Zostawiła Josha u Ryersonów i skręciła w Brimstone Street, do domu rodziców. Znów opadły ją wspomnienia: biegali tu w trójkę na długo przedtem, nim złączyły ich jakiekolwiek przysięgi. Miała ochotę porozmawiać z kimś, kto znał ich historię od samego początku.

Przekraczając próg, Laura zdała sobie sprawę, że u Dahlii Traherne nie znajdzie pomocy.

Dahlia nie potrafiła kierować własnym życiem, cóż dopiero udzielać rad innym. Urodzona malkontentka, wychodziła na swoje, narzekając bez przerwy na błahe problemy; gdy ich zabrakło, wymyślała nowe.

Jej mąż, Elias, był żaglomistrzem. Urodził się na wyspie i przez całe życie zszywał płótna, ale nigdy pod nimi nie popłynął, bo na najmniejszą wzmiankę Dahlia dostawała kolejnego ataku urojonej choroby i musiał przysięgać, że jej nie opuści. Zmarł, kiedy Laura miała dwanaście lat, i mówiło się wówczas, że to własna żona wpędziła go do grobu. Bardziej złośliwi twierdzili wręcz, iż konał z radością, że się od niej uwolni. Powiadano także, że po śmierci męża Dahlia Traherne powinna była krócej trzymać córkę, by ta nie włóczyła się po wydmach z chłopakami, co w żadnym razie nie uchodzi dziewczęciu, zwłaszcza, gdy matka nawet palcem nie kiwnie w tej sprawie. Niektórzy wszakże znajdowali usprawiedliwienie słabego charakteru Dahlii, stwierdzając lakonicznie: „Cóż, ona nie pochodzi z wyspy.”

W istocie, Dahlia urodziła się na kontynencie, choć przeżyła w Nantucket trzydzieści dwa lata. Jednakże nawet po upływie dalszych stu nie uznano by tu jej za swoją. Przybysze na zawsze pozostawali „tymi z lądu”. Być może właśnie ów lekceważący dystans sprawił, że Dahlia zupełnie straciła pewność siebie i stała się bezwolną, kwękającą istotą.

– O, Laura! – jęknęła boleśnie, witając córkę. – Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj, kochanie.

– Mamo, czy mogłabym z tobą porozmawiać? Dahlia wyczuła, że jej córka boryka się z jakimś problemem, i zawahała się, jak gdyby miała opory przed wpuszczeniem jej za próg. Ale Laura wyminęła ją i weszła do środka, z ciężkim westchnieniem opadła na ławę przy stole i odezwała się drżącym głosem.

– Rye żyje. Dahlia poczuła kłujący ból w skroniach.

– O, nie… – jęknęła.

– Wrócił do Nantucket.

– O Boże! Ale dlaczego… co… – dłonie Dahlii bezwiednie uniosły się do czoła, nim jednak zdążyła czmychnąć po lekarstwo, Laura zaczęła mówić. Na długo przed końcem opowieści rozterka Dahlii ustąpiła przerażeniu.

– Chyba nie masz zamiaru się z nim… spotykać, kochanie? Laura przyjrzała się siedzącej naprzeciw kobiecie, czując, że opadają jej ręce.

– Już się z nim widziałam. Zresztą nie da się go unikać na tak małej wyspie jak Nantucket.

– Ale… co na to Dan? Laura oparła się pokusie wykrzyknięcia: „A ja się nie liczę?!”

i odparła bezbarwnym głosem:

– Dan też już go widział. Rye przyszedł do domu.

– Do domu, o Boże! – ręce Dahlii przeniosły się ze skroni na drżące wargi. – Co ja powiem sąsiadom?

Brak pewności siebie zawsze zatruwał Dahlii życie. Laura uświadomiła sobie, że szaleństwem z jej strony było oczekiwanie od matki porady w sytuacji, gdy zarówno pewność, jak poczucie bezpieczeństwa ucieleśniał Dan, będący ostoją ich obu, odkąd Rye Dalton odpłynął w siną dal. W opinii Dahlii Rye zostawił jej córkę „na lodzie”.

– Rozmawiałam już z Ezrą Merrillem – przyznała Laura, podnosząc strapione oczy. – Dan nadal jest moim prawowitym mężem. Ale… ale ja wciąż żywię uczucia dla Rye'a.

– Sza! – syknęła spłoszona Dahlia. – Nawet o tym nie wspominaj, jeśli nie chcesz mieć jeszcze więcej kłopotów. Nie powinnaś się była w ogóle z nim spotykać!

– Ależ mamo – Laura czuła coraz silniejszą irytację. – Dom, w którym mieszkam, należy do Rye'a. Josh jest jego synem. Jak mogłabym zabronić mu wstępu?

– A co będzie, jeśli wszystko ci zabierze? To było typowe dla Dahlii Traherne: w takiej sytuacji myślała o majątku.

– No wiesz, mamo, jak możesz! – Laura zerwała się i zaczęła krążyć po pokoju.

– Lauro, kochanie, nie denerwuj się tak. Dan powinien ci kupić waleriany…

– Nic mi nie jest! Lecz dla kobiety, która w obliczu nieprzyjemności zdolna była zapaść na każdą chorobę, sprawą pierwszej wagi było znalezienie odpowiedniego lekarstwa. Podeszła do córki, zamierzając przytknąć jej dłoń do czoła, Laura jednak usunęła się zręcznie.

– Mamo, proszę cię, przestań. Nieomal widać było, jak na cierpiętniczej twarzy Dahlii żłobi się kilka nowych zmarszczek. Widząc, że matka nie jest w stanie jej pomóc, ani nawet współczuć, Laura omal nie wybuchnęła płaczem.

Och, mamo, gdybyś tylko mogła mnie pocieszyć…

Ale Dahlia nigdy nie umiała rozproszyć jej obaw. Laura klęła się w duchu, co ją opętało, iż w ogóle tu przyszła. Ten nerwowy dygot mógł co najwyżej wszystko pogorszyć. Toteż Laura wcale nie była zdziwiona, gdy jej matka opadła na krzesło i jęknęła:

– Och, Lauro, kochanie, strasznie boli mnie głowa. Czy mogłabyś mi podać krople anyżowe? Są tam, na półce – słowom towarzyszył gest omdlewającej dłoni. – Proszę… zmieszaj je… z wodą – dokończyła, z trudem łapiąc powietrze.

Laura zmuszona była więc zatroszczyć się o osobę, u której szukała pomocy i oparcia, a zanim wyszła, ją także potwornie rozbolała głowa. Wróciła do siebie i przez resztę dnia oddawała się wspomnieniom, z obawą myśląc o przyszłości.

Wróciwszy z pracy, Dan podejrzliwie omiótł wzrokiem izbę, jak gdyby spodziewał się zastać w niej Rye'a. Powiesił surdut i w milczeniu patrzył na Laurę krzątającą się przy kuchni. Mimo że obydwoje starannie unikali jakiejkolwiek wzmianki o Rye'u Daltonie, napięta atmosfera utrzymała się do końca posiłku.

Wieczorem Josh z niezawodną dziecięcą intuicją zadał pytanie, które przepełniło czarę. Dan siedział nad rejestrem przy małym dębowym biurku, gdy chłopczyk oparł mu się na kolanach i zapytał:

– Dlaczego mama tak się dziś przestraszyła, kiedy ten pan tu był? Pióro Dana zgrzytnęło na papierze i znieruchomiało, podobnie jak szydełko w dłoni Laury.

– Czemu nie spytasz mamy? – zaproponował, obserwując twarz Laury oblewającą się rumieńcem. Był ciekaw, co zaszło między tymi dwojgiem, kiedy Rye Dalton złożył tu wizytę.

Josh pogalopował do matki i wdrapał się jej na kolana.

– Boisz się tego pana, mamusiu?

– Nie, kochanie, wcale się go nie boję – Laura zmierzwiła mu włosy.

– Ale zrobiłaś takie wielkie oczy i odskoczyłaś od niego, jakbyś się sparzyła.

– Byłam zdziwiona, a nie przestraszona. Rozmawialiśmy, to wszystko. – Poczucie winy sprawiło, że rumieniec jeszcze się pogłębił. Czuła, że Dan się jej przygląda. Pochyliła się gorliwie nad robótką, jak gdyby musiała skończyć ją w terminie. – Sądzę, że już czas, byś odprowadził swoich żołnierzy na półkę, a sam wskoczył w koszulkę i położył się spać – dodała.

– Chcecie z tatą porozmawiać o dorosłych sprawach? – domyślił się malec.

Laura nie zdołała powstrzymać uśmiechu. Josh był bystrym, dowcipnym chłopcem i nawet jeśli czasem beształa go za te dociekliwe uwagi, zawsze czyniła to ze śmiechem. Teraz od Dana dzielił ją mur skrępowania, który wyrósł już wcześniej, nim wtrącił się Josh, a gdy nadeszła pora snu, uczucie to stało się nieomal dotkliwie namacalne. Laura miała wrażenie, że stąpa po ostrych rybackich haczykach. Co gorsza istniała jeszcze kwestia rozbierania.

Większość dam w owym czasie miała pokojówki. Zarówno suknie, jak gorsety sznurowane były z tyłu i nie dało się ich ani włożyć, ani zdjąć bez pomocy. Laura nie była zachwycona, kiedy Dan nalegał, by kupowała sobie takie właśnie stroje, ale był tak wściekle dumny, iż może ją utrzymać na odpowiednim poziomie, że w końcu uległa i teraz dwa razy dziennie musiała prosić go o pomoc. Stało się to częścią ich wieczornego rytuału, tak naturalną, jak zdmuchnięcie ostatniej świecy.

Dziś czuli się niezręcznie. Dan postawił świecę na komodzie, rozwiązał krawat i przewiesił go przez oparcie łóżka. To samo zrobił z koszulą. Laura, ściśnięta jak faszerowany indyk, nagle zbuntowała się przeciwko babskiej doli. Dlaczego kobiety musiały nosić tak absurdalnie niewygodną odzież? Mężczyznom nie groziły podobne udręki.

Jakżeby chciała dyskretnie zrzucić szmatki, włożyć nocną koszulę i wśliznąć się pod kołdrę! Niestety, było to niewykonalne.

– Dan, czy mógłbyś rozwiązać mi gorset? Ku jej przerażeniu, twarz Dana pokryła się purpurą. Szybko obróciła się do niego tyłem. Po nieomal czterech latach rozbierania jej Dan wciąż się rumienił!

Rozpiął jej mosiężne haczyki na plecach i rozwiązał tasiemkę, przewleczoną przez oczka z tyłu gorsetu. Szło mu dziś niesporo; mruczał coś pod nosem. Uwolniwszy się w końcu z sukni, położyła gorset na cedrowym kufrze i rozpięła halkę, zostając jedynie w zapinanych z przodu na guziczki pantalonach i koszuli ściągniętej satynową wstążką.

Zakładki koszuli, wgniecione przez cały dzień w ciało, pozostawiały sieć czerwonych, potwornie swędzących zmarszczek. Dawniej Dan często śmiał się z niej, gdy kładła się do łóżka i niemal natychmiast zaczynała się drapać.

Dziś jednak w milczeniu, zwróceni do siebie tyłem, ubierali nocne koszule. Milczeli również wtedy, gdy legli pod kołdrą, wdychając pozostały w powietrzu aromat świeżo zgaszonej świecy. Z zewnątrz dobiegał szum fal, niezmordowanie bijących o brzeg, a bliżej klekot lelka, który zawsze poprzedza jego nocny koncert. Laura, nasłuchując, leżała w ciemności, spięta równie jak Dan. Powtarzała sobie, że przecież często zasypiali razem nawet się nie dotykając. Dlaczego dziś tak się bała?

Usłyszała, że Dan przełyka ślinę. Boki ją swędziały, ale zmusiła ręce do bezruchu. Cisza dłużyła się, aż w końcu, kiedy lelek zakrzyczał po raz setny, Laura ujęła męża za rękę. Chwycił się jej dłoni jak liny ratunkowej i ścisnął tak mocno, że kostki palców lekko zatrzeszczały. Doleciał ją szelest puchowej poduszki i niewyraźny dźwięk, na poły ulgi, na poły rozpaczy.

– Boję się, Lauro.