Śmiałam się tak głośno, że moja córka przybiegła z odsieczą z łazienki i, podejrzewając, że nieodwracalnie oszalałam, przyniosła mi coś w prezencie. Piękne, welurowe, granatowe pudełko na biżuterię, a w nim piękny, gustowny, żółty spinacz do bielizny.

Wstałam wczesnym rankiem i zakradłam się na strych, bo mi się przypomniało, że w nocy zostawiłam tam pusty słoik po Nutelli, którą byłam uprzejma skonsumować w ramach dokarmiania mojego nienarodzonego dziecka oraz odchudzania się. Pomyślałam sobie, że skoro nie mam okresu, to na pewno jestem w ciąży, więc mogę, a nawet muszę dostarczyć maleństwu magnezu, który jest w czekoladzie. Zżarłam tę Nutellę paluchem, a gdy już nie mogłam dosięgnąć dna, to wygrzebywałam ją długopisem. Później wsunęłam pusty słoik pod kanapę. No i rano musiałam usunąć kompromitujące dowody mojego łakomstwa. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że słoik był prawie pusty, zanim się do niego dobrałam. Co nie zmienia faktu, bo cały też potrafię zjeść.

Następnie poszłam do łazienki, a tam stwierdziłam, że niestety nie będę matką. Mój okres był uprzejmy mnie odwiedzić. O kurza twarz! Po co ja żarłam tę Nutellę? Teraz będę się musiała dwa dni odchudzać, żeby pozbyć się tych kalorii. Teraz biję się z myślą, czy się zważyć. Oto jest pytanie. Głód na świecie, wojny, kataklizmy, a ja mam problem! Jak się zważę i będzie za dużo, to mogę to zgonić na mój okres – wiadomo – wtedy zawsze jest więcej. Ale jak się nie zważę, będę żyła w błogiej nieświadomości i za dwa dni miło się zdziwię. Albo i nie.

Tak więc, dręczona hamletowskim pytaniem: „Zważyć się? Nie zważyć się?”, dzielnie podążam do łazienki. Żeby cała ludzkość miała tylko takie dylematy!

Zadowolona z faktu, że nie przytyłam, rzuciłam się na butelkę maroni i paczkę krakersów. Całkiem miło zaczyna się sobota. Nienawidzę weekendów, bo wtedy nie widuję się z Wymyślonym. Więc najlepszym sposobem na przeżycie jakoś tych dwóch koszmarnych dni jest spożywanie trunków w celu doprowadzenia do upojenia alkoholowego, co w moim przypadku nie jest rzeczą trudną i nie wymaga wielkich nakładów czasu oraz „surowca”. Dwie, trzy lampki i gotowe. Kiedyś pobiłam swój własny rekord i przewróciłam się po jednym kieliszku wódki. Bols o smaku owoców leśnych.

Przyjrzałam się sobie uważnie – w końcu za dwa dni idę na randkę. Taką prawdziwą od dwóch tygodni. Patrząc od góry, to nawet nieźle. Ale mój samozachwyt został wyraźnie osłabiony, gdy doszłam do poziomu nóg. I nie chodzi tu o obwód ud. Ale o moje owłosione łydki. Gdy Wymyślony był codziennie, moje łydki były gładko wygolone. I cała reszta też. A teraz sobie nieco pofolgowałam. To z litości dla moich cebulek.

Ale teraz przypomniała mi się rozmowa z nim dotycząca depilowania nóg, w której to stwierdził, że jest to absolutnie niezbędne, ponieważ inaczej mogłabym podrapać mu plecy! Po czym, obrzuciwszy spojrzeniem moje nogi powyżej kolan, stwierdził, że tam nie muszę ich golić. Co za ulga! Ludzki kochanek. I jaka niesprawiedliwość. Faceci nie muszą sobie niczego golić. Chyba że wąsy, jak już im się znudzą. I nie muszą sobie malować paznokci, chyba że lubią, nie muszą wyszarpywać sobie włosów z głowy, próbując doprowadzić je do ładu.

Właśnie zrobiłam coś beznadziejnego. Wysłałam mu SMS z treścią, że jeśli nie może powiedzieć mi, że mnie kocha, to niech powie, że mnie nie kocha. Chytre, ale ryzykowne.

Oczywiście, że nie powie, bo jest zbyt dobrze wychowany. Wyłączyłam dzwonek w telefonie i teraz co trzy minuty histerycznie sprawdzam, czy jest odpowiedź. Nie ma. I nie będzie.

Zmuliło mnie po tym martini i zdrzemnęłam się. Gdy wstałam, najpierw wyrżnęłam głową w lustro, a potem, przeglądając się w nim, dojrzałam odciśnięty na policzku gustowny wzorek poduszki. Oprócz tego moje włosy ułożyły się w coś na kształt dzwonu. Teraz mogłabym bez charakteryzacji zagrać Madame Butterfly. Jestem niemiłosiernie blada i tak samo nieszczęśliwa jak ona. Beznadziejnie zakochana i za chwilę popełnię samobójstwo z miłości. I mimo że nie jestem japońską gejszą, widzę wiele cech wspólnych. Czytałam, że one potrafią doprowadzić faceta do orgazmu, siedząc na nim i jedynie zaciskając mięśnie Kegla. Ćwiczę zatem dzielnie. Wprawdzie bez gumowych piłeczek w środku, ale ćwiczę. Na sucho, rzec by można.

Jasna cholera! Ja już dłużej tak nie wytrzymam. Nie potrafię żyć bez miłości. Sama kocham nieprzytomnie i boli mnie jak cholera brak uczucia z jego strony. Kiedyś nawet powiedziałam mu, że nie mogę tak dłużej i wolę żebyśmy się rozstali, niż mam się nadal dręczyć tym, że mnie nie kocha (a serce mi krwawiło, gdy to mówiłam). A on na to, wysiadając z samochodu, że nawet jeśli byłby nie wiadomo jak bardzo pijany, to nie wolno mu powiedzieć mi, że mnie kocha. I żebym to przemyślała. I prosi mnie, żebym była tu za godzinę, to porozmawiamy. Siedziałam więc godzinę w samochodzie, zalewając się łzami i użalając się nad sobą, gdy tu nagle ktoś puka w szybę. Jezu! Jak się przestraszyłam.

0 mało nie wykorkowałam na zawał. To był on. Otworzyłam drzwi, a on przycupnął przy krawężniku i zapytał, czy się zastanowiłam.

1 że w ogóle to ja nie mogę z nim zerwać, bo kto będzie mu wysyłał erotyczne SMS-y, no i kto mu będzie marudził?

Z tego zaskoczenia nie spojrzałam w lusterko, zanim mu otworzyłam. Przeraziłam się na swój widok. Zamiast oczu miałam dwie czarne plamy, a razem z tuszem spłynął mi puder UOreal. Jeśli on po tym wszystkim, co ujrzał, nie postanowił zerwać ze mną, to musi to być miłość. A wczoraj znowu próbowałam swoich sił w prowokacji, ale nic z tego. Wysiadając z samochodu, pogroził mi palcem i powiedział: „Maruda”, na co ja, w przypływie odwagi, wyzwałam go od tchórza. Już mam dosyć tego gadania, że on nie może, bo jedno z nas musi być rozsądne, bo możemy zniszczyć nasze życie, bo odpowiedzialność i takie tam. Srutututu, pęczek drutu. Myślę, że on po prostu mnie nie kocha i nie chce, żeby mi było przykro. Dlatego ta cała mowa-trawa. Gdyby był odpowiedzialny, toby się ze mną nie spotykał.

Aha, kiedyś powiedział, że przywiązuję zbyt dużą wagę do słów i może powinnam raczej skupić się i odczytywać uczucia z tego, co się robi, a nie mówi. A jeśli nadal nie rozumiem, co mi chce powiedzieć, to albo naprawdę jestem blondynką, albo nie chcę rozumieć.

Mam 30 lat i nie dam się zwieść. A co, niech nie myśli, że jak jest starszy, to pozjadał wszystkie rozumy. Myślałam, że jak już będę taka nowa, odchudzona, ładna i jeszcze bardziej atrakcyjna, to mnie pokocha. I nawet jestem inteligentna. To znaczy, miewam przebłyski. A tu guzik. Czuję się wybrakowana jako kobieta. Jest nam ze sobą bardzo dobrze, wyłączając te chwile, kiedy jestem upierdliwa i marudna. I co? Wielkie NIC.

Nie byłam w stanie poruszyć jego serca. Widocznie bycie najwspanialszą kochanką świata to za mało, żeby mnie pokochać. Jak to zwykła mawiać moja szwagierka: są trzy prawdy: – moja prawda, – twoja prawda, – i gówno prawda.

Hmm, co prawda to prawda.

Wróciłam z urodzin mojej mamy, które odbywały się u mojej babci. Uroczo. Mniej więcej pomiędzy tortem a ciastem ze śliwkami rozpoczęła się, zapewne mająca na celu wspomożenie apetytu, dyskusja o rozmaitych chorobach, które dręczą moją rodzinę. A zaczęło się całkiem niewinnie. Amelka postanowiła umalować swojej prababci paznokcie i wtedy się wydało, że babcia ma jeden palec inny niż pozostałe. I to wystarczyło. A dlaczego ten palec jest taki? No a dlatego, moje dziecko, że: „Kiedyś kupowałam róże i ukłułam się kolcem w palec. I palec zaczął się paprać, ropa lała się strumieniami, wdał się gronkowiec, martwica, skrobali mi i cięli. Dlatego wygląda jak wygląda” – wyrecytowała pięknie babcia, unosząc z dumą do góry obiekt opowieści, jednocześnie zajadając ciasto.

Dwudziestominutowa mrożąca krew w żyłach opowieść dobiegła końca, zapanowała cisza, ja zamarłam w oczekiwaniu na ciąg dalszy, Amelka zrobiła zmartwioną minę, podrapała się po głowie i spytała:

– Ile kosztowały te róże?

Wiedziałam, co będzie za chwilę. Na to mój dziadek, najwyraźniej zaniepokojony słabnącym zainteresowaniem jego osobą, wyskoczył z opowiastką, jak to w zeszłym tygodniu zaczął mu schodzić paznokieć z palca u nogi. Nie szczędził nam szczegółów lejącej się ciurkiem ropy i tym podobnych. Zatrzęsło mnie od nadmiaru wrażeń. Widelec z kawałkiem pysznego tortu znieruchomiał nad stołem. Ale jeszcze spokój. W telewizji akurat puszczali film o szpitalu. Na to wszystko mama radośnie obwieściła, że tata nareszcie zlikwidował sobie ból, jaki miał w kciuku (co on z tymi palcami, jak Boga kocham?). Potem babcia wyjechała z artretyzmem, a dziadek, rzuciwszy okiem za okno, krzyknął, że właśnie dwa dni temu zauważył, że tuż obok jezdni, na trawniku, stoi krzyż i płoną znicze, no to chyba tu musiał kogoś samochód przejechać, i jak on mógł to przegapić, ale sąsiad mu powiedział, jak rano szedł po mleko (nie ustaliłam, który z nich szedł – sąsiad czy dziadek, pewnie obaj) i spotkali się przy kiosku z gazetami, że człowiekowi głowę urwało i jej szukali w pobliskich krzakach przez dwie godziny. Nie wiadomo, czy znaleźli.

– A może byśmy, Zuzanko, poszli poszukać? – padła nęcąca propozycja.

– Dziadziusiu, może kiedy indziej. Jeśli tam leży, to raczej nigdzie nie pójdzie – perspektywa poszukiwań głowy przyspieszyła moją decyzję 0 powrocie do domu, ale chciałam wypić strzemiennego. Czując, że już nie pojem, postanowiłam co wypić. Było tylko wino.

1 dobrze. Bycza krew. Może zapiję te wątpliwe wrażenia. Coś to winko podejrzanie słodkie. Zamiast wytrawne. Pytam więc, co to jest. Babcia na to, że bycza krew, ale ją osłodziła.

Urodziny były super. Nic nie zjadłam, nie wypiłam, a w nocy na pewno przyśnią mi się palce rąk i nóg mojej rodziny rozjechane przez autobus oraz leżąca w krzakach głowa. Nie ma jak udane niedzielne popołudnie. Ale miłe momenty też były. Dziadek się bardzo ucieszył z książki z autografem przyszłego premiera i przez cały wieczór chodził z szalikiem SLD na szyi. Kochany komunista. Wzruszył się. Poważnie. Partia to jego życie.