Stodoła rodziny Cairou kryła się wśród drzew nad brzegiem stawu. Katarzyna często zachodziła w te strony, idąc na spacer z Michałem. Gauberta zachodziła tu także po paszę dla bydła, konopie czy len w otoczeniu swego licznego potomstwa. Wtedy igrcom nie było końca, z których mały panicz wychodził cały czerwony, podrapany i szczęśliwy. Gauberta pokazała Katarzynie, gdzie chowa klucz, by ta mogła się schronić w razie deszczu.

W środku było gorąco jak w piecu, lecz pachniało świeżym sianem, na które rzucił się paź ginąc w odurzającym stogu. Katarzyna i Walter, zdjąwszy sakwy z koni, przywiązali zwierzęta do drzew.

– Słońce chyli się ku zachodowi – rzekł giermek. – Dzisiaj już dalej nie dojdziemy...

– Dalej? Dlaczego mielibyśmy iść dalej? – odparła z goryczą Katarzyna. – Tu jest mój dom, moja ziemia, tutaj jest moje miejsce.

Tutaj są moje dzieci... Nie zamierzam stąd odejść...

– A może będzie trzeba... – rzucił ze zmęczeniem Walter – choćby po to, by lepiej przygotować powrót do Montsalvy... Nie możesz tutaj obozować.

– Nie, tu nie... lecz chcę przed bramami Montsalvy żądać sprawiedliwości,

aż wreszcie zostanę wysłuchana i otworzą się przede mną te przeklęte wrota!

– Lub zostaniesz zabita! Twój mąż tym mocniej cię nienawidzi, im bardziej jest w błędzie. Przyznam, pani Katarzyno, że coraz bardziej żałuję, że go leczyłem, kiedy był ranion pod Châteauvillain. Powinienem pozwolić mu zdechnąć!...

– Nie! – krzyknęła w odruchowym proteście płynącym z miłości, którą zachowała pomimo wszystko i wbrew sobie samej. Po chwili dodała już ciszej: – Nie... nie zniosłabym tego... Myślę, że Chybabym umarła...

– Opanuj się, pani! Cierpiałabyś, lecz myśl o dzieciach kazałaby ci pokonać i to doświadczenie. A teraz byłabyś z nimi, mogąc do woli modlić się za spokój duszy swego anielskiego męża, wysławiając pod niebiosa zalety, których nigdy nie miał!

Katarzyna milczała. W gniewie Waltera brzmiało echo prawdy, której nie chciała przyjąć.

– Gniew do niczego nie prowadzi, Walterze. Ja i tak nie mam dokąd pójść...

– Jak to nie masz dokąd pójść? – odezwał się Bérenger z wnętrza stogu – Do Roquemaurel! Moja matka i bracia będą szczęśliwi, mogąc cię przyjąć pod nasz dach! – Wstał z siana, otrzepując źdźbła słomy z ciemnej czupryny. – Jeśli się zgodzisz, pani, jutro rano ruszymy do domu.

– A daleko do tego twojego Roquemaurel? – spytał Walter.

– Najwyżej cztery czy pięć mil drogi... a teraz może byśmy coś zjedli... Nie śmiąc się przyznać, paź miał całkiem prywatny powód do żalu, że tak się potoczyły ostatnie wypadki, ominęła go bowiem pyszna wieczerza, na którą robił sobie apetyt przez całą drogę. Na szczęście w sakwach podróżnych ostał się jeszcze kawałek szynki i żytniego chleba. Po zaspokojeniu głodu wędrowcy ułożyli się na sianie i posnęli.

Zbliżała się północ, kiedy w szuwarach okalających staw dały się słyszeć ostrożne kroki. Wkrótce drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, wpuszczając do środka zwalistą, czarną postać.

– Jesteś tu, pani Katarzyno?...

I już po chwili Gauberta i pani de Montsalvy rzuciły się sobie w ramiona zalewając się łzami.

– Nasza biedna pani, nasza biedna pani! – powtarzała w kółko Gauberta, przyciskając Katarzynę do swego obfitego biustu. – Żal serce ściska, gdy się na to wszystko patrzy!...

– Powiedz mi, Gauberto, co to wszystko znaczy? – wybuchnęła Katarzyna, kiedy minęło pierwsze wzruszenie. – Co tu się stało?

– Tutaj? Nic wielkiego. Za to panu Arnoldowi pomieszało się w głowie! Jest nie do poznania. Gorszy niż wściekły pies! – Gruba jejmość z wymownym westchnieniem opadła na stertę siana, tuż obok Bérengera, który podniósł zaspaną twarz. – O i paź tutaj! Pozostał ci wierny, jak widzę! Dobre i to!

Katarzyna ruchem dłoni powstrzymała oburzenie chłopca, by nie wszczynać kłótni.

– Opowiadaj, Gauberto... opowiadaj wszystko dokładnie!

– O to nie musisz mnie prosić! Nieprędko przyjdzie mi to wszystko zapomnieć!... Kiedy pan Arnold wrócił na dzień przed Gromniczną, nie można go było poznać... bo miał wielką szramę na twarzy. Ale nie tylko twarzy nie mogliśmy rozpoznać. On się całkiem zmienił, pani Katarzyno! Tamtego dnia całą noc padał śnieg, wszyscy więc wylegliśmy przed domy, odgarnialiśmy, zamiatali. I nagle dostrzegliśmy, że nadciąga, jak zawsze cały ubrany na czarno z połą płaszcza rozłożoną na końskim zadzie, z gołą głową. Wtedy powypuszczaliśmy miotły z rąk i rzuciliśmy się mu na spotkanie, lecz on roztrącił nas i przeszedł obojętnie, rzucając półgębkiem: „Dzień dobry... dzień dobry”... Ani uśmiechu, ani jednego dobrego spojrzenia! A ludzie, którzy z nim byli, odepchnęli nas od niego! Był taki ponury, taki lodowaty, że pomyśleliśmy, że stało się jakieś nieszczęście, że... tobie, pani, przytrafiło się coś złego. Któryś z nas krzyknął: „A gdzie nasza pani? Gdzie Katarzyna?”... Wtedy on się zatrzymał, wyjął szpadę i zaczął okropnie krzyczeć... Wybacz mi, pani, ale muszę ci wszystko powiedzieć! Krzyknął: „Pierwszemu, który ośmieli się wymówić przy mnie imię tej ladacznicy, wypruję flaki!” Po czym ruszył dalej na czele swych ludzi... i wtedy zobaczyliśmy tę kobietę... Katarzyna zamarła.

– Kobietę?... Jaką kobietę?

– Najpierw nic nie zauważyliśmy, bo jechała na koniu wśród innych, zamotana w pelerynę z kapturem. Ale godzinę później nasi ludzie zostali wezwani do zamku, jak dawniej, ale jak wychodzili, to wszyscy płakali, z wyjątkiem Antoniego Couderca, kowala, który wściekle toczył pianę z ust i spluwał na ziemię, jakby się nałykał trucizny. Pan Arnold, w przytomności podejrzanych zbirów, których przywlókł ze sobą, wydał rozkaz: ten, który pozwoli ci wejść do Montsalvy, zostanie natychmiast powieszony! Mężczyzna, kobieta czy dziecko! Codziennie po otwarciu bram kazał wysyłać chłopaka, by pilnował drogi i powiadomił natychmiast, że nadjeżdżasz, by w porę zamknąć przed tobą bramy. Kiedy się tylko dowiedział, że się zbliżasz, wsiadł na koń wraz ze swymi ludźmi... i z tą kobietą i ruszył, by cię wytropić i wygnać!

– A wiesz, kim jest ta kobieta?

– A jakżeby nie! To ta rozpustnica Azalia, koronczarka, którą pan Arnold musiał zabrać z bandy Béraud d’Apchiera. Ale, pani Katarzyno, co to, źle się czujesz?

Rzeczywiście, Katarzyna pobladła jak kreda, zachwiała się i gdyby Walter nie pośpieszył jej w porę z pomocą, runęłaby niechybnie na klepisko.

– Do diabła z tą twoją opowieścią! – zrugał giermek Gaubertę. – Sięgnij do jej sakiewki, powinny być w niej sole i ocet. A kimże jest ta Azalia?

– Straszne ladaco! Ladacznica z ogniem w zadzie! Potrafiła własnemu ojczymowi wleźć do łóżka, a uciekła stąd z bandą tego zakutego zbója Bérauda, która oblegała Montsalvy. To ścierwo! Ona z Béraudem knowała przeciwko panu Arnoldowi, a ten, za przeproszeniem, osioł patentowany nam ją tu z powrotem sprowadza... z pewnością myśląc, że z nią wyrządzi więcej zła swojej biednej, świętej żonie! Ale, mój chłopcze, zdaje się, że nasza pani wraca do siebie!...

Istotnie, Walter zaaplikowawszy Katarzynie kilka energicznych policzków, wlał parę kropli octu między jej blade wargi, po czym zaróżowiła się na twarzy. Potoczyła wokół błędnym wzrokiem i zatrzymała go na osobie Gauberty.

– Wybaczcie mi – wybełkotała. – Nie spodziewałam się czegoś podobnego... Mój Boże... Azalia... Dlaczego właśnie ona?... Jak przeor Bernard mógł pozwolić, by wpuszczono ją do zamku?

– Właśnie w tym rzecz, że kiedy pan Arnold przybył do Montsalvy, przeora nie było w naszym klasztorze, gdyż udał się do Chirac do umierającej matki, a brat Antym, który go zastępuje, dowiedział się, że w drodze powrotnej został napadnięty przez zbójców i że teraz liże rany w zamku Saint-Laurent d’Olt. Na szczęście dobry Bóg nie zabrał go nam, gdyż jest on naszą ostatnią deską ratunku... jeśli uda mu się przedrzeć przez zastęp tych wściekłych psów broniących wstępu do pana Arnolda!

Zaciskając palce aż do bólu, Katarzyna jęknęła z rozpaczą:

– On chyba oszalał! Całkowicie oszalał! A co z moimi dziećmi? Co z Sarą?

Czy aby im jakiej krzywdy nie wyrządził?

Gauberta wybuchnęła nieoczekiwanym śmiechem.

– Nie miał czasu, by im uczynić krzywdę! W samą noc jego przybycia mały panicz, Izabela, Sara, Josse i Maria uciekli z zamku. Rano, kiedy pan zauważył, że zniknęli, wpadł we wściekłość i posłał ludzi na poszukiwania. Na szczęście ich nie znalazł!

– Wiesz, gdzie oni są?

Gauberta okazywała coraz większe zadowolenie.

– Nikt z nas tego nie wie... i tak jest najlepiej! Wiemy tylko, że pan Arnold kazał przeczesać całą okolicę i nic... ani widu, ani słychu! Myślę, że można zaufać Sarze i Jossemu i że sprawili się jak najlepiej! Teraz wiesz już wszystko, pani, albo prawie wszystko...

Katarzyna odetchnęła z ulgą. Wreszcie dobra nowina! Wszyscy, których kochała najbardziej, byli poza zasięgiem szponów Arnolda; ten przemienił się chyba za sprawą diabła we wroga własnej rodziny.

– Jeszcze jedno pytanie, moja dobra Gauberto. Rzekłaś przed chwilą, że mój... że pan Arnold ruszył, by mnie schwytać i smakować na mnie swą zemstę... Dlaczego więc już mnie nie szuka?...

– Szukał cię, lecz niedługo. Niedojda powiedział, że uciekłaś co koń wyskoczy w kierunku Carlat. Pan Arnold pewnie się domyślił, że udałaś się do księżnej Eleonory szukać schronienia. Wolał tedy zawrócić, nie chcąc rozmowy z księżną. Ludzie się od niego odwrócili, od kiedy przywlókł tutaj tę wywlokę... a kiedy wieść się rozejdzie po okolicy, że wróciłaś, może mieć poważne kłopoty...

– Nie przyjechałam tu, Gauberto, by wszczynać rewolucję. Przybyłam, by odebrać należne mi miejsce i odbiorę je, wierzaj mi!

– A my ci pomożemy, pani! Jak ludzie się zwiedzą, że tu jesteś, odrodzi się ich odwaga! Lecz na razie gdzie się schronisz?