Dzień pogrzebu wstał przy jaskrawo niebieskim niebie, na którym jaśniało zimowe słońce. Lodowaty wiatr ucichł, a drzewa ciężko chyliły się ku ziemi, jak gdyby sama natura chciała oddać Sivertowi ostatni hołd, nasunęło się Mali, kiedy ubierając się, wyjrzała przez okno.

Wyjęła suknię ślubną. Wydało jej się dziwne, że miałaby ją jeszcze nosić, bo przecież została uszyta na wyjątkową uroczystość. Wprawdzie nie na tę dzisiejszą, pomyślała Mali, ale w jej przypadku pasowałaby tak samo dobrze na pogrzeb, jak i na ślub. Żaden z tych dwóch dni nie był szczęśliwszy.

Blade słońce złociło wysokie góry, które wydawały się sięgać nieba. Nad czarnym fiordem unosiły się mgły niczym beznogie elfy. To w takie dni Sivert zwykł często stawać rankiem na progu i patrzeć w dal, nabijając fajkę.

– Nie ma piękniejszego miejsca na ziemi – mawiał, mrużąc oczy od ostrego światła. – Zwłaszcza przy takiej pogodzie.

Nie mylił się.

W ciągu ostatnich dni przed pogrzebem przysłano mnóstwo wieńców. Większość została zamówiona w kwiaciarni w 0ra, ale niektórzy poprosili Ruth Lia z Kvannes o przygotowanie ładnej kompozycji. Mali również złożyła u niej zamówienie. Długo rozmawiała z Ruth, tłumaczyła, jak wieniec ma wyglądać. O tej porze roku nie było kwiatów, wieńce pleciono więc z wiecznie zielonych roślin i z gałązek świerku, przyozdobionych kwiatami z krepiny, które Ruth robiła sama. Beret nie podobał się ich wieniec, kiedy go dostarczono do Stornes.

– Wygląda, jakbyśmy żałowali pieniędzy, by ofiarować Sivertowi na ostatnią drogę coś porządnego – skomentowała uszczypliwie, spoglądając na skromny wieniec.

Wolałaby pewnie, by był bogato przyozdobiony mnóstwem kolorowych, sztucznych kwiatów, ale Mali się taki nie podobał. Zażyczyła sobie mniej strojny, z gałązek świerkowych, zielonego, suszonego mchu z małymi czerwonymi pąkami róż z krepiny.

– Sivert lubił wszystko, co skromne – odparła Mali. – Myślę, że spodobałby mu się ten wieniec.

Beret prychnęła i zdenerwowana wypadła z salonu, ale nie dyskutowała więcej na ten temat. I tak było już za późno, by zamawiać nowy.

Wieczorem przed pogrzebem Johan zszedł do stodoły i po-przybijał wieńce na samym wieku i po bokach trumny. Droga do kościoła w Kvannes była długa i wyboista, trzeba się było zatem zatroszczyć, by wieńce nie spadły podczas transportu. Kiedy skończył, sporo ich jeszcze zostało, ale zabiorą je na cmentarz i ułożą na trumnie przed opuszczeniem jej do grobu. Pewnie niektórzy z zaproszonych na pogrzeb przyniosą jeszcze wieńce ze sobą i ofiarują je Sivertowi na pożegnanie.

Już od wczesnych godzin porannych, gdy stoły nakryto do śniadania, zaczęli się zjeżdżać goście. Z pewnością wielu chciałoby tego dnia zawitać do Stornes, ale każdy dwór miał stały krąg uczestników stypy, który tworzyli najbliższa rodzina, krewni, przyjaciele i inni, po których posyłano przy takich okazjach. Gdyby na stypę mieli przyjść wszyscy chętni, po prostu by się nie pomieścili.

Jak przy okazji wesela, tak i teraz przynosili ze sobą „dary": beczułki i koszyki z masłem, ciastami i mięsem. Mięso sami moczyli w marynacie, tak że służące mogły je od razu wrzucić do wielkich parujących garów, które stały przygotowane. Kiedy kondukt żałobny wróci z cmentarza, gospodarze podadzą obiad i kawę. Jednak przy stole będzie można zasiąść dopiero późnym popołudniem, ponieważ uroczystości pewnie nie skończą się wcześniej.

Kiedy po śniadaniu flaga została opuszczona do połowy masztu, wyniesiono trumnę ze stodoły i umieszczono w salonie na przygotowanych belkach. Mali na czas pogrzebu ponownie wysłała Małego Siverta do Innstad. Nie chciała, by został i przyglądał się przygotowaniom. Miał wrócić, kiedy goście przyjdą z cmentarza i zasiądą do obiadu. Przywiezie go Margrethe, która nie odważyła się wybrać w długą drogę w taki mróz. Tak więc rano przyjechał tylko Bengt z rodzicami.

Podobnie jak Margrethe uczyniło kilku innych gości. Nikt nie oczekiwał od starych, schorowanych ludzi, że pojadą na cmentarz w taką pogodę, tak więc do powrotu pozostałych żałobników zostali w Stornes. Zawsze jednak ktoś z zaproszonej rodziny reprezentował ją w kondukcie żałobnym i na cmentarzu.

Przy stołach toczyły się ciche rozmowy. Mali bolała ręka od ściskania dłoni przybyłym gościom; nie udało jej się zliczyć, ilu ich powitała dziś rano. Składając kondolencje, mówili o tym, jakim wstrząsem był dla nich ten straszny wypadek, jak zacnym człowiekiem był Sivert i że każdy powinien brać z niego przykład, jak ktoś się wyraził.

Goście z Gjelstad przybyli w komplecie, zarówno Ruth i Oddleiv, jak i ich trzej synowie. Havard objął Mali i serdecznie przytulił.

– Straciłaś w Sivercie dobrego przyjaciela – rzekł wzruszony i poklepał ją po policzku.

Mali przytaknęła w milczeniu, gdyż nie mogła wydobyć głosu, zdziwiona jednak, skąd Havard wie, że miała w Sivercie sprzymierzeńca. Po chwili rozejrzała się pośpiesznie, żeby zobaczyć, gdzie jest Johan. Po ostatniej scenie zazdrości, jaką jej urządził na przyjęciu bożonarodzeniowym w Gjelstad ponad rok temu, Mali starała się trzymać z dala od Havarda, kiedy się spotykali z okazji różnych uroczystości. Chłopak, widząc jej zakłopotanie, spytał wprost, co się stało, że się do niego nie odzywa. Mali zaczerwieniła się i wyznała, że Johanowi nie podoba się, gdy widzi ich razem. Na szczęście teraz nie było męża w pobliżu.

– Czy jest aż tak źle, że nawet nie możemy ze sobą rozmawiać? – dopytywał się Havard, gdy zauważył, że Mali rozgląda się nerwowo.

– Nie, rozmawiać… – odparła zakłopotana i poczuła, że palą ją policzki. – Ale wiesz…

– Nie jest ci chyba łatwo po tym, co się stało – zauważył Havard. – Jak sobie właściwie radzisz, Mali, teraz, kiedy nie ma Siverta?

– Dobrze – odpowiedziała szybko. Zbyt szybko. – W każdym razie nie najgorzej. Wiesz, Johan uratował ostatnio Małego Siverta – zmieniła temat. – Słyszałeś chyba o tym?

– Wieści dotarły pewnie do samego Trondheim – rzucił Havard sucho. – Nie przeczę, że Johan postąpił odważnie i mądrze. Bynajmniej. Rozumiem też, ile taki malec może znaczyć dla swoich rodziców, mimo że sam nie mam jeszcze dzieci. Nigdy nie wątpiłem w to, że Johan bardzo kocha swego syna; tego by tylko jeszcze brakowało – dodał, nie wypuszczając dłoni Mali. – Lecz pewnie uważa, że zaciągnęłaś wobec niego dług wdzięczności do końca życia – stwierdził i popatrzył jej w oczy. – Tak, teraz chyba Johanowi jest łatwiej.

Mali szybko spojrzała na Havarda, przerażona, że tak łatwo przejrzał jej męża na wskroś. Rozumiał, że nie była szczęśliwa w tym małżeństwie, ale czy zorientował się, jak bardzo źle jest między nią i Johanem? Zastanowiła się, czy w ogóle rozmyślał o jej związku.

– Powinnam iść przywitać się z innymi – rzuciła nagle. -I muszę przypilnować, by wszyscy dostali coś do jedzenia. Może spotkamy się później.

W jednej chwili umknęła do salonu.

Również tego dnia Nikolai wygłosił mowę pożegnalną, czytał fragmenty Biblii oraz prowadził śpiew i modlitwy.

Nadszedł czas, by wyprowadzić sanie i umieścić na nich trumnę. Wszędzie na dziedzińcu stały przywiązane konie, okryte grubymi derkami przed chłodem i zaprzężone do sań. Skóry i wełniane koce, którymi ludzie okrywali się w czasie jazdy, złożono w domu dziadków, by się ogrzały i trzymały ciepło, gdy trzeba będzie wyjeżdżać.

Do ciągnięcia sań z trumną wybrano starą klacz ze stajni w Stornes. Nikomu by do głowy nie przyszło, żeby przydzielić to zadanie ogierowi, który spowodował osunięcie drewna, mimo że koń nie ponosił przecież za to winy. To był wypadek, który mógł się przytrafić każdemu i który niestety zimową porą często w lesie się zdarza. Jednak to ze starą klaczą Sivert był najbardziej związany; przez wiele lat razem ciężko pracowali, codziennie, w słońcu i w deszczu, latem i zimą. Dlatego wybór padł na nią.

Ludzie ubrali się i wyszli na dziedziniec. Mali wiedziała, że tej chwili nigdy nie zapomni: tych wszystkich czarno ubranych żałobników w zimowym słońcu, które rzucało swoje światło na dziedziniec i dom, i tej nieskończonej ciszy. I tych sześciu mężczyzn, którzy wynieśli ze stodoły przystrojoną wieńcami trumnę i ułożyli ją na saniach.

Mali stała, obejmując się ramionami. Zaciskała je mocno na piersi, a łzy spływały cicho po jej policzkach. Kiedy Johan cmoknął na klacz i sanie powoli zaczęły opuszczać dziedziniec, Mali rozpłakała się. Oto Sivert opuszczał Stornes po raz ostatni. Wydawało się to takie nierzeczywiste, bezsensowne i zupełnie niepojęte.

Mimo że nie wszyscy udali się w długą drogę na cmentarz, kondukt żałobny wyglądał imponująco. Konie, ciągnące wypełnione po brzegi sanie, wolno sunęły za trumną. W mijanych po drodze gospodarstwach flagi opuszczono do połowy masztów, a ludzie, zarówno w dużych gospodarstwach, jak i w niewielkich zagrodach, wylegli na progi swoich posiadłości. Zaprzęgiem ze Stornes, w którym jechały Mali i Beret otulone ciepłymi skórami, powoził Gjermund. Obie kobiety nie patrzyły na siebie i nie odzywały się. Nie było też wiele do powiedzenia…

Pastor przywitał kondukt przed bramą na cmentarz. Wydawał się Mali potężniejszy, niż go pamiętała, ale pomyślała, że na pewno pod czarną sutannę włożył kilka warstw ubrania. Cała ceremonia, aż do zasypania trumny ziemią, odbywała się na zewnątrz i mimo że pastor w czasie zimy miał zwyczaj skracania swej mowy pogrzebowej i mówił bardziej zwięźle niż podczas niedzielnych kazań z ambony, szybko robiło się zimno, zarówno jemu samemu, jak i wszystkim zebranym. Następnie trumnę zaniesiono do miejsca, gdzie czekał wykopany grób. Mali nie słyszała słów pastora. Mechanicznie poruszała ustami w czasie pieśni, ale nie śpiewała ze wszystkimi. Czuła, jak gdyby nagle opuściły ją wszelkie siły i cała energia, jakby odebrało jej głos. Najchętniej wróciłaby do Stornes, położyła pod kołdrą i nie wstawała do połowy wiosny. Może wtedy obudziłaby się silniejsza i czuła trochę lepiej niż teraz, pomyślała.