Jutro dam ogłoszenie do gazety: „Psychiatra, z długą praktyką, specjalista od najcięższych przypadków – na gwałt potrzebny”. Włączyłam telewizor, a tam program o transseksualistach. Jedno kliknięcie i na innym kanale mamy program o chorych na AIDS. A mój kot buja się w ratanowym fotelu i podejrzliwie mi się przygląda. Pewnie się dziwi, co ja tu robię o tej porze.

Chyba zjem sobie śliwkę. Albo nie, bo mnie rozedmie jak starą ropuchę. No to zjem banana. I wypiję resztę przedwczorajszego szampana. Na pewno będzie pyszny. O nie, w szampanie pływają trzy urocze, martwe muszki! A co mi tam, muszki można wyłowić. Oooooo!!! Uwaga, na godzinie trzeciej widzę nowiuteńką, dziewiczą jeszcze butelkę tnartini. Rzucam się do lodówki i rozpaczliwie szukam oliwek. Aktualnie w telewizorku pokazują karły. Rany boskie, całe studio karłów. Czy oni muszą puszczać takie rzeczy w nocy? A teraz znowu infantylna pani redaktor, której błyszczyk z ust zaraz zacznie kapać na podłogę, przesłuchuje transseksualistę, który ostatecznie okazał się być byłym narkomanem chorym na AIDS, a do tego jest karłem. Chyba coś mi się pomerdało. Martini, martini.

Droga pani redaktor, a może opowie nam pani coś o sobie? Przed chwilą udało mi się spaść z kanapy i nie potłuc przy tym szklanki. Boże, ten facet miał dziewczynę z HIV-em i uprawiał z nią seks bez zabezpieczenia.

Idę spać. Nie chcę tego słuchać. Może znowu przyśni mi się Flip albo Flap, albo cała gromada transseksualnych, naćpanych, chorych na AIDS, uprawiających seks bez prezerwatywy karłów.

Amela wróciła ze szkoły i już od progu zapytała:

– Mamo, a mogłam chociaż jednej osobie powiedzieć, że będziesz się widziała z prezydentem?

Od razu przelecieli mi przez głowę Flip i Flap jednocześnie… Wyczuwając podstęp, szybko pootwierałam pliki mojej mózgownicy i uprzytomniłam sobie, że Amela musiała podsłuchać moją rozmowę z ojcem, kiedy to wspominałam mu, że idę na zamkniętą imprezę przedwyborczą z udziałem prezydenta i przyszłego premiera. Moja intuicja, którą mam, choć w szczątkowej formie, podpowiadała mi, że chyba już pół szkoły wie.

– A komu powiedziałaś? – zapytałam ostrożnie, badając teren.

– Eli. I obiecałam jej autograf. Mamo – parła dalej Amelka, nie bacząc na to, że robię się na przemian zielono-czerwona. – A możesz załatwić mi sześć autografów?

– Pan prezydent jednak nie przyjedzie. Będzie tylko premier. Ale mam już jego autograf. Mogę ci zrobić ksero.

– А nie możesz mi tego skserować? Bo wiesz co? Ja będę te autografy sprzedawała – zakończyła Amelka z wyrazem triumfu na twarzy, najwyraźniej zadowolona z siebie w roli bizneswoman.

No to pięknie. Ja w jej wieku sprzedawałam zaledwie bez, z którego uprzednio ogołociłam wszystkie krzewy w okolicy. W dodatku namierzyła mnie sąsiadka i zaprowadziła, małpa wredna, do mojej babci (zazdrosna o moją przedsiębiorczość, bo nie wyglądała mi na wojowniczkę z Greenpeace).

Całe szczęście, że wcześniej zdążyłam przepuścić prawie całą forsę. Cóż, czasy się zmieniają. Teraz dzieciarnia z trzeciej klasy podstawówki handluje autografem prezydenta.

Faktycznie idę dzisiaj na tę imprezę z przyszłym premierem. Rano w panice zaczęłam przymierzać wszystko, co wpadło mi w ręce, łącznie z bokserkami mojego męża i, szczerze mówiąc, wyglądam w nich najlepiej. Opamiętałam się, gdy sterta ubrań osiągnęła poziom sufitu. Bo cały problem w tym, że od kiedy schudłam, większość ubrań wisi na mnie jak na wieszaku.

Już za późno, żeby coś kupić. Chyba założę dyżurną szarą sukienkę, w której wyglądam jak pensjonarka. Czyli grzecznie i niewinnie.

I taka właśnie jestem.

Chyba sobie walnę drinka – na odwagę. Tylko że ja prawie wcale nie mogę pić. Nawet wiem, dlaczego mam taką słabą głowę. W tym przypadku niestety nie wdałam się w ojca. I chyba Bóg mnie pokarał za to, co wykręciłam na weselu mojej dużo starszej ciotecznej siostry.

Kawał już był ze mnie kobiety, miałam całe osiem lat. Rodzice w przypływie ludzkich uczuć zabrali mnie na wesele. I szybko o tym fakcie zapomnieli, szalejąc na parkiecie piętro wyżej. Ja nie byłam gorsza. Usadowiłam się dokładnie przy samym barze, po drodze podrywając zabójczego ośmiolatka (szczerbaty był, ale ja też nie mogłam pochwalić się zgryzem Whitney Huston, poza tym nie było wyboru), też chwilowo porzuconego przez rodziców.

Kelner był najwyraźniej wstawiony albo niedowidział, bo bez mrugnięcia na moje pytanie, co jest w tych wysokich kielichach, podał mi szampana. A potem drugiego, trzeciego, czwartego. Smakował mi. Już od małego wiedziałam, co dobre.

Mniej więcej po piątej lampce opadłam bezwładnie na krzesła i usnęłam. Mówiąc na marginesie, jako pięciolatka mogłam wypić więcej niż dzisiaj – zgon zaliczam po trzecim kieliszku. Na co mój bezzębny potencjalny narzeczony wszczął alarm, rycząc jak syrena przeciwlotnicza, że umarłam. Tym samym niechcący wezwał rodziców i wszystkich gości, którzy jednoznacznie i z pełnym znawstwem problemu wynikającym z wieloletniego doświadczenia orzekli, że nie umarłam, tylko usnęłam, ponieważ jestem w pestkę zalana. Oczywiście tę relację znam jedynie z podań rodzinnych, jako że sama byłam nieprzytomna. Pan młody zaniósł mnie do taksówki, a kilku innych gości weselnych taszczyło mojego ojca. I do dzisiaj mi wszyscy wypominają to moje pijaństwo (czym skorupka za młodu nasiąknie… – aż się samo z gardła wyrywa). Podobnie jak i złodziejstwo. Oprócz picia byłam bowiem specjalistką od rozwalania świnek skarbonek. Cudzych. Dlatego też, przed opuszczeniem gościnnych gospodarzy, ojciec poddawał mnie osobistej rewizji. Kradłam też z upodobaniem gumki do ścierania. Raz nawet w sklepie ukradłam kawałek żółtego sera. Zupełnie nie wiem, w jakim celu.

Już jako dziecko zasłynęłam z wygłaszania niezwykle taktownych przemówień. Byłam niezła w spiczach i tak mi do dziś zostało. Pamiętam doskonale, jak podczas składania ślubnych życzeń mojej drugiej ciotecznej siostrze, wypaliłam na całą salę:

– I cieszę się, że nareszcie wyszłaś za mąż, bo już wszyscy się baliśmy, że zostaniesz starą panną.

Ale czuję się usprawiedliwiona, sama przecież tego nie wymyśliłam. Musiałam usłyszeć na imieninach u jakieś życzliwej cioci. Jednocześnie ze składaniem życzeń posyłałam uwodzicielskie spojrzenia moich ośmioletnich oczu jej dopiero co poślubionemu mężowi i oświadczyłam publicznie, że go kocham. A on za niedługo okazał się nie być takim miłym facetem, na jakiego wyglądał. Okazał się łobuzem i alkoholikiem. Czyli standard.

Amelka pojechała z moją mamą do stolicy. Powinnam powiedzieć: stolycy. Z takim praskim akcentem. Tak w ramach ukulturalniania oraz pokazania biednemu dziecku z prowincji prawdziwego miasta europejskiego. Wsadziłam je do pociągu, wyrecytowałam całą listę nakazów i zakazów oraz wyliczyłam na palcach liczbę niebezpieczeństw, jakie na nie czyhają i z żalem pozwoliłam zawiadowcy odgwizdać odjazd.

Za kilka godzin Amelka zagrzała moją komórkę do czerwoności, a ja, zanim odebrałam, zdążyłam już wyobrazić sobie całą masę tragedii różnej maści, jakie je spotkały. Bo inaczej nie dzwoniłaby jak do pożaru, prawda? Z sercem w gardle odebrałam telefon.

– Mamo, mamo – zaterkotała pełna entuzjazmu Amelka. – Mamo, wiesz kogo spotkałam na dworcu w Warszawie?

Zapowietrzyłam się już, żeby błysnąć intelektem, ale wobec jej nieopanowanego potoku słów nie miałam szans.

– Grzegorza Ciechowskiego. I zrobiłam sobie z nim zdjęcie!

– Amelko, to jest raczej niemożliwe.

– A dlaczego? – Amelka była uparta.

– Ponieważ on nie żyje. Dość ciężko jest spotkać nieboszczyka i zrobić sobie z nim zdjęcie na dodatek.

– No chyba że się ktoś już bardzo uprze – wtrąciła mama.

– Nie żyje? – drążyła moja latorośl. – A, to w takim razie był chyba Markowski. Też Grzegorz. I wyglądał na bardzo żywego.

Bardzo żywy Markowski Grzegorz udawał się na peron, ale mocno utrudniali mu to fani, którzy zaczęli się wokół niego kłębić. W pewnej chwili pan Markowski, patrząc na zegarek, bardzo żywo, 0 jakże żywo, krzyknął:

– Kurwa, ludzie, przepraszam, za minutę mam pociąg!

1 pognał na ruchome schody.

Moja mama w pierwszej chwili, gdy Amelka wyrwała się jej z okrzykiem „Babciu, babciu, zobacz!!!!!!”, wskazując paluchem na Markowskiego Grzegorza, powiedziała: „Dziecko, zostaw tego bezdomnego w spokoju”. Pewnie dlatego, że zmyliły ją te długie włosy. Całe szczęście, że trafiła na Markowskiego. Swoją drogą skąd ona wiedziała, kto to jest? I jak go rozpoznała? To, zdaje się, artysta mojego pokolenia. I tak nieźle trafiła. Jak ja byłam w jej wieku i zwiedzałam Warszawę, spotkałam pana Himilsbacha w stanie wskazującym na spożycie. Ledwie łapał pion z tego wyczerpania, ale autograf dziecku dał. Do dziś dnia bardzo mile go wspominam. Powiedział coś w stylu: „Dziecko, pamiętaj, że nie zawsze stan, w jakim znajduje się w danej chwili człowiek (chyba chodziło mu o stan upojenia alkoholowego), świadczy o tym człowieku źle. Nie oznacza, że on jest zły. Ma po prostu gorszy dzień. Nie wolno oceniać ludzi na podstawie ich słabości”. Tak jakoś to zapamiętałam. Miałam z jakieś \ 10 lat, ale utkwiło mi to w pamięci.

– Amelciu, a czy widziałaś już Pałac Kultury i Nauki? W de dochodziły mnie szamotaniny.

– Tak – mama przejęła po krótkiej walce telefon. – Widziała. Pierwsze pytanie, jakie skierowała do portiera brzmiało: „Przepraszam, czy przychodzi tu ktoś sławny?”. – Sławny? – zasępił się portier. – Ostatnio była tu Manuela Michalak z Big Brothera.

No, jeśli to oznacza dzisiaj sławę, to ja wolę być incognito.

– Mamo, co dzisiaj robiłyście? – zaryzykowałam pytanie w nadziei na jakąś ambitną odpowiedź, np. jadłyśmy lunch z prezydentem. – Jeździłyśmy metrem, w tą i z powrotem. Wiesz, jak fajnie było? Jezu, załamałam się zupełnie. Wysyłam dziecko na wycieczkę kulturalną do stolicy po to, by jeździło metrem???

– Amelko, powinnyście pójść obejrzeć Łazienki – podrzuciłam plan zwiedzania.