– Tak, rzeczywiście słyszę głosy – przyznała. – Chodź, schowamy się w zaroślach!

Pociągnęła go za sobą na ziemię i rozejrzała się, czy oboje są dobrze ukryci. Ale, oczywiście, on nie mógł pozwolić na to, by to Irsa przejęła całą odpowiedzialność. Przyciągnął ją do siebie i teraz to on ją ochraniał. Nic innego było nie do pomyślenia!

Leżała bez ruchu tuż przy Rustanie Garpie i słyszała głosy dwóch mężczyzn, którzy minęli ich i skierowali się w głąb lasu Nadeszli od strony domku i oddalali się ku skałom.

– Może teraz pójdziemy górą? – spytał jeden. – Tutaj jeszcze nie szukaliśmy.

– Szwedzi? – szepnęła Irsa.

– Na to wygląda. Przynajmniej jeden. Tego drugiego nie słyszałem wyraźnie.

Głosy mężczyzn ucichły w oddali i w lesie znowu zaległa cisza.

– Jak widać, wyszedłem stamtąd dosłownie w ostatniej sekundzie.

– Tak. Z pewnością teraz znaleźliby laskę.

– Dziękuję, że przyszłaś – powiedział cicho.

To był pierwszy wyraz uznania z jego strony. Irsa czuła się niewypowiedzianie dumna.

Ruszyli znowu przed siebie, bardzo ostrożnie stawiając kroki.

– Mogłabym ci przynieść wody z jeziora – szepnęła. – Ale nie mam do niej zaufania.

– Nie rób sprawy z byle drobiazgu – syknął. – Mogę poczekać. Chyba wkrótce będziemy na miejscu?

– W każdym razie powinniśmy – odparła trochę niespokojnie, bo nagle przyszła jej do głowy straszna myśl, że może to nie jest jej jezioro. To przecież tylko takie przypuszczenie. Nie pamiętała dokładnie, którędy przed południem jechała samochodem z chłopcami.

Chyba jednak nie mogło tu być wielu jezior tej samej wielkości?

– O, tam jest! – niemal krzyknęła.

Znajdowali się na równinie porośniętej potężnymi sosnami. A wśród sosen widniał domek.

– Bogu dzięki! – odetchnęła.

Na szczęście klucze miała w kieszeni, a nie w samochodzie.

Próbowała wsunąć większy klucz w odpowiednią dziurkę…

– Rustan – szepnęła. – Ktoś tutaj był.

– Skąd wiesz?

– Próbowali wyłamać drzwi. Ale zdaje się, że im się nie udało. No, to przynajmniej przez jakiś czas będzie spokój. Już, otwarte. Schody, trzy stopnie, potem niski próg. Teraz jesteś w czymś w rodzaju sionki. Jeszcze jedne drzwi, o, już. Jesteśmy w pokoju. Czy mogę zapalić światło?

– A nie poradzisz sobie bez?

– Spróbuję.

– Zamknij na klucz, bardzo cię proszę.

Zrobiła, jak kazał. Wewnętrzne drzwi również. Chociaż o to nie prosił, wzięła go za rękę i poprowadziła za sobą.

– Tu stoi stół… I tutaj…

Obeszli wnętrze krok po kroku, dotykając wszystkiego po drodze. Pokój, kuchenna wnęka, obie sypialnie. Rustan zrobił kilka uwag na temat, co przesunąć, co gdzie zmienić, żeby się nie potykał, potem obszedł wszystko jeszcze raz samodzielnie, i jeszcze raz, dopóki się nie nauczył.

– Bądź tak dobra i nie wysuwaj krzeseł spod stołu, ani nic takiego.

– Oczywiście, rozumiem.

– Jak wygląda domek?

– W środku? Eee… dosyć ładnie, ale nic szczególnego. Jak tysiące innych domków w Norwegii. Ale za to na zewnątrz jest niezwykle pięknie. Ścieżka do jeziora, chropowata kora sosen, trawa, całkiem jeszcze świeża, jasnozielona, brunatne igliwie na ścieżce… Naprzeciwko, po tamtej stronie jeziora, stoi wysoka góra, zwisa z niej lodowa skorupa niczym wielkie organy mieniące się zielono, niebiesko i biało.

Rustan roześmiał się cicho w ciemnościach.

– Miałaś już kiedyś do czynienia z niewidomymi?

Irsa ochłonęła nieco.

– Nie, nigdy.

Na jego twarzy nadal trwał ten uśmiech.

– Jesteś znakomita. Doskonale rozumiesz, jak należy opowiadać. W domu czasami bliski jestem szaleństwa, bo wszyscy są tacy ostrożni. Nigdy nikt nawet nie wymieni koloru, żeby mnie nie urazić. Nie rozumieją, że ja chcę wiedzieć, jak wygląda świat wokół mnie. Nie urodziłem się niewidomy. Mam wystarczająco dużo fantazji, by wyobrazić sobie obraz, o którym mi się opowiada. Chcę żyć, również pod tym względem, a oni mi nie pozwalają.

Irsa poczuła, że robi jej się ciepło od jego pochwały.

– Rozumiem cię – powiedziała zadowolona. – A teraz usiądź, to przyniosę ci szklankę mleka. Myślę, że tego potrzeba ci najbardziej.

Rustan usiadł przy stole i gdy przysunęła mu szklankę pod rękę, chwycił ją pożądliwie. Po dwóch sekundach szklanka była pusta.

– Och! – westchnął. – Jakie to dobre!

– Myślę, że nie powinieneś się tak spieszyć – przestrzegła Irsa, wystawiając na stół wszystko, co ze sobą przywiozła. Potem zapaliła gazową kuchenkę i zrobiła kawy.

Rustan posłuchał jej rady i jadł powoli, ale Irsa ze zdumieniem i z lękiem patrzyła, jak niewiele zostało na stole, kiedy skończył. Z drugiej strony była też odrobinę dumna, że mogła mu pomóc.

Po kolacji przygotowała mu posłanie w wolnej sypialni.

– Nie zdjęłam tutaj okiennic – uspokoiła go. – Nikt cię nie zobaczy. Teraz wezmę twoje ubranie i spróbuję je trochę oczyścić. Nosiłeś je przecież tyle dni.

Nie mógł zaprzeczyć, tak w istocie było.

Kiedy Rustan leżał już starannie otulony, a jego westchnienia świadczyły, iż czuje się dobrze, zabrała się do prania lżejszych jego rzeczy, grubsze starała się oczyścić z piasku i plam. Wszystko to w słabym blasku wiosennej nocy. Cieszyła się, że ma przynajmniej gazową kuchenkę, umożliwiającą zagrzanie wody.

Uporawszy się z praniem, weszła do sypialni.

– Bardzo jesteś zmęczony? – zapytała. – Bo chciałabym dowiedzieć się czegoś więcej o całej historii…

Odpowiedzi nie było. Rustan Garp spał spokojnie niczym dziecko.

Irsa odebrała to jako komplement. Znak, że ma do niej zaufanie.

Uszczęśliwiona uśmiechnęła się do siebie.

Obudził ją zdławiony krzyk. Przestraszona usiadła na posłaniu. Była trzecia nad ranem, na dworze zaczynał się brzask.

To Rustan krzyczał, głucho, gardłowo, tak jak się krzyczy w koszmarnym śnie. Irsa pobiegła do jego sypialni i potrząsnęła go za ramię.

Zerwał się przerażony i drżącymi rękami szukał jakiegoś punktu oparcia. Irsa dotknęła jego dłoni.

– Jesteś bezpieczny – powiedziała łagodnie. – Już nie siedzisz pod urwiskiem, leżysz w łóżku, a ja jestem Irsa. Pamiętasz mnie?

Gwałtownie cofnął rękę.

– Zostaw mnie w spokoju! Nie chcę żadnych opiekunów!

Zaraz jednak jego napięte ciało uspokoiło się.

– Przepraszam – bąknął. – Oczywiście, że cię pamiętam. Uff! Śniło mi się, że leżę na potwornie stromym wysypisku śmieci i zsuwam się w dół, a tam stoją jakieś straszne indywidua, czekając na mnie z nożami w rękach.

W małej alkowie z zamkniętymi okiennicami było ciemno, ale przez drzwi z dużego pokoju dochodziło światło, dosłownie z minuty na minutę silniejsze.

– Czy ty widzisz w snach? – zapytała ostrożnie.

– Oczywiście, że widzę! Wiesz, ja zaniewidziałem nie tak znowu dawno.

– Tak, wiem – uśmiechnęła się. – Muszę przyznać, że chętnie dowiedziałabym się o tobie czegoś więcej, jeśli by ci to nie sprawiało przykrości.

Rustan wahał się przez chwilę, potem skinął głową.

Oczy Irsy przyzwyczaiły się już do mroku i dostrzegała teraz znowu bliznę na jego skroni. Była ona głębsza, niż jej się przedtem wydawało.

– Czy to ma coś wspólnego z tą blizną? – zapytała.

– Lekarze tak myślą. To był nieszczęśliwy wypadek. Miałem wtedy szesnaście lat. Głupim chłopakom to się, niestety, zdarza. Takie tam zabawy pirotechniczne, wybuchy… Z początku nie wyglądało to specjalnie groźnie, a w kilka lat później obudziłem się któregoś ranka i okazało się, że nic nie widzę.

Kilka lat później… To znaczy, że oczy na fotografii jeszcze widziały!

O mało się nie wygadała, pytając: „I teraz masz być operowany?”, ale opanowała się w porę.

Zamiast tego zapytała:

– I nie można z tym nic zrobić?

Jego dłoń leżała tuż przy jej ręce, a ona nie miała zamiaru cofać swojej.

– Owszem, jest pewna możliwość. Mój najlepszy przyjaciel, student medycyny, święcie w to wierzy.

Viljo Halonen, pomyślała Irsa.

– Mój przyjaciel działał w tajemnicy i nagle przyszło zawiadomienie, że mam jechać do Sztokholmu, poddać się operacji. Nie mam nic do stracenia, więc pojechałem, oczywiście. – Odwrócił twarz. – Ale teraz to już pewnie nic z tego nie będzie.

Irsa nie mogła się opanować. Ścisnęła jego dłoń na krótką chwilę i natychmiast ją puściła, żeby się Rustan nie rozzłościł.

– Pojechałeś sam?

– Przyjechał po mnie szwedzki pielęgniarz, Hans Lauritsson. Moi krewni akurat albo wyjechali, albo byli zajęci z innego powodu.

Irsa wybuchnęła:

– Ale jakim sposobem dostałeś się tutaj?

Rustan pocierał czoło. Twarz miał zmęczoną i zmizerowaną, ale niezwykle pociągającą.

– Kiedy przyjechaliśmy do Sztokholmu, Hans Lauritsson wyjaśnił, że moja operacja musi zostać odłożona o kilka dni. Chodziło o to, że między innymi mieli mi przeszczepiać rogówkę w lewym oku, które zostało bardziej uszkodzone, ale właśnie się okazało, że nie ma dawcy. Wobec tego Hans zaprosił mnie, bym pojechał z nim do jakiegoś domku letniskowego tutaj do Värmlandii.

– Ale ty nie jesteś w Värmlandii, Rustan! Jesteś w Norwegii.

– O, Boże… Dlaczego?

– Mnie o to nie pytaj!

Milczał przez chwilę pogrążony w myślach.

– No właśnie, cały czas się zastanawiam, dlaczego ty mówisz po norwesku. Gdzie w Norwegii się znajdujemy?

– Tuż przy szwedzkiej granicy.

– Nic z tego nie rozumiem – rzekł z wolna. – Dlaczego Hans mi nie powiedział, że jesteśmy w Norwegii? On był taki sympatyczny. I życzliwy. Wiesz, on mówił, że to jego przyjaciel ma letni domek w Värmlandii, tylko najpierw musimy pojechać do tego przyjaciela po klucze. W pewnym momencie oznajmił, że jesteśmy już niedaleko domu tego przyjaciela, i zatrzymał samochód. I że trzeba jeszcze kawałek iść. No i poszliśmy, ale trwało to bardzo długo.

(Tak, wiem, cały ten szlak drzewny! A potem w górę przez las.)