– Wszystko dobrze się układa – stwierdziła lady Holyoke, kiedy szły po schodach do salonu. – Okazał ci zainteresowanie, ale nie zrobił tego zbyt ostentacyjnie. Ma nienaganne maniery. Ty też powinnaś się tak zachowywać, kochanie.

– Tak, mamo. Postaram się.

Przepaść istniejąca między nimi najbardziej uwidaczniała się w jego oczach. Miał oczy starego człowieka -w każdym razie starego dla dziewiętnastolatki. Były w nich obycie, cynizm, doświadczenie, które oddalały go o całe światy od niej. Czuła się zupełnie naga, kiedy na nią patrzył. Nie dlatego, żeby robił coś niewłaściwego czy patrzył na nią zbyt zuchwale. Miała tylko wrażenie, że wiedział dokładnie, jak ona wygląda rozebrana. Czuła, iż od dawna znał kobiety i ich ciała. I że był już cokolwiek tym znudzony.

Miała świadomość, że jej niewinność jest w jego oczach wadą. Miała wprawdzie dziewiętnaście lat, ale na swoje nieszczęście była drobna i wyglądała tak młodo, że mama i papa zwlekali z wprowadzeniem jej do towarzystwa rok czy dwa lata. A ona sama nie domagała się tego, gdyż lubiła życie w zaciszu domowym.

Nie chciała wyjść za mąż za kogoś, kto już tak długo żył na świecie, że zdążył się nim znudzić. Jednak będzie musiała go poślubić. Wybrali go dla niej babcia i ojciec, a ją wybrała dlań jego babka, księżna Portland. Było oczywiste, że zarówno on, jak i jego liczna rodzina wiedzieli o tym.

Juliana żałowała, że nie ma w pobliżu przyjaciółki -kogoś, komu mogłaby się zwierzyć z tych wszystkich uczuć, jakie towarzyszyły jej podczas podróży i pierwszego dnia po przyjeździe do Portland House, kiedy już poznała pana Frazera. Ale nie było tu nikogo takiego. Mama się do tego nie nadawała. Howard był nie tylko jej bratem, lecz także przyjacielem, ale w tym przypadku nie potrafiłaby otworzyć przed nim serca. A wszyscy inni należeli do przeciwnego obozu. Każdy w jakiś sposób był związany z panem Frazerem.

Juliana westchnęła i przywołała na usta uśmiech, przypomniawszy sobie, że zaraz wejdzie do salonu, wydana na spojrzenia wszystkich obecnych.

Może tajemniczy gość księżnej w jakiś sposób ułatwi jej sytuację. Raczej nie będzie to nikt z rodu. Wtedy nie byłaby to niespodzianka. Juliana czuła się trochę przytłoczona liczebnością rodziny pana Frazera. Nie wiedziała jednak, czy ów przybysz będzie mężczyzną czy kobietą i czy to ktoś starszy czy młodszy.

Nie powinnam czuć się przytłoczona – pomyślała. Przecież to tacy sympatyczni i życzliwi ludzie. Tak jak pan Frazer. Zrobiło jej się raźniej, kiedy przypomniała sobie, jak niedawno dzieci baraszkowały z nim w pokoju dziecinnym.

Juliana weszła do salonu u boku matki, uśmiechając się. Pan Frazer natychmiast porzucił swe towarzystwo przy kominku i spiesznie podszedł do niej. To było miłe. Wiedziała, że przyjaciółki by jej zazdrościły.

Rozdział trzeci

Tajemniczy gość, zapowiadany przez księżną, przybył, gdy wszyscy pili herbatę w salonie. Była to dama z dwojgiem dzieci, jak doniósł Martin Raine, który nie wiadomo po co wyszedł właśnie z pokoju. Zauważył przyjazd gościa, ale z powodu dużej odległości nie mógł stwierdzić, kim jest ta kobieta.

– Z dwojgiem dzieci, powiadasz – rzekł Charles Lynwood marszcząc brwi z namysłem. – Kto to może być? Nie mamy już w rodzinie żadnego kawalera, którego trzeba by ożenić, nieprawdaż? Poza tobą, Martin. Może mama sprowadziła ją tu dla ciebie.

Zaśmiał się serdecznie ze swojego żartu i zaraził tym Freddiego, ale jego zawsze łatwo było rozśmieszyć. Wszyscy inni, którzy to słyszeli – a była ich większość -aż zamarli z zażenowania, mając ma względzie Jacka, pannę Beckford i jej rodzinę. W obecnej sytuacji był to głupi i wyjątkowo nietaktowny dowcip. Natychmiast więc wszyscy bez wyjątku zaczęli bezładnie mówić, tak że w efekcie podjęto naraz oszałamiająco wiele tematów. I nawet najmniej błyskotliwe uwagi wywoływały głośne wybuchy śmiechu.

Jednak kiedy otworzyły się drzwi, natychmiast ucichł gwar rozmów, a uwaga wszystkich skupiła się na księżnej i towarzyszącej jej damie – bez wątpienia dokładnie tak, jak to sobie starsza pani zaplanowała.

– Widzicie, kochani? – zapytała z niepotrzebnym klaśnięciem w dłonie, które miało zwrócić ich uwagę. -Widzicie, jakąż to wspaniałą niespodziankę dla was przygotowałam? Wiem, że zastanawialiście się, czy nie zechcę wystawić przy waszym udziale jakiejś sztuki na Boże Narodzenie, i wstrzymywaliście oddech w nadziei, że tym razem nie przyszło mi to do głowy, wy niewdzięcznicy! Cóż, rzeczywiście o czymś takim myślałam, ale postanowiłam, że tym razem dam wam odpocząć i poleniuchować. Stąd mój pomysł. W tym roku wróciła z Francji największa aktorka naszych czasów. Pomyślałam, jak by to było cudownie, gdyby udało mi się zaprosić ją i jej dzieci na Boże Narodzenie i namówić, by w pierwszy dzień świąt pokazała nam, na czym polega prawdziwe aktorstwo. Oczywiście wszyscy znacie hrabinę de Vacheron. Nie muszę jej więc przedstawiać.

Z szerokim uśmiechem zwróciła się w stronę swego gościa.

Hrabiny de Vacheron rzeczywiście nie trzeba było przedstawiać. Księżna mogła się poczuć naprawdę usatysfakcjonowana widząc, jaki efekt wywarły na zgromadzonych jej słowa i pojawienie się gościa. Spojrzenia wszystkich skierowały się na tę znaną z piękności angielską aktorkę, która wyjechała do Francji prawie dziesięć lat temu, kiedy nie była jeszcze taka sławna, i tam wyszła za mąż za francuskiego arystokratę. Wiosną wróciła do Anglii, będąc u szczytu popularności. Co więcej, wróciła jako osoba utytułowana, obracająca się wśród wielkich tego świata. Osiągnęła tak wysoką pozycję towarzyską, jaką rzadko zdobywały aktorki.

Sprowadzenie hrabiny de Vacheron do Portland House na święta było niewątpliwie wielkim sukcesem księżnej. Obecni w salonie zaczęli więc klaskać uprzejmie, niemal tak jakby sławna aktorka coś dla nich zagrała. A potem dały się słyszeć pomruki zachwytu, a nawet okrzyki entuzjazmu.

Hrabina uśmiechnęła się i z wdziękiem skłoniła głowę, dziękując za uznanie. Ze swą zapierającą dech urodą -wysoką i kształtną sylwetką, złocistymi włosami i delikatnymi rysami – zwykle sprawiała na urzeczonej publiczności wrażenie bogini nie z tego świata.

– Chodź, moja droga – rzekła księżna z królewskim dostojeństwem. Otoczyła ramieniem wyższą od siebie kobietę i pewnym krokiem poprowadziła ją w głąb salonu. – Przedstawię ci naszą rodzinę i gości, a potem chciałabym, abyś czuła się jak w domu.

Postępowała zgodnie z tym samym ceremoniałem co poprzedniego dnia, prowadząc gościa przez środek pokoju do księcia, któremu Peregrine i Stanley pomogli wstać. Jack, konwersujący z Juliana i jej bratem, przeprosił ich i przeszedłszy nonszalancko przez salon, stanął samotnie przy fortepianie. W ten sposób zyskał pewność, że zostanie przedstawiony wielkiej hrabinie na końcu. Przez chwilę nawet wydawało się, iż babcia o nim zapomniała, lecz cioteczna babka Emily wskazała na niego, więc księżna z ujmującym uśmiechem zwróciła się w jego stronę.

– I mój trzeci wnuk, kochanie – powiedziała. – Jack Frazer, syn mojej córki, lady Maud.

Niedawno przybyła znakomitość odwróciła głowę, by na niego spojrzeć.

Była niezwykłej piękności. Wiedział, że hrabina musi mieć prawie trzydzieści lat. Jednak na swój sposób jej uroda była tak samo nieskazitelna jak Juliany. A nawet bardziej żywa i ujmująca ze względu na urok dojrzałości. Już nie młodość, lecz doświadczenia życiowe i cierpienie złagodziły jej rysy. Była o wiele piękniejsza niż dziesięć lat temu.

Jack uśmiechnął się kącikami ust, gdy jej wzrok napotkał jego spojrzenie i zatrzymał je na chwilę. Na kilka milczących chwil.

– Witaj, Jack – odezwała się wreszcie miękkim, dźwięcznym głosem, zdradzającym siłę, którą potrafił przybrać na scenie.

– Witaj, Belle – powiedział równie spokojnie.

– Ach! – rzekła księżna z widocznym zadowoleniem. – Więc się znacie. Wobec tego powierzam ci hrabinę, Jack. Baw ją, a ja tymczasem poproszę, by przyniesiono wam herbatę i ciasteczka.

Jack nagle pożałował – i to gorzko pożałował – że babcia zrezygnowała ze swego żelaznego programu i nie wynalazła sztuki, którą mogliby przygotować na gwiazdkę. Żałował, że nie dostał w niej głównej roli, takiej, która zajęłaby mu każdą wolną chwilę, teraz i w święta. Wszystko byłoby lepsze niż to. Tysiąc razy lepsze.

– Minęło wiele czasu, Belle – powiedział uśmiechając się półgębkiem.

– Tak – przyznała. Nie spuściła wzroku z twarzy Jacka, jak się tego spodziewał – ani na jego podbródek, ani na fular. Patrzyła na niego śmiało tymi swoimi zielonymi oczami, które tak doskonale potrafiły wyrażać uczucia. -Dziewięć lat. Nie byłeś na żadnym z moich przedstawień, odkąd wróciłam?

– Nie – odparł – miałem ciekawsze zajęcia.

Nawet nie mrugnęła i wyraz jej twarzy się nie zmienił.

– Niepotrzebnie pytałam – rzekła. – Wiedziałabym, gdybyś był na widowni. Wyczułabym twoją obecność.

Stali patrząc na siebie przez minutę lub dwie, dopóki Annę nie przyniosła filiżanki herbaty dla hrabiny i nie zaczęła konwersacji. Jack został jeszcze chwilę, po czym mruknął jakąś wymówkę i odszedł.

Tak, była o wiele piękniejsza niż kiedyś. Ale przecież z dziewczęcia stała się kobietą. I była teraz kimś – hrabiną de Vacheron i matką dziedzica tytułu, a nie początkującą aktoreczką.

Jego pierwsza kobieta.

Jego pierwsza miłość.

Jego jedyna miłość.

Nigdy nie zaznał już takiej namiętności.

Isabella zdawała sobie sprawę, że gdy aktor był już znany, a nawet sławny, zaczynał grać także poza sceną. Życie takiej osoby samo stawało się w pewnym sensie przedstawieniem. To było coś, czemu nie chciała ulec. Pragnęła być sobą, gdy przebywała w towarzystwie innych, tak samo jak wtedy, kiedy była sama albo z dziećmi. Ale to nie było łatwe.

Teraz jednak cieszyła się, że potrafi grać, udawać spokojną i pewną siebie, a nawet łaskawą, gdy tak naprawdę czuła się zupełnie inaczej.