego uwagi. Nie życzyła sobie towarzystwa tych ptaków, raczej wprost przeciwnie.

Teraz zgubiła ślad. Okolica pełna była skalnych półek i nawisów, starannie wygładzonych jeszcze w czasach lodowcowych, a jeśli coś na nich rosło, to tylko suche wrzosy. Tutaj nie miała wielkich szans na odnalezienie małych otworków, jakie pozostawia w ziemi ostro zakończona laska.

Irsę ogarnął gniew. Zaszła tak daleko, poświęciła tyle czasu i pieniędzy na tę podróż, żeby się teraz poddać?

Szukała zataczając coraz szersze kręgi, dotarła niemal do podnóża Kruczego Żlebu, ale od tej strony głęboka i rozpadlina, w której znaleziono młodego Rustana, była zamknięta wielkim głazem. Irsa mogła co prawda wspiąć się wyżej i stamtąd spojrzeć w dół, ale nie chciała tego robić. Zawróciła.

I wtedy, daleko przy stromej krawędzi płaskowyżu, ponownie zobaczyła ślad. Najpierw jeden i to mógł być jakikolwiek okrągły odcisk czy otwór, ale zaraz potem drugi, i jeszcze jeden. Odnalazła trop i mogła ponownie podjąć poszukiwania.

Ślady uparcie wiodły na północ, wzdłuż podnóża Kruczego Żlebu, chociaż daleko w głąb górskiej płaszczyzny, aż w końcu porzuciły przerażający szczyt i skręciły ku wschodowi. Stąd musiało być dosyć łatwo wspiąć się po stromiźnie, Irsę ogarnęła nagła chęć, by to zrobić. Weszłaby tam, gdyby miała przy sobie jakieś młode, wesołe towarzystwo.

Ale nie sama! O, nie, nie sama! Zadrżała na myśl o czymś takim.

W tym momencie chmury rozsunęły się trochę i zobaczyła na tej złowieszczej i majestatycznej górze przekaźnik telewizyjny. Jakie to prozaiczne! Zachichotała i odwróciła się.

Znajdowała się teraz w pobliżu północnego krańca jeziora Vindel, choć, oczywiście, wysoko ponad nim. W każdym razie bliżej miała stąd do letniego domku niż do samochodu.

Znowu zgubiła ślad, ale nie dała za wygraną, szukała uparcie, aż znalazła.

I tutaj z wędrowcami coś się stało. Coś, czego nie rozumiała.

Stała na skraju płaskowyżu i spoglądała w rozpadlinę, nie taką straszną i bezdenną jak ta przy Kruczym Żlebie, ale to też nie była żadna łagodna kotlinka. Upadek stąd…

Może chłopcy błędnie ją poinformowali? Może to tutaj znaleziono zmarłego?

Nie, tej partii gór nie widać było z drogi, którą wożono drewno, gdzie stała razem z malcami. Oni z całą pewnością wskazywali na Kruczy Żleb.

Tu jednak ślady się urywały. Ktoś długo kręcił się w kółko.

Irsa szukała, chodziła zgięta wpół, aż rozbolały ją plecy. Na szczęście ziemia była wilgotna i dość łatwo można się było zorientować.

Na koniec wyprostowała się w przekonaniu, że pora się zatrzymać.

Leżał tu przewrócony pień i człowiek z laską siedział na nim długo. Ziemia przy pniu nosiła mnóstwo śladów jego stóp. Rysował też laską jakieś nieregularne linie.

Ślady jego towarzysza wskazywały, że on bardzo szybko opuścił to miejsce. Wrócił mniej więcej tą samą drogą, którą obaj przyszli, tylko trochę bardziej na wschód. Wyglądało to tak, jakby postanowił iść w kierunku Kruczego Żlebu. Czy to możliwe?

Pewnie nie.

Wszystko to było dziwne. Dlaczego się rozstali?

Ale najważniejsze ze wszystkiego: Dokąd poszedł niewidomy, kiedy wstał już z tego pnia? Splątane linie na ziemi wskazywały, że rysował je rzeczywiście ktoś, kto nie widzi

Irsa nie zwróciła uwagi, że słońce stoi niepokojąco nisko. Była zbyt pochłonięta własnymi myślami, a poza tym niebo wciąż zasłaniały chmury tak ciemne, że pory dnia się zamazywały.

Udało jej się rozróżnić ślady niewidomego prowadzące od pnia i poszła za nimi. Wszystko to było niepojęte.

Najpierw wydawało się, że się gwałtownie poderwał i ruszył w stronę Kruczego Żlebu, po czym nagle się zatrzymał, upadł i przez jakiś czas leżał w zaroślach. Potem jednak ślady wskazywały znowu, że powędrował dalej, niepewnie i chwiejnie, bez niczyjego wsparcia ani pomocy – wiodły prosto na drzewa, uskakiwały, kręciły się w kółko, kierowały na północ, niebezpiecznie blisko krawędzi płaskowyżu. Żadnych wątpliwości, to ślady człowieka, który nie widzi.

Łatwiej było je teraz śledzić, bo jakby w desperacji idący mocniej wbijał laskę w ziemię.

Biedny chłopiec, taki samotny na tym pustkowiu!

Nie, tamci malcy z pewnością się pomylili. On musiał tutaj stoczyć się w dół.

Stała niezdecydowana. Może najpierw powinna pójść śladem tego drugiego? Może znajdzie tam coś ważnego?

Nie, najważniejszy jest niewidomy.

Ślady jakichś obcych butów krzyżowały się ze śladami podeszew o kratkowanym wzorze, ale Irsa nie przywiązywała do nich znaczenia. Tylu ludzi tutaj chodziło ostatnio. Policja, turyści, gapie… Posuwała się wolno po krętych śladach niewidomego. Całkiem świadomie powstrzymywała się przed odtwarzaniem toku jego myśli, kiedy tutaj błądził. Byłaby to dla niej zbyt wielka udręka.

Teren zaczynał się odrobinę obniżać, ale wciąż jeszcze urwisko na prawo od niej było przerażająco głębokie. Niewidomy zdawał się mieć jakiś wrodzony radar, bo zawsze najwyraźniej w ostatniej sekundzie udawało mu się cofnąć. Nie ulegało wątpliwości, że starał się oddalić od urwiska, ale jak większość ludzi, którzy utracili orientację, miał tendencję do kierowania się za bardzo na lewo, i wkrótce znowu znajdował się w niebezpieczeństwie. Raz stwierdziła, że schronił się pod wielkim korzeniem przewróconej sosny i leżał w jamie, jaka się tam utworzyła, jakby chciał się ukryć. Musiał tam leżeć długo, może przez całą noc? Potem znowu ruszył na północ.

Teraz już Irsa nie mogła nie dostrzegać, że dzień stanowczo ma się ku końcowi. Poza tym była głodna, ale za nic nie chciała stracić śladu. Musiała się dowiedzieć, jakim sposobem Rustan Garp dotarł do oddalonego Kruczego Żlebu i spadł w dół. W miejscu, gdzie się teraz znajdowała, wydawało się to całkiem niemożliwe.