- Gorszego? - Katarzyna zrobiła wielkie oczy. - Nie wiem, co mogłoby nas spotkać gorszego od śmierci.

- Mnie nic, ale ciebie... Nie zwróciłaś uwagi, jak ten dzikus na ciebie patrzy. Ja to zauważyłam i wyraz jego twarzy wcale mnie nie uspokoił.

Nigdy nie widziałam tak jawnego pożądania.

Katarzyna poczuła, że się czerwieni. Może dlatego, że miała mgliste poczucie winy. W istocie przyłapała parę spojrzeń Waltera, ale uparła się, by uważać je za pozbawione znaczenia. Jej duma buntowała się na myśl o tym, że taki prostak jak Walter mógł widzieć w niej zwyczajną kobietę.

Teraz w jej głosie brzmiał hamowany gniew, ale był on raczej skierowany do niej samej niż do Sary.

- A nawet jeżeli tak, to potrafię się obronić, Saro, nie jestem już dzieckiem.

- Czasami zastanawiam się, czy to prawda.

Sara miała ostatnie słowo. Odgłos ciężkich kroków łamiących gałęzie kazał obu kobietom zamilknąć. Wracał Walter. Wydawało się, że nie zauważył ich zmieszanych min i odszedł nieco dalej, by wyciągnąć się na piachu.

- Wszędzie spokój - rzekł - ale mimo to będę czuwał przez część nocy. Ciebie, czarna kobieto, obudzę, abyś mnie zastąpiła na jakieś dwie, trzy godziny przed świtem...

„Czarna kobieta" żachnęła się, ale nos Katarzyny zadygotał od hamowanego śmiechu, więc zmełła w ustach gorzkie słowa. W końcu, nie tak dawno temu, dla nędzarskiego kręgu króla żebraków, ponurego przywódcy paryskich dzielnic złodziei, była Czarną Sarą. Walter miał rację.

W milczeniu spożyli nieco chleba i sera, które dostali od zakonnic z Louviers, następnie kobiety wyciągnęły się na piasku owinięte w płaszcze.

Tymczasem Walter odszedł, by usiąść nieco dalej, na dużym kamieniu. Ze swego miejsca Katarzyna mogła widzieć jego skuloną postać odcinającą się od ciemnobłękitnego nieba, przypominającą zamyślonego lwa. Tkwił nieruchomo niczym pień, mimo to młoda kobieta widziała, jak jego ciało przebiega dreszcz. Przypomniawszy sobie popołudniową walkę, była skłonna przyznać Sarze rację, iż tak silny mężczyzna może być niebezpieczny. Jednak pomału uspokoiła się. Normandczyk nucił półgłosem. Język, w jakim śpiewał, był dla Katarzyny nieznany i nie rozumiała z niego nic, ale z pieśni biła jakaś dzika i szorstka wielkość, a jej zwrotki kończyły się jak gdyby skargą.

Była tak oczarowana dziwną melodią, że niemiły krzyk nocnego ptaka, który zabrzmiał jej nad głową, nie przerwał zasłuchania. Zresztą pomału sen zaciążył na jej powiekach. Ukołysana monotonną pieśnią olbrzyma, dołączyła do śpiącej Sary, której lęk nie przeszkadzał w donośnym chrapaniu. Noc upłynęła spokojnie. .

Rano, kiedy mieli wyruszyć w drogę, a Sara kąpała się jeszcze w rzece, Katarzyna zbliżyła się do Waltera.

- Słyszałam wczoraj wieczorem, jak śpiewałeś, ale nie zrozumiałam ani jednego słowa.

- To język starych Normanów, nie mogłaś go, pani, rozumieć.

Nazywano tę pieśń „Sagą Haralda Walecznego".

- A o czym to było?

Walter odwrócił się, by odwiązać sznur od pnia, i nie patrząc na Katarzynę, odparł: - Mówi ona: Urodziłem się w górskiej krainie, w której świszczą łuki; moje okręty są postrachem ludzi, rozbiłem ich kile o szczyty ukrytych skał podwodnych, daleko od najdalszego domostwa ludzkiego; ryłem szerokie wąwozy w morzach... a mimo to dziewczyna z Rosji mną wzgardziła.

Kiedy powolny głos Normandczyka zamilkł, Katarzyna nie odezwała się ani słowem. Otuliła się płaszczem i z pałającymi policzkami usiadła w łódce. Stanowczo będzie musiała uważniej obserwować Waltera!


Po czterech dniach podróży pewnego wieczoru, gdy słońce układało się na spoczynek do wyściełanego złotem łoża, zza horyzontu wytrysnęły czarnymi strzałami wieże Chartres. Eure unosiła łódkę nurtem coraz węższym, coraz bardziej niebieskim i białym, kipiąc od gęstej roślinności, która - niczym futro podbite brunatnym aksamitem - pokrywała ogromną, spaloną słońcem równinę. Wielka droga wodna stała się wąskim szlaczkiem, podróż dobiegała końca. Niezbyt uciążliwa, należy to podkreślić. Kobiety były mało utrudzone, nikt też nie był głodny.

Straszliwa siekiera Malencontre'a umiała dosięgnąć zwierzyny, leśnik znał żywot lasów i pól jak mało kto.

Pod brązowymi murami starego miasta Carnutów Eure rozdzielała się na kilka odgałęzień, z których jedno przepływało między bastionami przez łuk mocno okratowany, by zasilić garbarnie i młyny, drugie wypełniało szeroką fosę okalającą miasto. Walter wyciągnął łódkę na suchy grunt brudnej zatoczki, nieopodal jednej z wielkich wież broniących bramy Drouaise.

- Spróbuję ją sprzedać lub wymienić na mulicę - powiedział, gdy kobiety wysiadały z łódki.

Katarzyna uniosła głowę, przysłaniając ręką oczy przed ostrym słońcem, by przyjrzeć się błyszczącym, stożkowatym dachom pokrytym łupkiem oraz przyczepionemu do muru - nad kratą ze starego dębu złocistemu posążkowi Najświętszej Panny z Dzieciątkiem w ramionach. A jeszcze wyżej, na murach, łopotał czerwony sztandar, na którym widniały angielskie lwy. Katarzyna ruchem głowy wskazała mężczyźnie purpurowy materiał.

- Co robimy? Miasto jest w rękach Anglików, ale musimy coś zjeść, odpocząć trochę i kupić siodła. Wiem, że źle wyglądamy i w dodatku nie mamy glejtu.

Potężny Normandczyk nie słuchał. Ze zmarszczonymi brwiami koloru słomy i przymrużonymi oczami przyglądał się uważnie murowi. Z minuty na minutę poważniał coraz bardziej i to tak, że aż przestraszyło to młodą kobietę. Od początku podróży nauczyła się szanować jego osąd i siłę, zręczność i szybkość podejmowania decyzji. Przywiązała się do tego dziwnego chłopaka, ale nie przestawała bacznie go śledzić.

- Co się stało? - zapytała, instynktownie przyciszając głos.

- Nic nie widać, ale zastanawia ta dziwna cisza, te puste mury, ta brama bez straży. Można by rzec, że miasto jest wyludnione. Proszę popatrzeć!

Wyciągnął rękę w stronę szczytu pagórka, w kierunku cudownej, czystej, kamiennej bryły katedry o bliźniaczych wieżach, przy których skulił się, niczym wielki pies, kwadratowy donżon starego zamku hrabiowskiego. Między zniszczonymi filarami szczytu czarna flaga poruszała się ponuro na drzewcach. - Ktoś umarł - powiedziała Sara, która przyłączyła się do nich. - Ktoś znamienity.

Walter nie odpowiedział. Szedł już wielkimi krokami w stronę zwodzonego mostu. Obie kobiety ruszyły za nim. Dotarli do mostu, przeszli przezeń i ujrzeli, że prosto przed nimi ciągnie się stara uliczka Porte-Drouaise, której nierówna nawierzchnia prowadziła do pałacu biskupiego.

Żelazne szyldy pomalowane były żywymi kolorami, małe drewniane domki pochyliły się, jakby uklękły pod ciężarem dużych brązowych dachów, ale wszędzie było pusto - rozpaczliwie i niepokojąco pusto.

Trójka podróżnych posuwała się teraz wolniej. Ta pozbawiona życia ulica wywierała na nich - mimo woli - zatrważające wrażenie, więc stąpali niemal na palcach. Bramy domów były zamknięte, wszystkie żaluzje opuszczone, żaden ludzki kształt nie ukazywał się ich oczom. Nawet obie oberże sprawiały wrażenie opuszczonych. W połowie zbiegającej w dół drogi, obok omszałej studni o brzegach zaokrąglających się pod trzema łukami z kutego żelaza, roztaczał się szerszy widok: dwie zabite gwoździami bramy. Spojrzawszy na to, Sara i Walter zbledli, a Katarzyna przyglądała się im, nic nie rozumiejąc.

Nagle ciszę zaludniły głosy. Ze wzgórka uświęconego pielgrzymkami odbywającymi się tu już od tysiąclecia rozbrzmiała pieśń kościelna śpiewana głosami szorstkimi, niskimi. Zapewne byli to mnisi, którzy szli w procesji, bowiem pieśń się przybliżała. Katarzyna rozpoznała ją pierwsza.

- To Dies irae* - powiedziała zamierającym głosem.

- Chodźmy dalej - rzekł Walter przez zaciśnięte zęby. - Musimy się dowiedzieć, co to znaczy!

Nieco wyżej ulica zakręcała przy szyldzie ozdobionym trzema strzemionami i kółkiem ostrogi, wskazującymi na warsztat masztalerza. Z tego miejsca rozciągał się widok aż do pałacu biskupiego, przed którym działo się coś niezwykłego. Kilku żołnierzy w zbrojach i hełmach, wyposażonych w długie piki, rozniecało stos, z którego unosił się gęsty, czarny dym. Żołnierze ci mieli dolną część twarzy zasłoniętą chustami.

Obok czuwał nad ich pracą dziwny osobnik ubrany w skórę i w masce z długim, ostrym, jakby ptasim dziobem.


* Dies irae (łac.) dzień gniewu - początek napisanej na przełomie XII i XIII w. prawdopodobnie przez Tomasza z Celano rymowanej sekwencji, która śpiewana jest w liturgii Kościoła rzymskokatolickiego w mszach żałobnych.


Człowiek ów, który był po prostu lekarzem, trzymał w jednej ręce leszczynową witkę, a w drugiej płócienny worek. Wyciągał z niego duże garści zielonkawego proszku i rzucał w płomienie. Ostry, aromatyczny zapach palonego proszku tłumił potworny smród stosu, w którym płonęło kilka trupów. Na placu leżały jeszcze inne ciała, czekające na swoją kolej.

Skuci, przebrani za żołnierzy więźniowie oraz rozpustnicy w łachmanach przynosili je i rzucali w płomienie. Stos był zapewne rozpalony niedawno i wypluwał gęste, czarne, odrażające kłęby.

Widok ten sprawił, że trojgu przybyszom włosy zjeżyły się na głowie. Zrozumieli, czemu miasto było opustoszałe, dlaczego na murach nie zauważyli nikogo, dlaczego bramy nie były strzeżone i dlaczego czarna flaga unosiła się nad pałacem dawnych hrabiów Chartres - miasto ogarnęła najgorsza plaga. Na jego ulicach panowała czarna śmierć. W Chartres panoszyła się dżuma!

Z pobliskiej świątyni, przekształconej w lazaret, wychodziła następna grupa, ciągnąc na hakach ciała rozdęte i poczerniałe od straszliwej choroby. Widok ten odebrał Katarzynie resztki odwagi. Panika ścisnęła jej żołądek, ale sprężyła do biegu nogi. Obróciwszy się na pięcie, zaczęła uciekać z okrzykiem przerażenia w stronę bramy Drouaise, uniósłszy suknię obydwiema rękami. Ścigał ją własny strach, który pchał ją do przodu głuchą i ślepą na wszystko, opanowaną myślą, by uciec z tego miejsca, spomiędzy tych murów, w których uwięziona była śmiertelna choroba. Wyjść stąd, wyjść jak najszybciej, znaleźć się na zielonej trawie obok czystej wody, zobaczyć nieprzesłonięte czarną chmurą dymu słońce!