Tym razem Katarzyna słuchała La Hire'a, nie przerywając mu, i pochmurniała coraz bardziej w czasie jego przemowy. Wreszcie potrząsnęła głową.

- Przykro mi, ale zostaję tutaj! Nie mam zaufania do pana Rais'go.

Cierpliwość La Hire'a była na wyczerpaniu. Dobiegający z zewnątrz głos trąbki dopełnił miary. Nie troszcząc się o świętość miejsca, zaczął wrzeszczeć: - Ja też nie! Ale jest po naszej stronie, nie ma żadnego interesu w tym, by nas zdradzić; zresztą nie śmiałby tego uczynić! Co więcej, ani pani, ani ja nie mamy wyboru. To wojna, a Montsalvy, gdyby tu był, powiedziałby to samo i pragnąłby widzieć panią w bezpiecznym miejscu.

- W bezpiecznym miejscu? Na drogach? - spytała z goryczą Katarzyna.

- Masz, pani, dobrego obrońcę. Tego drągala, którego uratowałaś od stryczka. Damy mu niezły toporek, jako że tę broń lubi najbardziej. Jedźcie i zaczekajcie na Arnolda w Champtoce. Taka jest moja wola!

- Czy to rozkaz?

La Hire zawahał się, po czym rzekł twardo: - Tak. To rozkaz. Proszę wyruszyć za kwadrans, rzeką, zanim miasto zostanie zajęte. W przeciwnym razie...

- W przeciwnym razie?

- W przeciwnym razie wyjedziecie jutro, razem z darmozjadami.

Wystarczy nam żywności tylko na dwadzieścia cztery godziny.

Skłonił się i odszedł. Znikał już pod szarawym ostrołukiem, gdy Katarzynę ogarnęła panika, jak gdyby oddalający się rycerz porzucał ją, nagą i bezbronną, na pastwę wilkom. Ale było to tylko przelotne wrażenie.

Była zanadto przyzwyczajona do twardego życia, do niebezpieczeństw, do strachu, aby dalej prowadzić dyskusję. Już teraz myślała o czekającej ją drodze. Champtoce? Jaką obrać trasę, by bezpiecznie dotrzeć do tego zamku, gdzie wreszcie mogłaby znaleźć królową? U boku Jolanty nie obawiała się niczego. Mogła czekać we względnym spokoju na powrót ukochanego mężczyzny. Jeszcze kilka dni, tylko kilka dni rozłąki! Potem wszystko pójdzie łatwo. Z pewnością mogła przystać na jeszcze tę chwilę zapłaty za swoje szczęście. Już i tak drogo ją kosztowało! Trochę mniej, trochę więcej - cóż to za różnica! Pan Jezus i Najświętsza Panienka będą czuwać nad nią w drodze i zaprowadzą ją do bezpiecznego portu, którym była królowa Czterech Królestw*.

Powstała. Jej głos dotarł do La Hire'a, który zmierzał prosto do drzwi. Głos jasny i stanowczy.

- Będę panu posłuszna, wielmożny panie. Za chwilę opuszczę miasto. Niech Bóg sprawi, by nie musiał pan żałować, iż mnie z niego wygnał!

- Nie wyganiam pani - zaprotestował La Hire od progu, nieco zmęczonym głosem - pragnę jedynie zapewnić pani bezpieczeństwo! A nie mógłbym tego uczynić, gdyby Anglicy dostali panią w swe ręce. I nie będę miał czego żałować. Niech Bóg nad panią czuwa, Katarzyno!


* Jolanta Aragońska - księżna Andegawenii, królowa Neapolu, Sycy- lii i Jerozolimy, teściowa Karola VII.

Rozdział drugi

Wiking

Godzinę później niewielka barka ślizgała się po wodzie w cieniu południowych murów Louviers, unosząc Katarzynę, Sarę i ich potężnego towarzysza, Waltera Malencontre'a, który okazał się mężem opatrznościowym. Mocarny Normandczyk dzierżył długą dębową żerdź, która w jego dłoniach wyglądała jak witka leszczyny. Stojąc z tyłu, zanurzał ją w wodzie i potężnymi pchnięciami posuwał czółno do przodu. Wkrótce mury zniknęły z horyzontu, ukryte za gęstą roślinnością. Olchy o pomarszczonych liściach i czerwonych baziach oraz srebrzyste wierzby tworzyły coś na kształt tunelu nad złocisto mieniącą się wodą. Gdy wyruszali, zapowiadał się upalny dzień, ale tutaj było niemal chłodno.

- Ach, jakbym chciała się wykąpać - szepnęła Katarzyna, zanurzając rękę w wodzie.

- Dobry pomysł! - sarkała Sara, która na łodzi nie odezwała się nawet słowem. - Anglikom pozostałoby tylko cię wyłowić.

- Nie przyjdą tu - stwierdził Walter. - Tu są bagna! To niebezpieczne.

Można ugrzęznąć.

Sara nie raczyła odpowiedzieć olbrzymowi, ale Katarzyna się do niego uśmiechnęła. Coraz bardziej gratulowała sobie uratowania mu życia.

Walter należał do tych, którzy nie dziwią się niczemu i zachowują się zawsze powściągliwie - w uczynkach i w słowach. Kiedy przyszli po niego do ogrodnika klasztornego i oznajmili mu, że trzeba jechać, nie powiedział nic. Wyciągnął tylko rękę po siekierę, którą jeden z żołnierzy mu przyniósł, wypróbował palcem, czy jest ostra, i wetknął ją za pas.

- Jestem gotów - powiedział jedynie.

Na polecenie Katarzyny ogrodnik dał mu ubranie. W miarę przyzwoite, zamiast podartego, nienadającego się do noszenia, które miał na sobie zrazu. Krótka tunika z czarnego barchanu, obcisłe brązowe pludry wetknięte w grube buty ze skóry - wszystko to nadawało mu wygląd zamożnego wieśniaka. Najtrudniej było znaleźć dlań obuwie. Wykonał je pośpiesznie szewc z pary sandałów należących do przełożonego franciszkanów, których klasztor sąsiadował z klasztorem bernardynek.

Walter jednak skrzywił się, założywszy je, i spiesznie je zdjął, gdy tylko wsiadł do barki.

Jedna rzecz Katarzynę uderzyła. Zanim opuściła klasztor, chciała pomodlić się chwilkę w kaplicy. Oczywiście Sara poszła razem z nią, ale Walter odmówił przyłączenia się do nich. Katarzyna okazała zdziwienie.

- Nie jestem chrześcijaninem! - powiedział sucho, pozornie nie zwracając uwagi na zgorszone miny otaczających go osób.

- Ale - zauważyła Katarzyna - powiedziałeś nam, że którejś nocy pochowałeś swoich przyjaciół obok kaplicy?

- Oczywiście. Mieli do tego prawo. Oni wierzyli, byli ochrzczeni, ja nie!

- Później zajmę się twoją edukacją - powiedziała na to, nie nalegając dłużej.

Teraz, gdy barka bezszelestnie ślizgała się po spokojnej rzece, Katarzyna rozmyślała o tym wszystkim, spoglądając na wielkiego Normandczyka spod półprzymkniętych powiek. Walter budził w niej dziwne uczucia.

Uważała, że jest sympatyczny, ale nieco się go obawiała, mniej z uwagi na siłę, a raczej ze względu na jasne, acz nieprzeniknione wejrzenie.

Wydawało się, że nie myśli teraz o niczym; mimo to młoda kobieta miała prawie fizyczne uczucie, że z wielkim natężeniem nasłuchiwał słabnących hałasów miasta. Krzyki, zamęt czyniony przez mieszczan i prostych ludzi zamykających okiennice i biegnących w stronę murów, by zatkać spiesznie jakieś stare wyrwy, gromadzących wiązki chrustu i polana, znoszących kamienie i smołę do obrony miasta bądź wyciągających broń ze strychów, śpiewających pieśni liturgiczne mnichów od świętego Franciszka, którzy szli w procesji po ostatnie błogosławieństwo przed walką i, górujący nad wszystkim, grzmiący głos La Hire'a - wszystko to rozmywało się pomału.

Zgiełk wojenny ustępował miejsca pluskowi wody uderzającej o barkę, szelestowi trawy, wśród której przebiegał uciekający królik, gwizdowi kosa na gałęzi. Katarzyna czuła, jak ogarnia ją niepostrzeżenie rosnący wokół niej spokój, piękno tego chylącego się ku zmierzchowi wiosennego dnia. Rzeka, dość szeroka w tym miejscu, przemykała pomiędzy dwoma brzegami pokrytymi krzakami jeżyn, dzikimi jabłoniami, wiśniami i młodziutkimi jeszcze dębami. Wszystko to wydzielało w słońcu zdrową, przyjemną woń świeżej roślinności i soczystej gleby. Gdyby każdy ruch żerdzi nie zwiększał odległości dzielącej ją od Arnolda i gdyby nie była tak znękana niepokojem i tak przywiązana do ukochanego, czerpałaby rozkosz i ukojenie z tego cichego rejsu pod zielonymi gałązkami, poprzez które przezierały wielkie połacie ciemnoniebieskiego nieba.

La Hire wytyczył Katarzynie i jej towarzyszom drogę, którą mieli się udać. Była najeżona niebezpieczeństwami, bowiem kraina, którą mieli przebyć, w znacznej mierze znajdowała się w rękach Anglików. Trzeba było płynąć w górę rzeki Eure aż do Chartres.

Wielkie miasto Notre Dame, tłumnie odwiedzane przez pielgrzymów mimo wojny, a może i z jej powodu, było bezpieczną ostoją przed wyruszeniem na spustoszone, spalone i wygłodzone ziemie, które dzieliły Chartres od Orleanu. To było najtrudniejsze, najniebezpieczniejsze. Potem należało tylko skierować się na wielką drogę wodną - Loarę - I dać się unieść wielkiej rzece aż do wież Champtoce.

Loara!... Ileż wspomnień, nadziei i cierpień wywoływała w Katarzynie sama ta nazwa. Już raz, z wielkim trudem i w wielkim nieszczęściu, szeroka wstęga wody przyprowadziła ją do Arnolda i znów trzeba się do niej zwrócić, by zechciała ich połączyć. Oczywiście Katarzynie nie uśmiechała się myśl, że miałaby być gościem niepokojącego pana de Rais'go. Ale czy mogłoby jej zagrażać niebezpieczeństwo lub zdrada u boku królowej Jolanty? Nie. Należało zmierzać prosto drogą i skrócić ją o tyle, o ile było to możliwe. To już ostatnia próba! Później nic nie rozdzieli jej z Arnoldem. Wkrótce zostanie jego żoną... Jego żoną! Samo to słowo wywoływało w niej dreszcz szczęścia...

Ta myśl rozpaliła jej serce płomieniem i sprawiła, że życie nabrało dla niej innych barw. Uśmiechnęła się do pokrytych świeżą zielenią brzegów, do Sary, która spojrzała na nią ze zdziwieniem, wreszcie posłała uśmiech Walterowi.

- Jaki piękny dzień - rzekła niemal radośnie. Olbrzymi Normandczyk nie uśmiechnął się jednak.

Przyglądał się ze ściągniętymi brwiami jakiemuś odległemu punktowi w górze rzeki.

- Nie należy chwalić dnia przed zachodem słońca - wymamrotał pod nosem. - Miecza, który zadał cios, i ko...

- Czemu nie kończysz? - zapytała Katarzyna. - Co chciałeś rzec: kobiety?

- W istocie, pani. Ale koniec tego starego przysłowia duńskiego nie spodobałby się pani. A ponadto, nie pora teraz na rozmowy.

Katarzyna odwróciła się w kierunku, który wskazywała jego wyciągnięta ręka, i stłumiła okrzyk... W tej samej chwili rozległy się krzyki. Z zarośli wynurzyły się kobiety i puściły biegiem. Były to, ukryte dotąd za wysokimi trawami, praczki, które teraz uciekały przed niewidocznym wrogiem. Ich suknie z niebieskiego płótna, uniesione aż do pasa, ukazywały zaróżowione od zimnej wody nogi. W ferworze ucieczki rozwiały im się włosy, które wystawały spod białych czepków i opadały na ramiona.