- Czemu one biegną? - spytała Katarzyna.

Nikt jej nie odpowiedział. Za praczkami, na zakręcie leśnej ścieżki, ukazali się czterej żołnierze w zielonych opończach. Najwidoczniej je gonili. Walter nagłym ruchem zawrócił łódkę, która zagłębiła się w mule i trzcinach.

- Anglicy! - szepnął, a jego ręka opadła na ramię Katarzyny, zmuszając ją, by położyła się na dnie barki. - Proszę się schować... I ty też - rzucił gniewnie do Sary, która udawała, że go nie słyszy. - Nie jesteś, pani, aż taka stara, by nie być w niebezpieczeństwie...

Nie dodał już nic więcej. Sara burczała, ale ułożyła się obok Katarzyny. Jednakowoż Normandczyk, zamiast przyłączyć się do nich, przesadził burtę i padł na wodę bez najmniejszego pluśnięcia, tak miękko, jak nurkująca wydra. Sara uniosła głowę, zobaczyła go zanurzonego w wodzie po pas, z siekierą w ręku.

- Coś podobnego! Dokąd idziesz?

- Zobaczę, czy mogę coś zrobić dla tych kobiet. Są Normandkami, tak jak ja.

- Taaa! - odparła Cyganka. - I myślisz, że zostaniemy tu obie w tej norze? Płyń, a ja za tobą!

Potężna kobieta wyprostowała się, chwyciwszy żerdź, zanurzyła ją w wodzie i jednym silnym pchnięciem wydobyła łódkę z mułu. Walter nie upierał się przy swoim. Zaczął płynąć, jako że dno nie pozwalało na maszerowanie, i skierował się szybko w stronę zatoczki, z której dochodziły teraz ostre krzyki i przekleństwa. Olbrzym płynął jak ryba. Jego potężne ciało pruło wodę pewnie i szybko. Sarze trudno było dotrzymać mu kroku.

Klęcząc, z podaną do przodu głową, Katarzyna przyglądała się z zaciekawieniem. Pobyt w Rouen oswoił ją z mundurami angielskimi, nawet nie odczuwała lęku. Po prostu chciała zobaczyć, co przedsięweźmie jej dziwna straż osobista.

Wkrótce ukazała się ich oczom zatoczka, zakątek ciemnozielonej wody ocieniony wielkimi sosnami, których gałęzie wznosiły się, proste i czarne, ponad rzeką. Sara ukryła barkę w kępie nenufarów, skąd można było patrzeć, nie będąc widzianym. Czterej mężczyźni usiłowali obalić na ziemię dwie dziewczyny, które krzyczały przerażone. Jedna z nich, już unieruchomiona, wrzeszczała przygnieciona ciałem potężnego, rudego łucznika, który przyciskał jej brutalnie twarz ręką, równocześnie zrywając z niej suknię. Pozostali zajęci byli przywiązywaniem rąk jej towarzyszki do dwóch sosnowych pieńków i rechotali tak głośno, że niemal zagłuszali krzyki swej ofiary.

Katarzyna zobaczyła, jak Walter wychodzi na brzeg, powolutku wyprostowując się jeszcze w wodzie, tak by nie zwrócić na siebie uwagi.

Jego ręka opadła do pasa, złapała siekierę szybkim gestem, z gardła wydobył się prawdziwy ryk. Siekiera poszybowała ze złowrogim świstem i zakotwiczyła się dokładnie pomiędzy ramionami rudego łucznika. Jęk bólu mężczyzny i krzyk Waltera sprawiły, że trzej pozostali odwrócili się, ale olbrzym stanął już na niskiej trawie nabrzeża i szybkim ruchem wydobył sztylet ukryty za pazuchą, czekając na cios. Wyciągnęli miecze i drobnymi kroczkami posuwali się ku samotnemu Walterowi, który liczył najwyraźniej, że poradzi sobie z nimi bez trudu. Zwrócony tyłem do rzeki, sprawiał wrażenie dzika stojącego przed myśliwymi. Zgodnym ruchem żołnierze skoczyli na Waltera z uniesioną bronią, a Sara ponownie ujęła żerdź.

- Jeśli przegra, uciekniemy tak szybko, jak tylko się da - szepnęła.

- Nie przegra - odpowiedziała Katarzyna. - Siedź spokojnie i patrz!

W istocie, potężny Normandczyk, niczym wół opędzający się od much, pozbywał się przeciwników z szybkością, która graniczyła z cudem.

Unieszkodliwił jednego, przyciągając go raptownie do siebie i korzystając z zaskoczenia obu pozostałych, szybko go zasztyletował i cisnął nim niczym kłodą pod ich nogi. Upadli na ziemię. Walter nie tracił ani chwili.

Szybki jak błyskawica skoczył na jednego z żołnierzy. I znów sztylet zatopił się w krtani.

Wokół Normandczyka leżały trzy trupy. Wysoki łucznik dogorywał.

Ogromna czerwona plama rozlewała się na jego zielonej tunice. Jednak dziewczyna, którą trzymał, już nie krzyczała. Ręce Anglika, konwulsyjnie zaciskające się na jej szyi, udusiły ją. Druga natomiast żyła. Wciąż jeszcze przywiązana, czekała spokojnie na uwolnienie z więzów. Katarzyna usłyszała, że dziewczyna coś mówi, ale nie zrozumiała sensu słów. Suknia na niej była tak sponiewierana, że wisiała wokół bioder w strzępach. Tylko włosy barwy dojrzałej pszenicy pokrywały jej ramiona i pełną szyję, ale wydawało się, że nie dba o swoją nagość. Zdumiona Katarzyna zobaczyła, że dziewczyna podeszła do Normandczyka i przylgnęła do niego tak, że ich usta się zetknęły.

- Och! - rzekła Sara osłupiała. - Tego już za wiele!

- Czemu? - zapytała Katarzyna. - Każdy dziękuje tak, jak może.

- Oczywiście, ale popatrz na nich... popatrz na tę dziewczynę: dalibóg, ona mu się oddaje!

Była to prawda. Katarzyna mimo woli zmarszczyła brwi. Blondynka była piękna; jej różowe ciało miało w sobie czystość i gładkość marmuru, a widząc, jak ręce mężczyzny otaczają biodra dziewczyny, Katarzyna poczuła ucisk w gardle. Jednak zganiła siebie samą za ten odruch. Olbrzym odsunął po prostu tę, którą uratował, złożył przelotny pocałunek na czubku jej nosa i nie oglądając się, wskoczył do rzeki. Katarzyna usłyszała wołanie opuszczonej kobiety, dostrzegła niedorzeczny ruch jej ramion, jak gdyby próbowała zatrzymać przy sobie odpływającego mężczyznę. Po chwili ramiona jej opadły i dziewczyna zniknęła za drzewami.

- Ruszajmy! - rzekła Sara, pchnąwszy łódkę w nurt rzeki.

Walter pojawił się na pokładzie wilgotny i zadyszany. Rzucił w stronę Katarzyny uśmiech, który odsłonił jego białe zęby.

- Już po wszystkim. Możemy odpływać.

Ale Sarę świerzbił język. Nie mogła się powstrzymać, by nie powiedzieć tego, co chciała.

- Brawo - rzekła ironicznie. - Czemu to nie wziąłeś daru, jaki ci ofiarowano?

Mężczyzna patrzył wciąż na Katarzynę i to jej właśnie, choć o nic nie pytała, odpowiedział: - Żebyście nie musiały, panie, czekać.

- A gdyby nie to? - spytała młoda kobieta.

- Gdyby nie to... czemu nie? Trzeba brać to, co życie ofiarowuje, jeśli nam coś ofiarowuje.

- Cudownie! - krzyknęła urażona Sara. - Myślę, że te cztery trupy nie zawadzałyby ci w niczym.

Tym razem Walter Malencontre raczył się zwrócić bezpośrednio do niej. Spojrzał na Sarę poważnie i twardo.

- Miłość jest siostrą śmierci. W tych okrutnych czasach to jedyne rzeczy, które się liczą naprawdę.

Objął ponownie kierowanie i łódź znowu ślizgała się pod zielonym dachem z drzew. Jakiś czas płynęli w milczeniu. Przytulone do siebie kobiety wydawały się zatopione w myślach. Ale Katarzyna chciała jeszcze coś wiedzieć. Odwróciła się.

- Przed chwilą - rzekła - gdy Anglicy rzucili się na ciebie, krzyknąłeś... coś w rodzaju wezwania, imienia!

- Tak było. Starzy wojownicy, którzy przybyli z Północy łabędzim szlakiem, a których krew płynie w moich żyłach, wydawali ten okrzyk, gdy zaczynała się walka.

- A przecież nie jesteś rycerzem i nawet nie żołnierzem - zauważyła młoda kobieta z bezwiednym lekceważeniem, które nie uszło uwagi drwala.

- Czy moja krew jest z tego powodu mniej czysta? Nie wszyscy synowie starożytnych królów morza mieszkają w pałacach i wiem o niejednym szlachcicu, którego przodkowie jęczeli pod knutami wikingów.

Ja wywodzę się od wielkiego wodza imieniem Żelaznoboki - dodał, waląc się kułakiem w pierś, która zahuczała jak bęben - I mam prawo wzywać Odyna w godzinie bitewnej!

- Odyna?

- Boga wojny! Mówiłem, że nie jestem chrześcijaninem. Dla podkreślenia, że nie ma już ochoty mówić o tym, wielki Normandczyk zaczął nucić pod nosem. Katarzyna odwróciła się, jej wzrok napotkał spojrzenie Sary. Nie zamieniły ani słowa, ale w ciemnych oczach przyjaciółki młoda kobieta nie wyczytała tym razem gniewu czy oburzenia. Raczej zdziwienie i pewnego rodzaju podziw.

Nad ich głowami przeleciał, pokrzykując, zimorodek, który zanurzył się w słoneczną plamę na wodzie. Łódka wciąż spokojnie płynęła.

Kiedy zapadł zmierzch, Walter zaczął się rozglądać za jakimś kątkiem, w którym można by spędzić noc. Wrażenia całego dnia zbiły z nóg obie kobiety, on również czuł ogarniające go zmęczenie. Wreszcie odkrył niedużą łachę nie - opodal starego młyna, pokrytą prawie bez reszty prawdziwą gęstwą roślin.

- Tutaj - rzekł - będziemy bezpieczni.

Nikt nie odpowiedział, tak wydawało się oczywiste, że to on objął przywództwo. Mimo to, odkąd zaczęło się ściemniać, humor Sary też najwyraźniej posępniał. Przez ostatnią godzinę patrzyła nieruchomo na dziób barki i nie odzywała się ani słowem. Gdy tylko dotarli na miejsce i Walter zostawił je na brzegu, by udać się na krótki rekonesans wokół zrujnowanego młyna, Katarzyna zwróciła się do Cyganki: - Co ci jest? Czemu masz taką minę?

- Jestem niespokojna - odparła Sara - a teraz, gdy zapada noc, mój brak spokoju jest bliski strachu.

- Ale dlaczego? Czego się obawiasz? Z takim mężczyzną jak Walter nie zagraża nam nic, jestem pewna.

Sara wzruszyła nerwowo ramionami i przysiadła na piasku obok Katarzyny przytrzymującej fałdy spódnicy wokół kolan.

- Właśnie jego się boję.

Katarzyna drgnęła i spojrzała na przyjaciółkę w osłupieniu.

- Chyba oszalałaś?

- Tak sądzisz? - odparła Sara z hamowaną wściekłością. - Co wiesz o tym człowieku, o jego przeszłości? Tylko to, co sam ci powiedział i w co uwierzyłaś jak w Boga. A jeśli to nieprawda? Różne rzeczy się opowiada, aby ocalić własną skórę. Może to on zamęczył tych biednych wieśniaków po to, by ich okraść.

- Nie wierzę w to! - krzyknęła gwałtownie Katarzyna.

- Trochę ciszej, dobrze? On może za chwilę wrócić i nie trzeba go denerwować. Nie jesteśmy bogate, ale ta odrobina złota i parę łachów to majątek dla takiego człowieka. Jesteśmy zdane na niego. Może skorzystać z osłony nocy, okraść nas, zabić... albo jeszcze coś gorszego!