Księżna najpierw zabrała ją i jej pociechy do dziecinnego pokoju, gdzie przedstawiła je starszym jego mieszkańcom. Wokół nich zebrały się całe hordy zaciekawionych maluchów. Jacqueline przyjmowała to wszystko ze spokojem. Marcelowi natomiast zabłysły oczy.

Potem księżna zaprowadziła hrabinę do jej pokoju i zabawiała ją rozmową, podczas gdy ta myła dłonie i twarz, przebierała się, a pokojówka czesała jej włosy. Przez cały ten czas Isabella uśmiechała się, uczestniczyła w rozmowie i zachowywała się tak, jakby serce wcale nie tłukło jej się w piersi i jakby wcale nie pragnęła uciec z tego pokoju, zbiec po schodach i ruszyć co koń wyskoczy w kierunku Londynu.

Kiedy weszły do salonu, wydało jej się, że go tam nie ma. Rozejrzawszy się uważnie, nie dostrzegła żadnej znajomej twarzy. Ale wyczuła jego obecność i po chwili – mimo że nie patrzyła w tamtym kierunku – zauważyła go stojącego przy fortepianie po drugiej stronie salonu.

Ci wszyscy ludzie, którzy spojrzeli na nią z uprzejmym zainteresowaniem i pochlebiającym jej podziwem, gdy rozpoznali w niej znaną aktorkę albo kiedy z ust księżnej dowiedzieli się, kim jest – ci wszyscy ludzie byli jego krewnymi. A ona była niegdyś jego kochanką. Przez cały rok żyli razem. A potem opuściła go i wyjechała do Francji…

Nigdy bardziej niż teraz nie dziękowała niebiosom za swe zdolności aktorskie i za to, że była w stanie z godnością stawić czoło temu tłumowi nieznajomych. Gdy tak stała i patrzyła na nich wszystkich, ludzi z krwi i kości, wiedziała, że nie powinna była tu przyjeżdżać. I pomyślała z pewnym żalem o lordzie Helwich i jego zaproszeniu.

Jack się zmienił. To było jej pierwsze wrażenie, kiedy wreszcie znalazła się przy nim, i musiała na niego spojrzeć i odezwać się. Te dziewięć lat, które minęło od czasu, gdy widziała go po raz ostatni, odcisnęło na nim swoje piętno. Nie był już chłopcem, choć i wtedy miał dwadzieścia jeden lat. Nie był już tak chłopięco szczupły ani nie miał tego otwartego, żarliwego spojrzenia, które sprawiało, że wydawał jej się taki piękny i pociągający.

A jednak teraz był przystojniejszy. Miał ciało mężczyzny, ciągle smukłe, lecz silniejsze. Jego rysy stały się bardziej męskie, a twarz była uderzająco piękna. Ciągle miał mocne, ciemne włosy. Natomiast oczy – te urzekające ciemne oczy – zmieniły się. Były w nich cynizm, szyderstwo, zarówno w stosunku do siebie, jak i do innych. A w grymasie ust było coś z pogardy, kiedy niewyraźnie uśmiechnął się do niej. Przecież to nie był wcale uśmiech – uświadomiła sobie.

Zdołała wymówić jego imię. Zdołała zamienić z nim kilka zdawkowych słów – choć nie wiedziała o czym -podobnie jak z Annę, wicehrabiną Merrick, która do nich podeszła. I cały czas czuła się tak, jakby jakaś gigantyczna pięść zadała jej cios w żołądek.

Bardzo pragnęła znowu go zobaczyć i jednocześnie bała się tego. Nie miała jednak pojęcia, jak to będzie, kiedy się spotkają.

Jack!

Kochała go z szaleńczym, głupim, bezgranicznym oddaniem, właściwym młodości. A potem znienawidziła go z taką samą gwałtownością. Nie. Nigdy nie była w stanie go nienawidzić. Nigdy tak do końca. To nie była nienawiść. Po prostu pogodziła się z rzeczywistością i nie mogła wybaczyć sobie naiwności, która nie pozwalała jej od początku zobaczyć wszystkiego we właściwym świetle.

Po chwili odszedł, zostawiając ją w towarzystwie wicehrabiny. Natomiast przyłączył się do nich wicehrabia -podobieństwo między nim a Jackiem było bardzo wyraźne – a potem jeszcze lady Sara Lynwood i pan Martin Raine. Uśmiechała się i rozmawiała, jakby nic na świecie jej nie obchodziło, a jedynie cieszyła się perspektywą radosnych świąt, które miała spędzić w Portland House.

Straciła Jacka z oczu. Pomyślałaby, że wyszedł z salonu, gdyby nie ten szósty zmysł, który dawał o sobie znać, kiedy on był w pobliżu. Zastanawiała się, co Jack teraz czuje. Złość, że właśnie tu musiała przyjechać? Smutek, gdy ją zobaczył? A może cichą radość, że znowu się spotkali? Całkowitą obojętność? Przecież minęło dziewięć lat od czasu, gdy była jego kochanką.

Poczuła na ramieniu dotknięcie delikatnej, małej dłoni i uśmiechnęła się do bardzo ładnej młodziutkiej dziewczyny, której imienia nie mogła sobie przypomnieć.

– Nigdy nie byłam w Londynie – powiedziała dziewczyna – i nigdy nie widziałam pani na scenie. Ale Howard, mój brat, mówi, że jest pani najlepszą aktorką, jaką kiedykolwiek przyszło mu oglądać. To musi być wspaniałe mieć taki talent jak pani.

Juliana jakaśtam. Isabella była z siebie niezadowolona. Szczyciła się tym, że potrafiła zapamiętać nazwiska nawet bardzo wielu przedstawianych jej osób.

– Dziękuję – odrzekła. – Aktorstwo to coś, co zawsze bardzo mnie pociągało. Będzie pani w najbliższym czasie w Londynie? Na przykład w sezonie?

– Och, chyba nie. – Dziewczyna oblała się rumieńcem. – Może dopiero po ślubie. Ojciec znalazł dla mnie dobrą partię. Dlatego tu jesteśmy. Pan Frazer… – Poczerwieniała jeszcze bardziej i zagryzła wargę. – Na razie niczego jeszcze nie ustalono. Nie powinnam była o tym mówić. Proszę mi wybaczyć.

– Niczego nie słyszałam. – Isabella uśmiechnęła się ciepło, a dziewczyna odpowiedziała nieśmiałym uśmiechem. – Dużo tu zamieszania. Pani, podobnie jak ja, nie należy do rodu księcia Portland. Jesteśmy w wyraźnej mniejszości.

– Tak – odparła Juliana. – Ucieszyłam się, gdy się okazało, że tajemniczy gość księżnej jest kobietą, i to… młodą. Pomyślałam, że mogłybyśmy… zostać przyjaciółkami?

Znowu się zaczerwieniła.

Isabella ciągle miała na ustach uśmiech, kiedy podeszli do nich pan Howard Beckford – ach, tak, oczywiście, tak nazywa się ta dziewczyna – i pan Peregrine Raine.

Poczuła się, jakby gigantyczna pięść zadała jej drugi cios. Dobrze mi tak – pomyślała. Sama jestem sobie winna. To miały być rodzinne święta, w czasie których planowano uroczyste zaręczyny.

Zaręczyny Jacka z panną Juliana Beckford.

Z tą śliczną, nieśmiałą, uroczą dziewczyną, która chciała się ze mną zaprzyjaźnić.

Och, dobrze mi tak.

Obserwował ją podczas obiadu i potem w salonie, jak flirtowała z jego wszystkimi męskimi krewniakami, począwszy od dziadka. Dziadek posapywał i puszył się, Freddie krygując się chichotał, a Perry do tego stopnia zapomniał o dobrym wychowaniu, że oparł się łokciami o stół i przechylał ku niej, by lepiej słyszeć, całkowicie ignorując siedzące po obu jego stronach cioteczną babkę Emily i Hortie.

Ale panie także spijały z jej ust każde słowo – musiał przyznać Jack. Tak jakby naprawdę była jakąś wielką damą, znaczniejszą od nich, pochodzących z rodu księstwa Portland. Tak jakby naprawdę była największą aktorką dziewiętnastego wieku.

A przecież była nikim. Córką wiejskiego nauczyciela. Przyjechała do Londynu, by zdobyć majątek, i żyła na całkiem dobrym poziomie, sypiając z takimi mężczyznami jak on. Zaczęła grać na scenie, szybko zyskując popularność w ciągu tego roku, kiedy byli razem. Po gwałtownej kłótni zniknęła nagle pewnego dnia i rok później pojawiła się we Francji jako narzeczona hrabiego de Vacheron, by uwieńczyć swą karierę. Grała dla samego cesarza Napoleona, który wraz z dworem oklaskiwał ją na stojąco. Nic nie mogłoby przyczynić jej większej sławy w ojczystej Anglii niż uwielbienie śmiertelnego wroga Anglików.

I oto teraz siedzi przy stole jako honorowy gość jego dziadka, przykuwając uwagę całej rodziny, choć kiedyś była utrzymanką jednego z wnuków księcia. Płacono jej, by zaspokajała jego seksualne potrzeby.

Tylko że to nie było dokładnie tak. Och, Belle!

Czuł się niemal chory, widząc ją tu, w gronie jego krewnych. Jak śmiała się tu zjawić? Nie mogła przecież zapomnieć, że księżna Portland jest jego babką.

Może nic już dla niej nie znaczył. Może zapomniała o nim przez te dziewięć lat. Poznała przecież mnóstwo mężczyzn, między innymi swego męża. Ale przecież przed chwilą powiedziała mu, że gdyby w ciągu tych kilku ostatnich miesięcy był na jakimś jej przedstawieniu, wiedziałaby o tym.

Powinien jednak pamiętać, jaką była zręczną uwodzicielką.

Nie mógł tego dłużej znieść, kiedy po obiedzie panowie dołączyli do pań w salonie, a już zwłaszcza gdy siostra uśmiechnęła się do niego i przywołała do siebie. Siedziała na sofie obok jego byłej kochanki.

Udał, że nie zauważył jej gestu, i przeszedł na drugą stronę pokoju do fortepianu, przy którym siedziała panna Beckford, grając cicho dla swej babki i księżnej Portland. Z wyrazem słodkiej niewinności na twarzy, ubrana w białą suknię, stanowiła uroczy obrazek. Mógłbym się w niej zakochać, gdybym spróbował – pomyślał nagle. I zakocham się. Przecież ma być jego żoną, czyż nie? Pierwszy raz ucieszyło go to, że został zmuszony do starania się o jej rękę.

Jego była kochanka przebywała w jednym pokoju z jego przyszłą żoną. Przyszło mu na myśl, że babcia zemdlałaby, gdyby o tym wiedziała. Ale jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, by księżna Portland mogła wpaść w histerię z jakiegokolwiek powodu.

Zaczekał, aż utwór się skończy.

– Pięknie – rzekł z uśmiechem. – Ma pani wielki talent, panno Beckford.

To nie była prawda. Potrafiła grać na fortepianie jak każda panienka z dobrego domu. Poprawnie i płynnie. Ale nie czuła muzyki.

– Dziękuję. – Zarumieniła się aż po czubek czoła, a kątem oka Jack zauważył, że ich babki wymieniły triumfujące spojrzenia.

– Musimy się kiedyś zebrać w salonie muzycznym i zagrać razem – rzekła księżna Portland, splatając dłonie na podołku. – Wciąż mam w pamięci nasze rodzinne wieczory muzyczne.

Na samo wspomnienie o tym Jacka zemdliło. Tak, było coś takiego. Kiedy nie przygotowywano jakiejś sztuki albo kiedy potem zostawała im jakaś wolna chwila, zmuszani byli do prezentacji swych talentów muzycznych – albo ich braku – przed babcią i dziadkiem. Prue grała na harfie, Perry i Martin – na skrzypcach, Claude – na flecie, a pozostali – na fortepianie. Większość z nich śpiewała -solo, w duecie, w kwartecie. Albo madrygały.