Rye słuchał jednym uchem. Żałował dnia, w którym skusił go zarobek – a był on pokaźny, bo dola bednarza, równająca się jednej sześćdziesiątej udziału w zysku, wyniosła niemal tysiąc dolarów. Ale te pieniądze nie mogły odkupić Laury. Wiedział, że niczego jej nie brakuje; Dan dbał zarówno o nią, jak i o dziecko. Rye przełknął ślinę, spoglądając przez okno w kierunku, gdzie znajdował się jego dom. Znów przyszło mu na myśl łóżko w dobudowanej alkowie.

Do kroćset! – pomyślał. – A ja tymczasem sypiam na dziecinnej pryczy i jem to, co upichci mój staruszek.

Ale to się zmieni, poprzysiągł sobie w duchu. Już niedługo!

ROZDZIAŁ 3

Nazajutrz rano Nantucket spowiła mgła. Jej wilgotne macki obwąchiwały nogi przechodniów niczym gończe psy, po czym cofały się bezgłośnie, aby dać im przejście. Gęste kłęby pokrywały bruk warstewką wilgoci, nadając mu czarny połysk, i kołysały się nad głową Rye'a, gdy szedł do kantoru Josepha Starbucka. Woda zbierała się na brzegach żelaznego poidła dla koni i spływała na ziemię z nierytmicznym pluskiem, któremu wszechobecna mgła nadawała osobliwy, melodyjny ton. Stukot pazurów nieodstępnej Łajby zdawał się być echem spadających kropel.

Mimo tej przygnębiającej aury Rye Dalton z zadowoleniem pławił się w luksusie, jakim była dla niego świeża, sucha odzież po latach noszenia wytłuszczonych, nasiąkniętych słoną wodą drelichów.

Miał na sobie obszerny wełniany sweter, który wiele lat temu zrobiła na drutach Laura. Gruby golf miękko otulał szyję i ocierał się o bokobrody. Ich barwa i faktura niewiele zresztą odbiegała od tweedowej wełny, zaś biegnący wzdłuż rękawów warkocz zdawał się podkreślać kształt potężnych mięśni. Czarne wełniane marynarskie spodnie nie były wszyte w pasek, lecz sznurowane po obu stronach bioder, tworząc na brzuchu jakby klapkę, pod którą teraz Rye wcisnął zziębnięte ręce. Szedł długim, rozkołysanym krokiem, roztrącając mgłę, która z oburzeniem kłębiła się za nim.

Ceglana ściana budynku kantoru niknęła w tumanie, odcinały się na jej tle tylko śnieżnobiałe drzwi, okiennice i szyld, sterczący sztywno pod ołowianym niebem. Pies przysiadł na zadzie, wiedząc, że przyjdzie mu czekać na pana pod drzwiami.

Wewnątrz panował gwar i bieganina, jak zawsze, gdy do portu zawinął wielorybnik. W piecu trzaskał ogień i nie czuło się tu wiosennego chłodu. Rye pozdrawiał niezliczonych znajomych, kierując się do biura Josepha Starbucka – jowialnego, grubokościstego mężczyzny, który na jego widok pospieszył go przywitać.

– Dalton! – wykrzyknął, ściskając dłoń Rye'a z siłą żelaznych cęgów. – Nieźle spisaliście się w tym rejsie, chłopcy! Dolar piętnaście za galon! Nic nie mogłoby mnie bardziej uszczęśliwić!

– Ano, i nasze boki tłuścieją na wielorybim sadle – zachichotał Rye.

– I jak tam? – zagadnął Starbuck, unosząc ciekawie brwi. – Postanowiłeś zostać szczurem lądowym, czy też zaciągniesz się na następny rejs?

Rye obronnym gestem uniósł w górę obie dłonie.

– O, nie, ten jeden raz mi wystarczy. Chętnie będę pleśniał w ojcowskim warsztacie do końca moich dni, byle tylko czuć pod nogami stały ląd.

– Nie mogę powiedzieć, żebym ci się dziwił, choć przyznasz chyba, że zarobek jest niezły. Na pewno nie dasz się skusić… powiedzmy, za jedną piętnastą udziału? – Starbuck podszedł do zajmującego większą część pomieszczenia ogromnego biurka, zerkając przy tym chytrze na twarz Rye'a.

– Nie – rzekł ten. – Nawet za jedną piętnastą. Ostatni rejs kosztował mnie dostatecznie drogo.

Starbuck zmarszczył brwi i zatknął kciuki w kieszenie kamizelki, przyglądając mu się z powagą.

– Słyszałem, młodzieńcze, i bardzo ci współczuję. Trudno to nazwać udanym powrotem do domu. Co to się porobiło… – westchnął. – Oprócz tego przyjmij nasze kondolencje z powodu śmierci matki – dodał.

– Dziękuję panu.

– Jak się czuje ojciec?

– Nie gorzej niż zwykle, a klepki tnie tak szybko, że ta fujara, nasz terminator, nie nadąża ich zbierać.

Starbuck roześmiał się pogodnie.

– Skoro nie mogę cię zwabić na mój statek, może zdołam ci wcisnąć zamówienie na beczki?

– A, to i owszem, panie Starbuck, z przyjemnością.

– Świetnie! Przyślę wam agenta, żebyście się dogadali co do ceny. Jeszcze dziś przed wieczorem.

– Zgoda.

– Domyślam się, że przyszedłeś po wypłatę.

– To prawda.

– Będziesz musiał się spotkać ze swoim… przyjacielem, Danem Morganem – rzekł zmieszany Starbuck. – Jest u mnie głównym księgowym. Urzęduje na piętrze.

– Tak właśnie słyszałem.

Starbuck zmierzył go badawczym wzrokiem, ale Rye tylko uprzejmie skinął głową, a wyraz jego twarzy nie zmienił się ani na jotę. Wobec tego poczęstował go cygarem za dziesięć centów, lecz Rye grzecznie odmówił. Starbuck przyciął koniec i po chwili wydmuchnął kłąb wonnego dymu.

– Cóż, Dalton – rzekł – ta robota ma swoje dobre i złe strony. Człowiek opuszcza dom w najlepszej wierze, mając na względzie dobrobyt rodziny, ale bywa, że dostaje łupnia. Ani to wina Morgana, ani moja, cóż, kiedy, do kroćset, czuję się odpowiedzialny!

Starbuck huknął pięścią w wytartą poręcz twardego fotela i zmienił temat.

Moja żona wydaje w sobotę obiad, żeby uczcić powrót „Omegi”. Przyjdziesz, nieprawdaż?

– Z przyjemnością – Rye wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Zwłaszcza, jeśli pańska szanowna małżonka nie zatrudni w kuchni mojego staruszka.

Mimo lekkiego tonu tej rozmowy, Joseph Starbuck doskonale wiedział, jakim ciosem musiała być dla Rye'a wiadomość, że najlepszy przyjaciel odebrał mu żonę. Nie trzeba było zbytniej przenikliwości, żeby się domyślić, iż nie chodzi tu bynajmniej tylko o kuchnię Laury. Starbuck nie mógł tu pomóc, ale ponieważ był przyzwoitym człowiekiem, myśl o Rye'u uwierała go jak cierń. Postanowił osobiście dopilnować, aby Daltonowie nie stracili na zamówionych przez niego beczkach.

Dan Morgan siedział na wysokim stołku za wyposażonym w liczne przegródki biurkiem. Rozłożone na blacie księgi oświetlała latarnia sztormowa z wklęsłym zwierciadełkiem, w której płonęła świeca. Nantucket tonęło w wielorybim tłuszczu, niewiele go jednak zużywano na wyspie. Powiadano: „Po co palić coś, co można sprzedać z zyskiem?”

Słysząc kroki dudniące o podłogę z sosnowych, nasączonych tłuszczem desek, Dan uniósł głowę. Pióro, które trzymał w dłoni, zawisło w powietrzu, a mina także wyraźnie mu zrzedła. Podniósł się jednak na powitanie gościa.

Rye stanął przed biurkiem, rozstawiając nogi, i zatknął kciuki za pas. Ta marynarska poza, taka butna i niewzruszona, sprawiła, iż Dan nagle poczuł się nieswojo. Do tego jeszcze uświadomił sobie, że Rye jest od niego o pół głowy wyższy.

Rye również taksował w duchu przeciwnika. Po pięciu latach Dan wciąż zachował jędrną, młodzieńczą sylwetkę. Ubrany był w elegancki surdut z czesankowej wełny, na szyi miał nieskazitelnie zawiązany fular, a jego smukły tors obejmowała kamizelka w prążki. Ubiór ten świadczył o względnym dostatku i dyskretnej chęci podobania się. Rye był ciekaw, czy Laura równie jak jej małżonek pyszni się jego elegancją.

Wyciągnął rękę, tłumiąc zazdrość. Przez moment myślał, że Dan nie zdobędzie się na uprzejmość. Lecz po chwili dłoń Dana krótko zacisnęła się na jego dłoni. Uścisk ten wzbudził wspomnienia wieloletniej przyjaźni, tęsknotę, by ją odnowić, a także świadomość, że to niemożliwe.

– Witaj, Dan – odezwał się marynarz.

– Witaj, Rye. Ich dłonie rozłączyły się i opadły. Inni urzędnicy krążyli wokół, pozornie zajęci własnymi sprawami, rzucali jednak ku nim ciekawe spojrzenia, przez co musieli mieć się na baczności.

– Przyszedłem po swoją działkę. Dan stwierdził w duchu, że Rye nie tylko zmężniał. Mówił teraz twardym, dosadnym staccato, skracając głoski na wzór marynarzy.

– Oczywiście. Zaraz wypiszę czek. Jedną chwileczkę. Siadł z powrotem na stołku, wyjął długi rejestr i wciągnął do niego następną pozycję. Spoglądając z góry na jego ręce, Rye przypomniał sobie, jak setki razy łowili razem ryby, łapali żółwie w stawie albo wykopywali małże podczas odpływu. Potem wspólnie piekli połów nad ogniskiem, często razem z Laurą. Kształtne dłonie szybko pisały w rejestrze elegancką angielską rotundą i Rye naraz zdał sobie sprawę, że poznały one ciało Laury tak dobrze, jak własne. Konflikt pomiędzy starą przyjaźnią a świeżą rywalizacją wytrącił go z równowagi. Ech, przyjacielu, pomyślał, czy doprawdy musiałeś stać się moim wrogiem?

– Widzę, że dbasz o Laurę – powiedział cicho, żeby nikt ich nie usłyszał. – Dziękuję.

– Nie masz za co dziękować – odparł Dan, nie podnosząc wzroku. – Czego się spodziewałeś? – dodał wyzywająco. – To przecież moja żona.

Obaj świetnie zdawali sobie sprawę, że w nadchodzącym starciu nie obejdzie się bez ofiar.

– Będę o nią walczyć – oświadczył Rye.

– Nie radzę – Dan ujął czek w palce. – Prawo jest po mojej stronie. Zostałeś uznany za zaginionego na morzu. W takich przypadkach zachodzi prawne domniemanie śmierci, tak więc legalnie Laura jest moją żoną.

– Nie traciłeś czasu, żeby to sprawdzić, co?

– Ani dnia.

A zatem będę musiał stoczyć walkę, myślał Rye, rozczarowany tym, czego się dowiedział. Skoro jednak Dan aż tak się fatygował, widać wcale nie jest pewien uczuć Laury.

– Wytaczamy armaty, czy tak, przyjacielu? – zapytał ze smutkiem.

– Ujmij to jak chcesz. Nie oddam ci ani Laury, ani mego syna – rzekł bez ogródek Dan.

A zatem tak miało być. Rye jednak nie zamierzał odejść bez ostatniego słowa.

– Ucałuj ich oboje ode mnie, dobrze? – rzucił, chowając czek do kieszeni i obrócił się na pięcie.

Na zewnątrz jego sztuczna wesołość zgasła, a zastąpił ją posępny mars, który jeszcze bardziej się pogłębił, gdy Rye rzucił okiem w stronę Crooked Record Lane. Łajba uniosła złożony na łapach pysk i ospale dźwignęła się na nogi. Rye w pierwszej chwili zdawał się jej nie dostrzegać, lecz później zatarł dłonie i przemówił miękko: