O Boże, madrygały! On, Alex i Perry z Prue, Hortie i Connie – wszyscy zawodzący fa-la-la i tra-la-la, i to w sześciu częściach. Elżbietańscy muzycy to musieli być doprawdy szczególni ludzie! O dziwo, Freddie miał zawsze najlepszy głos, ale mógł śpiewać tylko solo. Kiedy próbował w duecie, nieodmiennie kończył wysokimi tonami unisono z sopranem albo niskimi – z barytonem. Jak kiedyś przyznał ku złośliwej uciesze kuzynów, dyrygent szkolnego chóru zawsze ustawiał przy nim – obok, przed nim albo za nim – kogoś, kto śpiewał tę samą partię.

– To byłoby cudowne – rzekła wdowa po hrabim Holyoke. – Juliana śpiewa jeszcze piękniej, niż gra. Miałabyś ochotę na taki muzyczny wieczór, nieprawdaż, kochanie?

– Tak, babciu – odparła dziewczyna spuszczając wzrok. Jack nie widział nigdy tak długich i gęstych rzęs.

– To wspaniale – powiedział. – Nie mogę się wprost doczekać, by posłuchać pani śpiewu, panno Beckford.

– Dziękuję – powtórzyła, unosząc głowę i patrząc mu w oczy.

Kiedy dorośnie, tymi oczami usidli każdego mężczyznę – pomyślał Jack. Z całą pewnością jednak nie chciał, by usidliła nimi kogokolwiek, ponieważ zanim dorośnie, będzie już jego żoną. Problem w tym, że do tego czasu on z kolei stanie się na wpół zdziecinniałym staruszkiem., – Za pozwoleniem pań – powiedział Jack wiedząc, że musiałby się teraz odwrócić i patrzeć, jak Belle przyjmuje hołdy – czy wolno mi zabrać pannę Beckford do galerii i pokazać jej obrazy?

To było zuchwałe posunięcie. Jeśli bowiem nieżonaty mężczyzna zabierał do galerii Portland House niezamężną kobietę, która nie była jego siostrą ani kuzynką w linii prostej, oznaczało to, że chciał znaleźć się z nią na osobności, by skraść jej całusa, i że miał wobec niej uczciwe zamiary. Jeśliby jego zamiary nie były uczciwe, zaprowadziłby ją raczej do lasu pod jakieś drzewo o grubym pniu. Albo w inne ustronne miejsce. Cztery lata temu Jack pocałował Annę – zresztą ku jej wielkiemu oburzeniu – na środku kamiennego mostka przerzuconego przez bagniste jeziorko. A kilka dni później za krzakiem różanym pocałował Rosę – z tym samym skutkiem. Rosę! Słodka mała Rosę. Co się z nią stało? Musi zapytać o to Ruby, jej siostrę.

Babcia z godnością skinęła głową.

– Doskonały pomysł – rzekła przyzwalając na pocałunek. Oczywiście, w uczciwych zamiarach.

– Jak to miło z pana strony, panie Frazer – dodała wdowa. Nie wiedziała naturalnie, co znaczy przechadzka po galerii. A może wiedziała? No bo przecież kto w środku ciemnej nocy pokazywałby dziewczynie portrety? Może w ten sposób dziękowała mu, że tak od razu zadeklarował swe intencje.

Ale cóż w niego wstąpiło, że pali za sobą mosty? Chce zagrać Belle na nosie?

Lecz kim jest dla niego Belle? Cokolwiek by się mówiło, sprowadzono ją tu dla ich rozrywki. Niby gość, ale jest tu w charakterze służącej.

Do diabła, jak śmiała tu przyjechać i psuć mu humor!

Kiedy panna Beckford wstała z taboretu, skłonił się przed nią i podał jej ramię. Była niska, nie wyższa od jego babki. Czubkiem głowy nawet nie sięgała mu do brody. I taka filigranowa.

Wzięła go pod ramię, a on uśmiechnął się do niej. Mieli efektowne wyjście – stwierdził później w duchu. Zwykle wymykał się niezauważenie, wiedząc, że wszyscy się domyślają, gdzie i po co wyszedł. Potem, często już nazajutrz, musiał znosić aluzje i zaczepki ze strony innych mężczyzn. Ale tym razem nie wyślizgnął się chyłkiem. Z pewnym rozdrażnieniem uświadomił sobie – kiedy już nie można było niczego cofnąć – że zrobił to specjalnie, by Belle zauważyła jego wyjście.

Rozdział czwarty

Jest przestraszona – pomyślał patrząc na nią, kiedy szli po schodach. Bez słowa udała się z nim i jej ręka nie drżała pod jego ramieniem, ale czuł, że dziewczyna się boi.

Wydała mu się bardzo młodziutka. W ciągu dnia, a zwłaszcza od czasu popołudniowej herbaty, zastanawiał się, czy odpowiada mu taka młoda kobieta: czy wystarczy mu ten rodzaj przyjaźni, który mogła mu dać, czy zadowoli go jej niedoświadczenie w sztuce miłosnej, jakie wniesie do ich małżeńskiego łoża, czy widzi ją jako matkę swoich dzieci.

I doszedł do wniosku, że odpowiedź brzmi „tak". Ponieważ musi się wkrótce ożenić – był już po trzydziestce – i ponieważ małżeństwo było raczej przymierzem niż związkiem uczuciowym, będzie dla niego dobrą żoną. Jej młodość okaże się zaletą w nadchodzących latach.

Teraz jednak musiał zastanowić się nad całkiem nową kwestią: czy on jej odpowiada. Jeśli jemu wydała się taka młoda, to czy on nie jest dla niej za stary? To była deprymująca i upokarzająca myśl. Przyzwyczaił się już, że kobiety – co prawda, przeważnie starsze od niej – okazują mu względy, i szokiem była dla niego myśl, że któraś z nich może go nie chcieć.

A jeśli panna Juliana Beckford go nie chce?

Kiedy weszli do galerii, oswobodził ramię, by postawić świecznik na półce, skąd światło padałoby na całą długość sali, choć w niewystarczającym stopniu, by można było dobrze obejrzeć portrety. Świece rzucały długie cienie na ściany i łukowe sklepienie.

Juliana zadrżała.

– Jest pani zimno? – zapytał patrząc na nią i wiedząc, że wzdrygnęła się nie tylko dlatego, że był grudzień, a w galerii brakowało kominka.

Potrząsnęła głową.

Podszedł do dziewczyny i uniósł jej podbródek, tak że nie mogła patrzeć w dół.

– Czy pani się mnie boi? – zapytał. – Nie zrobię pani krzywdy.

– Nie, sir – odparła.

Patrząc w jej rozszerzone źrenice, wiedział, że jest zalękniona. I nagle sam się przestraszył. Miał do czynienia z bardzo młodą dziewczyną, do której się zalecał, zamiast flirtować z nią i próbować ją uwieść – to była dla niego nowość. Czy potrafi być delikatny? Cierpliwy? I czy w ogóle tego chce? Ale było już za późno na takie rozważania. Było za późno już wtedy, gdy zaproponował jej przyjście tutaj. Nie miał więc odwrotu.

Na myśl o tym wpadł w panikę, dopóki nie przypomniał sobie o Belle siedzącej teraz w salonie. Nie, był zadowolony, że tak się to ułożyło. Najwyższy czas po temu. A dziewczyna była taka słodka, niewinna i wyjątkowo śliczna.

– Proszę mówić mi „Jack" – powiedział wychodząc naprzeciw temu, co nieuniknione. – Wolałbym, żeby zwracała się pani do mnie po imieniu.

– Dziękuję panu, sir – rzekła i zagryzła wargę.

Uśmiechnął się.

– Jesteśmy dla siebie przeznaczeni, Miano – powiedział. – Chyba ci o tym wiadomo.

– Tak, sir – odparła niemal szeptem.

– Czy ta myśl nie wydaje ci się przykra? – zapytał.

– Nie, sir.

Nie mógł się zorientować, czy mówi prawdę. Tak jak nie mógł wiedzieć, czy jest naprawdę przestraszona, czy tylko z oczywistych powodów zdenerwowana.

– Przyprowadziłem cię tutaj, by cię pocałować – powiedział. – Nasze babki są tego świadome, jak sądzę. To przyjęty etap zalotów.

– Tak, wiem – wyszeptała znowu.

– Więc mogę? – Ujął jej twarz w dłonie i czekał na odpowiedź.

Miała jedwabiste włosy. Jej cera była delikatna jak płatek kwiatu.

– Uhm.

Pocałował ją tak, jak od dawna nie całował żadnej kobiety. Tak jak na początku całował Belle. A może nie. Kiedy ją pierwszy raz całował, także się z nią kochał.

Pocałował ją delikatnie, czule, z zamkniętymi ustami. To było tylko dotknięcie warg. Nie przyciągnął jej do siebie. Pocałunek był dla niego nawet podniecający. Przyszło mu na myśl, co by się stało, gdyby posunął się dalej. Przypuszczał, że w pewnym momencie przestraszyłaby się, zastygła albo wpadła w panikę. Dowiem się wszystkiego po ślubie – pomyślał.

Teraz jednak nie wpadła w panikę. Choć się nie poruszyła, nie oparła o jego pierś ani go nie objęła, trwała tak dotykając miękkimi ustami jego ust, a nawet je lekko przyciskając.

Ciągle trzymał jej twarz w dłoniach, mimo że uniósł już głowę.

– Najsłodsza Juliano – rzekł. – Odpowiesz mi na pytanie? Czy w jakikolwiek sposób ktoś zmusza cię do tego małżeństwa? Czy może jesteś niechętna moim staraniom?

Jak mógł oczekiwać prawdziwej odpowiedzi?

– Nikt mnie do tego nie zmusza – odparła. Zauważył, że patrzy mu prosto w oczy. – Jestem już w odpowiednim wieku do małżeństwa, więc papa i babcia uznali pana za właściwego męża dla mnie.

– Zawsze jesteś posłuszna rodzicom? – Uśmiechnął się do niej.

– Staram się, sir – odpowiedziała.

Będzie słodką i uległą żoną. A do tego uroczą. Przyzwyczaję się do tej myśli – stwierdził. Szczęściarz ze mnie. Inni mężczyźni będą mi zazdrościli.

Ale wcale nie był przekonany, czy rzeczywiście uda mu się przyzwyczaić.

– Pozostał jeszcze tydzień do świąt – powiedział. -Powiem ci, jakie są plany mojej babki, choć nie raczyła uzgodnić ich ze mną. Chce, abyśmy omówili rzecz między sobą, potem musiałbym rozmówić się z twoim ojcem i gdy już wszystko zostanie ustalone, w Boże Narodzenie ogłosi się nasze zaręczyny. Będzie uroczysty obiad, po nim przedstawienie teatralne, a wieczorem bal. Ale to dopiero za tydzień.

– Tak – rzekła.

– Poczekam tydzień, zanim ci się oświadczę – powiedział. – Do Wigilii. Do tego czasu nie chciałbym ci wiązać rąk. Jeśli mnie nie polubisz, zgorszę nasze rodziny nie składając oświadczyn. Czy to uczciwe postawienie sprawy?

Wiedział, że przez tydzień nic się nie zmieni. Doszedł do punktu, z którego nie mógł się już wycofać. Przyjechał do Portland House, poznał ją i bawił rozmową, i wreszcie zabrał ją tu, do galerii. Nie miał odwrotu. Ale nie chciał, by ona wpadła w pułapkę. Choć może już w niej była.

Możliwe, że tak samo jak on nie mogła się wycofać. Lecz nie chciał jej do niczego zobowiązywać, nie dając szansy, by go lepiej poznała.

– Nie mogę powiedzieć, że pana nie lubię – rzekła. Odjął ręce od jej twarzy, jednocześnie przesuwając palcem po policzku i podbródku Juliany.

– Młode damy, które mnie lubią, mówią do mnie „Jack" – powiedział. – Dajmy sobie tydzień. Nie mogę pozwolić, by wszystko toczyło się po myśli babci. Niech przez parę dni ma się czym martwić.