Objął jej plecy, lecz tu natknął się na nieoczekiwaną przeszkodę. Tułów Laury od łopatek aż poniżej krzyża zakuty był w pancerz z tej samej substancji, za którą Rye wypłynął na dalekie morza i w efekcie utracił ukochaną żonę – z fiszbinu.

– Niech piekło pochłonie wszystkie wieloryby! – zaklął zdławionym głosem, wodząc palcami po twardych wstawkach gorsetu.

Laura nie zdołała powstrzymać uśmiechu.

– W tej chwili powinniśmy im być wdzięczni – szepnęła, po raz pierwszy przyznając, że również go pragnie. Mimo to cofnęła się stanowczo.

– Przestań, Rye! W każdej chwili ktoś może tutaj przyjść.

– I zobaczy, że całuję własną żonę. Chodź tu, jeszcze z tobą nie skończyłem.

Laura jednak wymknęła się zręcznie.

– Nie, Rye. Musisz zrozumieć, że nic z tego, dopóki sytuacja się nie wyjaśni.

– Sytuacja jest jasna. Ja pierwszy zostałem twoim mężem.

– Za to Dan był nim dłużej – stwierdziła, by zaznaczyć że nie chce skrzywdzić Dana.

Zmysłowe podniecenie nagle gdzieś się ulotniło.

– Czy to znaczy, że masz zamiar z nim zostać?

– Na razie tak. Musimy najpierw porozmawiać, omówić…

– Jesteś moją żoną! – Rye zacisnął pięści. – Nie pozwolę, żebyś żyła z innym!

– Ja również mam w tej sprawie coś do powiedzenia i na pewno pochopnie nie odejdę od Dana. Trzeba rozważyć dobro Josha i… – Laura załamała ręce i zaczęła nerwowo chodzić tam i z powrotem. W końcu stanęła przed nim twarzą w twarz i prychnęła: – Od niemal czterech lat trwaliśmy w przekonaniu, że nie żyjesz. Chyba nie oczekujesz, że w ciągu godziny da się wszystko zmienić?

Szczęki Rye'a zadrgały, kiedy chmurnym wzrokiem spojrzał ku zatoce Nantucket.

– Jeśli chcesz z nim zostać – rzekł lodowatym tonem – wystarczy jedno twoje słowo i – na Boga! – nie będę na to patrzeć. Wypłynę na następnym wielorybniku, jaki opuści port.

– Tego nie powiedziałam. Prosiłam tylko, żebyś dał mi trochę czasu. Zgoda?

Spojrzał na nią, z trudem powstrzymując się, by jej nie objąć, nie pocałować, jeszcze i jeszcze raz. Skinął sztywno głową i znów odwrócił wzrok.

Znad brzegu dobiegł odległy dźwięk portowego dzwonu. Wszechobecny szum morza tworzył muzyczne tło, niesłyszalne dla ludzi, którzy całe życie spędzili przy wtórze uderzeń fal o brzeg. Krzyki mew i huk portowych młotów były również częścią tej muzyki, wchłanianej tak po prostu, jak zapach łąk, mokradeł albo słonej bryzy.

– Rye?

Odwrócił się z ociąganiem. Laura położyła mu dłoń na ramieniu, czując, jak pod skórą tężeją twarde mięśnie.

– Wyszłam z tobą, bo chcę ci coś powiedzieć, zanim zejdziesz do miasta.

Rye nadal nie patrzył jej w oczy.

– Niestety… mam złe wieści. Spojrzał na nią szybko.

– Złe? – powtórzył z przekąsem i zaśmiał się sucho. – Gorsze od tego, co dziś usłyszałem?

Och, Rye… – westchnęła w duchu Laura, bliska łez. – Nie zasłużyłeś na taki smutny powrót.

– Skoro wybierasz się do rodziców… powinieneś wiedzieć! Rye zaczął odwracać głowę – sztywno, jak gdyby już odgadł. Dłoń Laury zacisnęła się na jego ramieniu.

– Twoja matka… Nie zastaniesz jej w domu, Rye.

– Nie? A gdzie? Musiał się już domyślić, ciężko jednak było to wypowiedzieć!

– Na Quaker Road – dodała szybko.

– Na Quaker Road – powtórzył, mimowolnie zerkając w tamtą stronę.

– Tak. – Oczy Laury napełniły się łzami. Serce pękało jej na myśl, że to ona musi zadać mu kolejny cios. – Zmarła ponad dwa lata temu. Twój ojciec pochował ją na cmentarzu kwakrów.

Nagle drżenie przebiegło całe jego ciało. Okręcił się na pięcie; wbił ręce w kieszenie i wyprostował ramiona, walcząc o zachowanie panowania nad sobą. Przez łzy widziała spłowiałe od słońca włosy, które spadły na kołnierz, gdy Rye wzniósł głowę ku błękitnemu niebu. Z zaciśniętej krtani wyrwał mu się okrzyk:

– Czy cokolwiek jeszcze będzie takie samo? Przepełniło ją współczucie. Chciała mu pomóc, chociaż trochę ulżyć. Czując jej dłoń na plecach, Rye załkał krótko raz, potem drugi.

– Przeklęte wieloryby! – krzyknął. To prawda, pomyślała, czując, jak dygoczą jego szerokie barki.

Przeklęte wieloryby! W pogoni za nimi nie liczyło się życie, szczęście ani miłość. Wyżej ceniono tran, fiszbin, ambrę. Żaglowce latami włóczyły się po siedmiu morzach, podczas gdy na lądzie umierały matki, rodziły się dzieci, a niecierpliwe dziewczęta brały innych mężów.

…Ale za to w domach jarzyły się światła. Damy skrapiały się perfumami, których zapach utrwalała ambra, i udawały, że gorsety na fiszbinach są dostateczną zbroją dla ich cnoty, ponieważ wyniosła królowa zza Atlantyku wprowadziła modę na pruderię, niosącą się jak zaraza przez lądy i morza.

To okrucieństwo losu przełamało rezerwę Laury. Objęła go ramionami i przytuliła czoło do jego pleców.

– Kochany, tak mi przykro…

Gdy przestał płakać, zadał jej tylko jedno pytanie:

– Kiedy się znów spotkamy?

Nie wiedziała, co odrzec, by ulżyć mu w cierpieniu.

Majowy wiatr, nieczuły na ludzkie troski, pijany zapachem kwiecia i morskiej wody, zmierzwił włosy Rye'a, po czym pognał dalej osuszać burty kolejnego statku, sposobiącego się do wypłynięcia w rejs. Niósł ze sobą woń dymu znad przetwórni, które ludziom z Nantucket przynosiły nie tylko bogactwo, lecz także cierpienie.

ROZDZIAŁ 2

Wielorybnictwo było krosnem splatającym wątek morza i osnowę lądu, aby stworzyć materię nazwaną Nantucket. Większość mieszkańców wyspy mniej lub bardziej bezpośrednio zawdzięczała mu chleb. Działo się tak od schyłku siedemnastego wieku, kiedy to niewielki statek z Nantucket złowił pierwszego kaszalota.

Sama wyspa wydawała się stworzona przez naturę specjalnie na ośrodek tej nowej gospodarczej siły napędowej amerykańskich kolonii, leżała bowiem na szlaku wędrówek wielorybów, ponadto zaś posiadała duże naturalne kotwicowisko, które bez wielkich modyfikacji mogło być wykorzystane jako port. W rezultacie wzdłuż Wielkiej Przystani rozsiadło się miasteczko, wznosząc się nieomal wprost z morskich fal.

Połów kaszalotów był tu nie tylko rzemiosłem, lecz i tradycją przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Synowie kapitanów obejmowali własne statki. Podobnie przekazywali swój fach synom żaglomistrze, taklownicy biegli w sztuce splatania lin windujących w górę ciężkie płachty żagli, cieśle i rzeźbiarze figur dziobowych, bez których żaden okręt nie mógł liczyć na to, iż szczęśliwie zawinie znów do portu. Schodzącego z pokładu kowala w następnym rejsie zastępował przy kowadle jego syn.

Tak było i z Josiahem Daltonem. Sam bednarz w piątym pokoleniu, wyuczył swoje dziecko solidnej roboty i pewnego dnia pożegnał je w porcie jak żegnano kolejno wszystkich młodych Daltonów.

Beczki robiono na stałym lądzie, przewożono je jednak w częściach i składano stopniowo w miarę potrzeby. Dlatego też bednarz mógł wykonywać swój fach na okręcie, podejmując ryzyko dla wysokiej stawki, bowiem jego „dola” – czyli udział w zysku – ustępowała jedynie zarobkom kapitana, pierwszego oficera i bosmana.

W swoim czasie Josiah Dalton sam zarobił trzy znaczne udziały, ale i ucierpiał od niewygód rejsu, toteż teraz dłubał swoje beczki pewnie zakotwiczony na stałym lądzie.

Grzbiet zgarbił mu się w ciągu długich lat, które przesiedział okrakiem na zydlu, ciągnąc do siebie ciężkie stalowe ostrze. Stwardniałe dłonie pokrywała sieć sinych, wypukłych żył. Nieproporcjonalnie umięśniony tors nadawał Josiahowi pokraczny wygląd małpy, twarz jednak miał łagodną, pooraną zmarszczkami na wzór słojów drewna, w którym pracował. Lewy kącik ust, zajęty nieodłączną fajką z korzenia wrzosu, bez przerwy wykrzywiał się jakby w uśmiechu. Lewe oko, trwale przymrużone, przyćmił wonny dym, który wciąż je owiewał i chyba z biegiem czasu nadał oku nieco swojej barwy. Siwe włosy bednarza wiły się jak drewniane strużyny, spadające mu z kolan.

Rye przystanął w otwartych drzwiach warsztatu, zajrzał do środka i przez chwilę sycił się obrazami, dźwiękami i zapachami, wśród których się wychował. Pod ścianami stały stosy gotowych wyrobów – pękatych baryłek, spłaszczonych na bokach skopków oraz beczułek owalnego kształtu, które nie turlały się samopas po rozkołysanej ładowni okrętu. Klepki rozpoczętych beczek sterczały z obręczy niczym płatki stokrotek, w cebrze zaś moczyły się następne. Na ścianie równym rzędem wisiały dwuręczne skrawaki, pod nimi zaś, w tym samym miejscu co zawsze, stał kamień szlifierski. Deszczułki i noże do frezowania leżały wysoko na półce, z dala od wilgotnego klepiska, o co zawsze dbał Josiah.

Bednarz siedział okrakiem na zydlu i strugał klepkę, od czasu do czasu poprawiając ją w uchwycie. Nogi zagrzebane miał w stosie świeżych wiórów.

Postarzał się, pomyślał Rye ze smutkiem.

Dostrzegłszy kątem oka czyjś cień, Josiah obejrzał się. Powoli uniósł spracowaną dłoń, by wyjąć fajkę z ust. Jeszcze wolniej przełożył nogę ponad zydlem i wstał. Naraz jego oczy zabłysły i zwilgotniały na widok syna, który stał w drzwiach, wysoki i barczysty.

Wszystkie powitalne słowa, układane w duchu na wypadek, gdyby mieli się jeszcze zobaczyć w tym życiu, teraz gdzieś im uciekły. Josiah zdobył się w końcu na banalną uwagę:

– Wróciłeś – jego głos niebezpiecznie zadrżał.

– Ano… – głos Rye'a także nabrał podejrzanie niskich tonów.

– Pływałeś na „Omedze”? Rye w odpowiedzi tylko skinął głową. Milczeli. Stary wpatrywał się w młodego, młody chciwie rozglądał się dokoła. Były takie dni, kiedy powątpiewał, czy dane mu będzie ujrzeć ten dom. Dopiero po chwili ruszył ku ojcu z wyciągniętymi ramionami. Uścisnęli się mocno niczym dwa niedźwiedzie, bo mięśnie Rye'a także okrzepły przy pracy – nadal bez słowa, uśmiechając się rzewnie.

Tę właśnie porę wybrała sobie stara, żółta suka z siwiejącą mordą, by radośnie skomląc rzucić się do nóg Rye'a.

– Łajba! – wykrzyknął. Padł na kolana i zaczął drapać ją za uchem. – Co ty tu robisz?