– Mama, no co ty? Wiesz, jakie ja łazienki w życiu widziałam!!! W szkole ostatnio wyremontowali damską.

No tak. W obecnej sytuacji zacznę chyba rozważać skok z okna. Choć powiało optymizmem, bo wieczorem wybierają się do opery. Podejrzewam, że zamiast patrzeć na balet, Amelka będzie tropiła jakieś znane z TV twarze.

Po operze idą na jakiś bankiet ze znajomą, która wzięła je na przechowanie w Warszawie i opiekuje się nimi. Włosy mi stanęły dęba, jak się o tym dowiedziałam. Moja córka i bankiet. Szwedzki stół. Nałoży sobie na talerz tyle jedzenia, że będzie się z niego wysypywało, a najgorsze, że to wszystko zje.

Kiedy ostatni byłyśmy w Pizza Hut i wykupiłam jej barek sałatkowy, dokonała niemożliwego, nakładając sobie stos jedzenia do małych miseczek. Po tym, co zobaczyłam, zanim oczywiście schowałam się ze wstydu w toalecie, stwierdzam, że Zygmunt Chajzer mógłby przydzielić mojej córce niejedno trudne zadanie w „Chwili prawdy”. Następnie bez odrobiny skrępowania uda się po następną porcję, następną i następną. Moje dziecko je, jakby miało tasiemca. Zazdroszczę jej tego, bo je, a nie tyje, skubana. OK. Dziecko było gwiazdą wieczoru. Goście w smokingach i muchach, panie w sukniach bez pleców. Potrawy, których mama nie dość, że nawet nie potrafiła nazwać, to nie wiedziała, czym się to je. A w dodatku wykonała klasyczny piruet na środku kuchni, ponieważ nie zauważyła (pewnie z tego podniecenia), że kuchnia jest dwupoziomowa. Ogólnie sami swoi: ten ma w swojej posiadłości kort tenisowy, tamten basen, a trzeci znowu pole golfowe. Gospodyni domu posiada trzy kuchnie i trzy osoby z pomocy domowej na etacie. I co z tego? Ja mam w kuchni pełno moli, a oni nie. Amelka brylowała na parkiecie niczym córka prezydenta, zabawiając gości rozmową. I opowieściami różnej maści. Między innymi o tym, jak nasz kot upolował w domu mysz.

– O Boże! – pani z dekoltem do pępka potrząsnęła z obrzydzeniem ufryzowaną głową, a jej zwisające do ramion kolczyki zagrały brylantowymi szkiełkami. – A skąd się ta mysz wzięła w domu? Mama, wypluwając pospiesznie na talerz sałatkę z łososia, ratowała sytuację.

– No jak to skąd? Jak się otwiera drzwi, to z pola wbiegają. Jednocześnie modliła się, żeby przypadkiem Amelka nie zaczęła opowiadać o wszystkich zjedzonych z trzech szuflad przez myszy przyprawach. Na szczęście pominęła ten drobny szczegół. Ciekawe, czy gdyby nie pominęła, mama na pytanie pani z dekoltem do pępka: „O Boże, a skąd się ta mysz wzięła w szufladzie?”, odpowiedziałaby zapewne: „No jak to skąd? Jak się otwiera szuflady, to wbiegają”. Następnie 30 osób w smokingach ochało i achało:

– Och, jakie to elokwentne dziecko!

– Ach, a jakie mądre!

– Ojej, jakie wykształcone (no tak, całe dwie klasy podstawówki).

– I języki obce zna! Proszę, proszę, w jej wieku?

– Na skrzypcach grasz? Co ty powiesz? Śpiewasz? To może coś zaśpiewasz?

I stało się. Zaśpiewała, zatańczyła, zastępowała, porysowała podłogę za nie wiem jaką sumę i skończyła o piątej rano. O tak, dziecko jest idealne! Gdyby usłyszały, jak ten chodzący ideał dyskutuje ze swoimi rówieśnikami na podwórku, padłyby trupem prosto na sofę a la Ludwig XVI.

Podsłuchałam Amelkę ostatnio. Przycupnęłam na tarasie, gdy rozpoczęła się bardzo pouczająca wymiana zdań pomiędzy Amelką a dziećmi sąsiadów. Starszy syn sąsiada, najwyraźniej bolał go palec środkowy, bo pokazał go w wymownym geście Amelce. Już się zagotowałam. Już miałam się zdekonspirować, ale zaczepiłam się stringami o ruszt od grilla. Chwilę potrwało, zanim się zdołałam odczepić, niestety nie bez pewnych strat. Stringów nie da się naprawić, a ruszt od grilla nieco się wygiął, bo straszliwie się szamotałam. Pozostało na nim także troszkę moich włosów, bo musiałam się nachylić, żeby wyplątać majtki z rusztu, no i zaplątały mi się włosy. A to gnojek jeden! Postanowiłam interweniować, wychyliłam się przez barierkę i groźnie spojrzałam na chłopaczka. Najgroźniej jak umiałam. Wrzasnął na mój widok jak opętany i uciekł. No! Ale jestem groźna i mam poważanie! Wróciłam mocno z siebie zadowolona do sypialni i postanowiłam poćwiczyć na wszelki wypadek groźne miny. Zobaczyłam się w lustrze i wrzasnęłam jak opętana. Wyglądałam jak Czarownica z Eastweek – rozczochrana i usmarowana węglem drzewnym, biel białek mych oczu kontrastowała z czernią twarzy. Nagle usłyszałam donośny głos mojej córki, zwracającej się do uciekającego kolegi pokazującego jej palec, z angielskiego, nie tłumacząc: fuck you!

Amelka, niezrażona:

– Wiesz co? Palec pedała na mnie nie działa!

Innym razem usłyszałam nieco inną przypowieść. Jakoś tak mniej więcej leciało: „Jedzie ci z pyska jak z dupy Tygryska”. Cóż. Pięknie. Widzę, że moja interwencja jest zbyteczna, przynajmniej w tym kierunku, o jakim myślałam. Zamiast ratować własne dziecko, powinnam pomagać innym. Generalnie to dobrze, że nie interweniowałam, bo mogłabym przestraszyć dzieci.

Ostatnie trzy dni przeżyłam na koszt naszego ukochanego państwa. Żywił mnie szpital wojewódzki, a konkretnie oddział chirurgii. Nie powiem, jedzonko przednie, tylko te pobudki o piątej rano nieco zakłócały mój wypoczynek. Nie ma mowy o spaniu, gdy do sali wtacza się salowa, ciągnąc za sobą wiadro z mopem. Gdyby nie to oraz fakt, że moje sumienie nie pozwoliło mi na dalsze okłamywanie całego personelu medycznego, zostałabym dłużej. Głupio tak trochę za każdym razem, gdy pojawiał się na obchodzie nowy lekarz, odpowiadać na pytanie: „W jakich okolicznościach powstał uraz głowy?” – spadłam ze schodów w nocy, gdy szłam do toalety. Tym bardziej że nikt w to nie wierzył, zważywszy na to, że innych obrażeń typu siniaki, otarcia na ciele, nie miałam. Służba zdrowia zafundowała mi gratisową sesję zdjęciową – z profilu i en face oraz przy okazji prześwietlono mi odcinek szyjny kręgosłupa. Żadnych niepokojących zmian) nie było, wobec czego postanowiłam udać się do domu. Niestety, lekarz prowadzący był innego zdania i namiętnie przysyłał mi codziennie (nie, niestety nie kwiaty) neurologa. Ten kazał mi wyczyniać różne śmieszne sztuczki – zbliżone do tych, które muszą wykonywać podpici kierowcy.

Stań na baczność. Zamknij oczy. Prawą ręką dotknij czubka nosa. Teraz lewą to samo. Rozłóż ręce na boki i przejdź prosto kilka kroków. A teraz się połóż. Młoteczkiem w kowadełko – pac! Dotknij brodą klatki piersiowej. Na koniec jeszcze połaskoczą ci stopy i orzekną, że wszystko jest w najlepszym porządku.

Jestem pod ogromnym wrażeniem postępów, jakie poczyniła współczesna medycyna, począwszy od czasów, gdy chodziliśmy mocno zgarbieni, trzymając w rękach maczugę. Tomograf komputerowy, zwany fachowo CT, nie jest urządzeniem, które należy wykorzystywać w przypadku podejrzenia stłuczenia mózgu. Wystarczy kilka prostych ćwiczeń, znanych nawet przeszkolonym policjantom z drogówki, i od razu budżet służby zdrowia ma się lepiej. Natchniona optymizmem, że gdy będę miała raka mózgu, to się o tym przed śmiercią nie dowiem, bo przecież badanie CT głowy jest kosztowne i jeśli nie mam raka piersi i nie grozi mi przerzut do płuc, to użycie tomografu jest zbędne. No, chyba że się zapłaci pięć stówek. Odwiedził mnie w szpitalu mój mąż, który, widząc mnie na sali, w łóżku, miał w oczach zdumienie całego świata i nawet spytał, co ja tam robię. Dlaczego nie jestem zdziwiona? Co ja tu robię? Schodzę z kosztów, odciążam budżet domowy. Bardzo ekonomicznie byłoby dostać manto częściej. Ale mu tego nie powiem, bo jeszcze gotów wziąć to na serio. Podobno nie pamiętał, że autorem mojego mechanicznego urazu jest właśnie on.

Miałam głowę jak biurko, guz na guzie, kark sztywny jak Maria Stuart, a on, biedaczek, nie wie dlaczego. Nie będę sobie tym głowy zaprzątać. Póki co, jeszcze żyję, tak łatwo się mnie nie pozbędzie, twarda sztuka ze mnie.

Polska to nie Stany i tu nic nikogo nie obchodzi. Co ja gadam? Jakie Stany? To nawet nie Leśna Góra, gdzie przewrażliwi lekarze zwracają uwagę na najdrobniejsze zadrapanie pacjenta, który leży na zapalnie płuc.

Sama na męża nie doniosłam, bo i po co? Nie można przecież donosić na kogoś, kogo się kocha. W sumie to dobry facet. No. To jestem już w domu i po raz stutysięczny zastanawiam się, co mam zrobić ze swoim życiem. I po raz stutysięczny nie jestem w stanie zrobić, cholera jasna, nic. Zastraszająco szybko zaczynam tracić do siebie szacunek.

Podejrzliwie przyglądałam się bluzce Amelki, a konkretnie jej klatce piersiowej. I moje czujne oko wypatrzyło coś na kształt stanika. Ale to przecież niemożliwie, ona ma dziewięć lat, a ja, pomimo że jestem zapracowana, nie mogłam przegapić tak ważnego wydarzenia jak pojawienie się cycuszków.

– Amelka, co masz pod bluzką?

– Jak to co? Stanik – odparła moja córka takim tonem, jakby nosiła biustonosz co najmniej od kołyski.

Jednym zgrabnym ruchem rozebrałam ją i stanęłam jak wryta. Nie myliłam się. Moje dziecko spojrzało ma mnie wyniośle i rzekło:

– Od dziś mów do mnie: Amelio!

– Ja ci dam, Amelio. Natychmiast melduj, skąd to masz!

Niczego nie przegapiłam. Po prostu moje dziecko postanowiło dojrzeć nieco wcześniej. Miała na sobie biały, koronkowy biustonosz i nie należał on do mnie. Przeprowadziłam błyskawiczne śledztwo, w którym głównymi podejrzanymi byli: biały stanik – oraz moja mama. Bo, jak słusznie czułam, to ona obdarowała Amelkę stanikiem.

W międzyczasie musiałam jeszcze odpowiedzieć na pięćdziesiąt pytań, które mniej więcej wszystkie zmierzały do jednego: kiedy ja zaczęłam nosić stanik? Nie chcąc do końca skompromitować się w oczach córki, skłamałam, mówiąc, że dopiero wtedy, gdy miałam co do niego włożyć. Tak naprawdę dość późno, choć już wcześniej udawałam, że mam. Za jakiś czas faktycznie miałam, ale jeśli chodzi o mnie, to mogłabym mieć trochę więcej. Z przodu. A dużo mniej z tyłu. Jednak moja córka oczekiwała nieco innej odpowiedzi. Prawdopodobnie chciała znać dokładną datę oraz godzinę. Coś w stylu: „Słuchaj, kochanie, piersi urosną ci 23 marca 2005 roku o godzinie 13:56”.