Nie powinnam była tu przyjeżdżać – pomyślała znowu, gdy powóz wtoczył się na brukowany podjazd przed pałacem i zwolnił przed wielkimi dwuskrzydłowymi drzwiami. Wielkie nieba, to tu mieszkają jego dziadkowie! A może i on sam.

Większość czasu spędzał w Londynie. Wiedziała o tym. Ale nie spotkała go jeszcze, odkąd wiosną wróciła do Anglii. Spodziewała się, że przyjdzie do teatru na jej przedstawienie, lecz nie zrobił tego. Naturalnie nigdy nie miał okazji podziwiać jej gry. Oczekiwała, że spotka go gdzieś w ciągu tych kilku miesięcy, ale tak się nie stało.

Może właśnie dlatego tu przyjechała. Może chciała się z nim spotkać. Ale myśl o tym przerażała ją.

Nie, tylko nie to. Nie chciała się z nim zobaczyć.

A więc dlaczego przyjechała? Dlaczego wróciła do Anglii, gdy we Francji miała ugruntowaną sławę, mogła cieszyć się powodzeniem i majątkiem?

Drzwi powozu otworzyły się i jeden z odzianych w liberię lokajów podstawiał właśnie schodki. Isabella oparła się na jego ręce i zeszła po stopniach na ziemię. Maleńka, ale nosząca się po królewsku księżna Portland, którą poznała miesiąc temu w Londynie, schodziła ze schodów, wyciągając do niej dłonie.

Isabella uśmiechnęła się i pozwoliła lokajowi sprowadzić dzieci po stopniach. Marcel jednak nie potrzebował pomocy. Usłyszała, jak jego stopki wylądowały na ziemi.

– Moja droga, to dla nas zaszczyt – rzekła z kurtuazją księżna. – Mam nadzieję, że miałaś przyjemną podróż. Co za śliczny mały chłopczyk i jaka grzeczna dziewczynka! Proszę, wejdź do domu, tam jest ciepło.

Oto więc jestem – pomyślała Isabella, idąc po schodach obok swej gospodyni i wchodząc do olbrzymiego hallu. Nic już nie można było na to poradzić. Nie miała tu nawet swojego powozu. Pozostało jej tylko mieć nadzieję, że jego tu nie ma.

A może jednak chciałaby, aby był?

Tajemniczego gościa nie spodziewano się przed południem. Choć kilkoro ciekawskich zagadywało księżnę w czasie kolacji, a potem śniadania, próbując się dowiedzieć nazwiska tej osoby, a Martin był nawet tak sprytny, że przy kieliszku porto niby od niechcenia zapytał o to księcia – jednak sekret pozostał nie wyjawiony. Nie mógł to być nikt z rodziny, wszyscy bowiem jej członkowie byli już na miejscu, a nikomu też nie swatano kawalera czy panny – poza Jackiem, który poznał już swą Nemezis w postaci panny Juliany Beckford. Któż więc to mógł być?

– Och, nie cierpię niespodzianek – rzekła Prudence po śniadaniu, wyrażając opinię całej rodziny.

Ale jej wysokość tylko uśmiechnęła się tajemniczo i z zadowoleniem, więc wszyscy niechętnie wrócili do swoich zajęć.

Jack, wiedząc, że nie ominie go konfrontacja z siostrzenicą i siostrzeńcem, potulnie dał się zaprowadzić do dziecinnego pokoju, nie chcąc sprawiać przykrości siostrze, która jakże błędnie sądziła, że jest to dla niego wielka przyjemność.

Właściwie nawet je lubię – przyznał wchodząc z siostrą do tego nawiedzonego miejsca, jakim był pokój dziecinny. Przypomniały mu się dawne Boże Narodzenia i inne święta, które jako dziecko przeważnie spędzał w tym właśnie pokoju, choć w czasach, jakie najlepiej pamiętał, on i jego kuzyni byli znacznie starsi, tak samo jednak -albo i bardziej – niesforni. Z wyjątkiem trojga dzieci Staną i Celii, z którymi można już się było dogadać, wszystkie inne maluchy nie umiały jeszcze chodzić albo dopiero raczkowały.

Wielce szanowny Rupert i jego siostra bliźniaczka Rachel z piskiem przypełźli do mamy i wujka. I oboje mieli mnóstwo do opowiedzenia, mimo że nie bardzo potrafili porozumieć się po angielsku ani w żadnym innym języku. Za nimi przywędrowały na czworakach Alice, córeczka Prue, i Catherine, dziewczynka Alexa, by zbadać, czy nowy przybysz z krainy dorosłych okaże się skłonny do zabawy.

Jack właśnie klęczał na podłodze z całą czwórką dzieciaków, rżąc niczym ranny koń, podczas gdy Rachel i Alice usiłowały zepchnąć siedzących mu na plecach Catherine i Ruperta, kiedy do pokoju weszły Annę i panna Beckford. W żadnej sytuacji Jack nie mógłby wyglądać żałośniej.

Annę jednak zaśmiała się tylko i ostrzegła go, że stwarza precedens, którego wkrótce pożałuje – nigdy nie uda mu się stąd uciec, jeśli będzie się oddawał zabawie z takim entuzjazmem. Potem zaprowadziła Julianę na drugą stronę pokoju, gdzie jej synek, wielce szanowny Kenneth Stewart, dosiadał konia na biegunach.

Wzięła chłopczyka na ręce. Kiedy postawiła go na podłodze, mały roześmiał się tylko i trochę raczkując, a trochę pełzając, przemierzył pokój, by dołączyć do czwórki rozbrykanych dzieciaków.

Trzy panie zasiadły obok i zaczęły przyglądać się zabawie.

Na szczęście dla Jacka w tym momencie wszedł książę z synkiem Alexa, a zaraz za nimi zjawił się Freddie, który właśnie wrócił ze swym malcem z porannego orzeźwiającego spaceru.

– Dzięki Bogu, że mężczyźni mają tyle energii – rzekła Annę śmiejąc się, gdy zabawa zaczęła się na dobre, a wszyscy czterej panowie nieodwołalnie zostali do niej wciągnięci. Nawet księcia „ułożono do snu", przykrywając niezliczoną liczbą szali i poduszek. – Juliano, Hortense, co powiecie na przechadzkę po ogrodach? Pogoda jest dość przyjemna.

Jack poczuł się znacznie swobodniej, gdy wyszły.

– Dobre chociaż to – powiedział do Alexa, kiedy schodzili potem po schodach – że babcia nie zorganizowała rano rodzinnego zebrania, by ogłosić przygotowania do bożonarodzeniowego przedstawienia i rozdzielić role. Przynajmniej tego nam oszczędzono, Alex.

– Cii – syknął wicehrabia stanowczo. – Nawet o tym nie wspominaj. A nawet nie myśl. Jeśli babcia spróbuje nakłonić nas do spędzenia następnego tygodnia na próbach tylko po to, by mieć zabawę, nikt nie powstrzyma mnie przed morderstwem. I to najbardziej bestialskim.

– Rzecz w tym – zauważył Jack – że jeżeli już coś postanowiła, to wiesz tak samo dobrze jak ona, że nie wywiniemy się z tego. Ale nie planuje wystawienia sztuki, prawda?

– Nie wymawiaj tych słów – powtórzył kuzyn groźnie. – Taka myśl w ogóle nie powinna zaświtać ci w głowie. Lecz przynajmniej jedna rzecz jej się udała. Panna Beckford to śliczna i urocza młoda dama. Cieszysz się?

Jack spojrzał na niego z ukosa.

– A ty się cieszyłeś? – zapytał. – To znaczy wtedy, gdy chodziło o ciebie?

– Właściwie tak – odrzekł Alex. – Wydawało mi się, że nikogo nie pragnę bardziej niż Lorraine. Gdyby nie ta śnieżyca, z powodu której musiałem ożenić się z Anne, poślubiłbym ją i uważałbym się za szczęśliwego człowieka.

– Ale nie żałujesz, że sprawy potoczyły się inaczej? -zapytał Jack.

– Skądże znowu – odparł Alex. – Ale babcia ma dobrą rękę. Panna Beckford to wspaniały prezent dla ciebie.

– Tak – westchnął Jack. – Mimo to czuję się tak, jakbym miał wykraść dziecko z kołyski, Alex. Cóż, chyba nie muszę ci mówić, o co mi chodzi, nieprawdaż?

– Przyzwyczaisz się. To tylko kwestia czasu – stwierdził kuzyn. – Czy Hortense odeszła od stołu podczas śniadania z tego powodu, który mam na myśli?

– Tak. Najwyraźniej ona i Zeb nie marnowali ostatnio czasu – powiedział Jack. – I wydaje mi się, że dwojaczki są w naszej rodzinie czymś tak normalnym, jak u innych narodziny jednego dziecka. Biedna Hortie!

– Mnie wydaje się szczęśliwa – zauważył Alex. – To Zeb będzie się martwił, kiedy przyjdzie czas pożenić dzieciaki.

– O tak, święta prawda – zgodził się Jack. – Zastanawiam się, po co w ogóle ludzie zadają sobie trud, by mieć dzieci?

Kuzyn obrzucił go bacznym spojrzeniem i skrzywił się.

– Któregoś dnia, Jack, mój chłopcze – rzekł – zrozumiesz, że przyjemności, których zaznajesz od lat i których ja także zaznałem, zanim poślubiłem Annę, mogą być jeszcze większe.

– Naprawdę? – zapytał Jack z widocznym zainteresowaniem.

– Wolałbym nie wchodzić w szczegóły przy kimś tak niedoświadczonym – powiedział Alex kładąc Jackowi dłoń na ramieniu i poklepując go. – To tak, jakby zasiać ziarno, mając świadomość, że wykiełkuje.

Jack miał rozpaczliwą nadzieję, że się nie rumieni.

– Ale co to za tajemniczy gość ma przyjechać dziś po południu? – zapytał Alex. – Jakąż niespodziankę zgotowała nam babcia tym razem?

Jacka to nie interesowało. Miał na głowie inne sprawy. Na przykład zaloty, których, jak czuł przez skórę, nie uda mu się uniknąć.

Jest śliczna, to prawda. I taka słodka. Czas już się ożenić – pomyślał z niechęcią.

Tak, mamo – powiedziała panna Juliana Beckford. Matka przyszła po nią do pokoju, by mogły zejść razem na herbatę. Dziewczyna była już gotowa.

– Wyglądasz zachwycająco, dziecko. – Lady Holyoke musnęła palcami policzek córki i pochyliła się, by ją pocałować. – To niezwykle przystojny mężczyzna, tak jak zapewniała cię babcia, i wprost przeuroczy. Nie ma co żałować, kochanie, że nie jest utytułowany. Ma dużą, przynoszącą spore dochody posiadłość i olbrzymi majątek, a Frazerowie to stara i szanowana rodzina. Jeśli książę i księżna Portland wydali swą córkę za jego ojca, to papa nie powinien mieć nic przeciwko temu, byś ty poślubiła jego syna.

– Tak, mamo. – Juliana się uśmiechnęła.

Jednak to właśnie ojciec miał zastrzeżenia co do tego, że pan Frazer nie ma tytułu – chociaż z kolei fakt, iż jest wnukiem księcia, przemawiał na jego korzyść. Dla niej nie miało to znaczenia. Chciała mieć miłego męża, kogoś, z kim dobrze by się czuła. Skończyła dziewiętnaście lat. Dojrzała już do małżeństwa.

To prawda, pan Frazer był niezwykle przystojny. Wysoki i smukły, miał posępną urodę, zdolną poruszyć serce każdej kobiety. Spędziwszy z nim sam na sam kilka minut poprzedniego dnia przy herbacie i obserwując go wieczorem w salonie, nie zauważyła żadnej wady ani w jego urodzie, ani sposobie bycia. Babcia i ojciec dokonali chyba dobrego i mądrego wyboru.

Mimo to niestety nie polubiła pana Frazera. Nie, to niesprawiedliwe z jej strony. Bardzo starał się być miły i zachowywał się bez zarzutu. Ale był… no cóż, przede wszystkim był stary! Nikt nie powiedział jej, w jakim jest wieku, i mogła się tego tylko domyślać. Sądziła, że ma co najmniej trzydzieści lat. To jeszcze nieźle; jeśli się nie myliła, był od niej starszy tylko jedenaście lat. A jednak ta różnica wieku wydawała się jej przepaścią.