Podniesie wtedy głowę, dotknie miękkiego policzka.

– Mamusiu, pójdziemy dzisiaj puszczać latawce?

Roześmieje się, wstanie od komputera, porzuci obliczenia i tajemnice kosmosu, i wybierze bardziej dosłowną penetrację przestworzy.

Szum spuszczanej wody w sąsiedniej kabinie sprowadził ją na ziemię. Zanim będzie puszczała latawce, musi przeżyć dzisiejszy wieczór. A to oznacza uwiedzenie nieznajomego, i to na dodatek takiego, który ma w tym względzie dużo większe doświadczenie od niej. Dotychczas miała tylko jednego kochanka.

Oczyma wyobraźni zobaczyła długie, chude ciało Craiga, nagie, jeśli nie liczyć czarnych skarpetek – nosił je zawsze ze względu na kłopoty z krążeniem. Jeżeli nie miała okresu, a jego nie męczyła migrena, kochali się co sobota, szybko i niezbyt ekscytująco. Teraz żałowała, że tak długo tkwiła w nudnym związku, zdawała sobie jednak sprawę, że skłoniła ją do tego samotność.

Zawsze miała kłopoty z męskim towarzystwem. W szkole koledzy z klasy byli dla niej za starzy, podobnie jak później na uczelni. Nie była brzydka i wielu znajomych z pracy chciało się z nią umówić, tyle że byli od niej średnio o dwadzieścia lat starsi. To budziło w niej niesmak. Ci, którzy ją pociągali, rówieśnicy, byli jej studentami. Umawianie się z nimi było sprzeczne z jej kodeksem moralnym. W rezultacie zdobyła sobie opinię osoby chłodnej i nudnej, i powoli przestano zapraszać ją na randki.

To się zmieniło, gdy zaproszono ją do pracy w Laboratorium Preeze. Badała kwarki marząc, jak każdy fizyk, że właśnie ona odkryje równanie równie proste jak einsteinowskie E=mc2, dające odpowiedź na wszystkie tajemnice wszechświata. Jednym z naukowców, których poznała na seminarium w Chicago, był Craig.

Początkowo wydawało jej się, że spotkała mężczyznę swojego życia. Z czasem jednak, okazało się, że chociaż mogą godzinami dyskutować o eksperymentach Einsteina, nigdy razem nie żartują i nie ma między nimi tego poczucia wspólnoty, które, jak sobie wyobrażała, łączy zakochanych. Z czasem zaakceptowała fakt, że są razem raczej z wygody niż z potrzeby emocjonalnej.

Szkoda tylko, że związek z Craigiem nie przygotował jej w żaden sposób do uwiedzenia Cala Bonnera. Zdawała sobie sprawę, że mężczyźni nie uważają jej za kobietę pociągającą. Zatem cała nadzieja w tym, że piłkarz okaże się jednym z tych okropnych facetów, którym właściwie wszystko jedno, z kim idą do łóżka, byle to była chętna kobieta. Obawiała się, że przejrzy ją na wylot, zorientuje się, jaka z niej oszustka, ale trudno… musi spróbować, dać losowi szansę. Nie ma wyjścia. Nie skorzysta z banku spermy, nie narazi swojego dziecka na ryzyko takiego dzieciństwa, jak jej.

W miarę jak kobiety się oddalały, cichły ich głosy. Zdawała sobie sprawę, że nie może ukrywać się bez końca. Nie podobała jej się też świadomość, że się czai i kryje, więc z rezygnacją otworzyła drzwi. Wychodząc, odruchowo zerknęła w lustro na przeciwległej ścianie i przez chwilę wydawało jej się, że patrzy na obcą osobę.

Jodie nalegała, by rozpuściła włosy, ba, nawet przyniosła swoje wałki i zakręciła loki, które teraz miękko spływały na ramiona. Zdaniem Jane wyglądało to troszkę nieporządnie, ale postanowiła uwierzyć w zapewnienia Jodie, że mężczyznom się podoba. Zdała się także na Jodie w kwestii makijażu, pozwoliła, by dziewczyna nałożyła grubą warstwę kolorowych kosmetyków. Jane nie protestowała, przekonana, że jasnoróżowa szminka i dyskretny brązowy tusz do rzęs nie pasują do prostytutki, nawet takiej z klasą.

Krytycznym spojrzeniem obrzuciła natomiast swój strój. Szukały go razem z Jodie. W ciągu minionych dziesięciu dni poznała Jodie Pulanski zdecydowanie lepiej niż miała na to ochotę. Dziewczyna była próżna, skupiona tylko na sobie: jej zainteresowania ograniczały się do ciuchów, imprez i randek z piłkarzami. Była także uparta i, z powodów dla Jane niezrozumiałych, bardzo jej zależało, żeby wszystko się udało.

Jane wyperswadowała jej czarną skórę i wysokie botki na rzecz obcisłego kostiumu z jedwabiu w kolorze ecru. Krótka spódniczka ściśle przylegała do ciała. Doskonale skrojony żakiet, zapinany na jeden guzik, podkreślał nikły biust Jane. Stroju dopełniał biały pas do pończoch, cieniutkie pończochy i wysokie szpilki. Jane co prawda wspomniała coś o bieliźnie, ale Jodie zaprotestowała:

– Prostytutki nie noszą bielizny. Zresztą tylko by ci przeszkadzała.

Jane z trudem opanowała przypływ paniki. Co jej przyszło do głowy? Przecież to szaleństwo. W przypływie obłędu uwierzyła, że się uda. Co innego opracować wszystko teoretycznie, a co innego plan zrealizować. Jodie wpadła do łazienki jak burza.

– Co się z tobą dzieje, u licha? Junior po ciebie przyjechał. Żołądek Jane fiknął salto.

– Ja… zmieniłam zdanie.

– Bzdura. Nie zrobisz mi tego. Cholera, wiedziałam, że tak się to skończy. Poczekaj tu.

Jodie wybiegła. Jane nie zdążyła zaprotestować. Było jej gorąco i zimno jednocześnie. Jakim cudem wpakowała się w takie tarapaty? Ona, powszechnie szanowany naukowiec, autorytet w swojej dziedzinie. To czysty obłęd.

Rzuciła się do drzwi i zderzyła z Jodie, która wróciła równie szybko jak wyszła. Przyniosła butelkę piwa. Otworzyła dłoń i podała Jane niebieskie tabletki.

– Połknij.

– Co to jest?

– Jak to, co? Lekarstwo. Nie widzisz?

– Mówiłam ci, że jestem dalekowidzem. Bez okularów mam kłopoty.

– Połknij. Pomoże ci się wyluzować.

– Sama nie wiem…

– Zaufaj mi. Pomogą ci.

– Nie uważam, by zażywanie leków niewiadomego pochodzenia…

– Dobrze, dobrze. Chcesz mieć dziecko czy nie?

Zrobiło jej się przykro.

– Przecież wiesz, że tak.

– Więc połknij te cholerne tabletki!

Jane usłuchała, popiła piwem i wzdrygnęła się; nie znosiła piwa. Znowu stanęła okoniem, gdy Jodie wyprowadziła ją z toalety i zimny powiew powietrza uświadomił jej, że nie ma na sobie bielizny.

– Nie mogę.

– Słuchaj, to nic takiego. Chłopcy już upili Cala. Wyniosą się zaraz po twoim przyjściu. Jedyne, co masz robić, to trzymać buzię na kłódkę i się nim zająć. Ledwie się obejrzysz, a już będzie po wszystkim.

– To nie takie proste…

– Sama zobaczysz.

Jane poczuła na sobie wzrok mężczyzn. W pierwszej chwili wydawało jej się, że coś jest nie tak, że ciągnie za sobą rolkę papieru toaletowego albo coś podobnego, ale zaraz zrozumiała, że patrzą na nią nie krytycznie, ale z pożądaniem, i jej przerażenie wzrosło.

Jodie zaprowadziła ją do ciemnowłosego potwora bez szyi. Siedział za barem. Miał czarne krzaczaste brwi, zrośnięte nad nosem. Wyglądały jak gigantyczna gąsienica.

– Oto ona, Junior. I nie waż się powiedzieć, że na Jodie Pulanski nie można polegać.

Potwór otaksował Jane wzrokiem i uśmiechnął się.

– Dobrze się spisałaś, Jodie. Ma klasę. Jak masz na imię, kochanie?

Jane była tak przerażona, że nie mogła myśleć. Dlaczego się na to nie przygotowała? Nagle zobaczyła neonowy napis, jedyny, który była w stanie przeczytać bez okularów. -Bud.

– Nazywasz się Bud?

– Tak. – Zaniosła się kaszlem, grając na zwłokę. Przez całe dorosłe życie poszukiwała prawdy, kłamstwo przychodziło jej z trudem. – Bud. Rose Bud [1].

Jodie tylko przewróciła oczami.

– Brzmi raczej jak striptizerka – skomentował Junior.

Jane posłała mu nerwowe spojrzenie.

– To nazwisko rodowe. Budowie przypłynęli do Ameryki na „Mayflower".

– Coś takiego.

Zmyślała dalej, chcąc być bardziej przekonująca, ale ze zdenerwowania nie mogła się skupić.

– Walczyli we wszystkich amerykańskich wojnach, we wszystkich ważnych bitwach: Lexington, Gettysburg… Jedna z moich przodkiń pomagała przy organizacji pierwszej kolei.

– Coś takiego. Mój wujek pracował na kolei w Santa Fe. – Przechylił głowę i zapytał z nagłą podejrzliwością: – A tak właściwie ile masz lat?


– Dwadzieścia sześć – Jodie nie dopuściła jej do głosu. Jane spojrzała na nią ze zdumieniem.

– Wygląda na więcej – stwierdził Junior.

– Ale ma tyle.

– Muszę ci to przyznać, Jodie: w niczym nie przypomina Kelly. Może to mu dobrze zrobi. Mam tylko nadzieję, że nie przerazi go fakt, że jest taka stara.

Stara! W jakim świecie oni żyją, uważając kobietę pod trzydziestkę za starą! Gdyby się dowiedział, że naprawdę ma trzydzieści cztery lata, uznałby ją za antyk.

Junior ściągnął pas oliwkowego prochowca.

– Chodź, mała. Spadamy stąd. Pojedziesz za mną swoim samochodem.

Ruszył do drzwi, ale nagle zatrzymał się tak niespodziewanie, że mało brakowało, a wpadłaby na niego.

– Jezu, na śmierć zapomniałem. Wille chciał, żebyś to włożyła. Wsadził rękę do kieszeni. Znieruchomiała, gdy zobaczyła, co z niej wyjął.

– O, nie. Nie uważam, by…

– Dalej, dziecino. Za to ci płacimy.

Udekorował jej szyję wielką różową kokardą. Z niesmakiem dotknęła końców satynowej wstążki.

– Wolałabym to zdjąć.

– Nie ma mowy, Różyczko. – Poprawił kokardę. – Jesteś prezentem urodzinowym od chłopaków.

Melvin Thompson, Willie Jarrell i Chris Plummer, obrońcy Gwiazd, obserwowali, jak Cal Bonner celuje. W jego przestronnym, choć skąpo umeblowanym apartamencie zaimprowizowali pole golfowe. Cal i Wille kończyli mecz. Stawka wynosiła sto dolarów za dołek. Bomber prowadził czterema setkami.

– Kogo wolałbyś przelecieć? – zapytał Willie Chrisa, gdy Cal celował do kubka z Dunkin Donuts, czyli symbolicznego piątego dołka. – Żonę Ala Bundy'ego ze Świata według Bundy eh czy żonę Michaela Landona z Domku na prerii?

– Pewnie, że żonę Ala Bundy'ego. – Chris uwielbiał Świat według Bundy eh.

– Ja też. Cholera, niezła jest.

Willie szykował się do następnego uderzenia, a Cal odsunął się na bok.

– Podobno ona i Al naprawdę mają romans.

– Coś ty? Słyszałeś, Cal?

Bonner napił się whisky i ze spokojem obserwował, jak Willie mija dołek z prawej strony.