– Wiesz, Joshua, będzie mi potrzebna pomoc przy tej menażerii, więc mam nadzieję, że twoja mama nie będzie miała nic przeciwko temu, żebyś spał tutaj.

Josh błyskawicznie rzucił się do nóg Laury, nieomal wspinając się po jej spódnicy.

– Mogę, mamo? Mogę? Razem z… dziadkiem będziemy karmić kurczęta, trzymać je w cieple i pilnować, żeby Łajba ich nie zjadła!

Laura wybuchnęła śmiechem. W oczach Josiaha również pojawił się wesoły ognik. Miała nadzieję, iż bez słów zrozumie, jak bardzo jest mu wdzięczna.

– Oczywiście, że możesz mieszkać z dziadkiem, Josh. Josh już zaglądał do skrzynki.

– Jak je nazwiemy, dziadku?

– Kurczaki? W życiu nie słyszałem, żeby kurczęta miały imiona!

– Widzę, że nie jesteśmy tu potrzebni, więc chodźmy się rozpakować – Rye ujął Laurę za łokieć i gorący dreszcz przeszył jej ramię. Kiedy wychodzili, dziadek i wnuk byli tak zajęci, że żaden nawet na nich nie spojrzał.

Gdy zamknęli za sobą drzwi własnej kajuty, zapadła cisza, w której słychać było tylko pomruk maszyny, dobiegający spod podłogi. Nie było tu bulaja, tylko olejna lampa kołysała się na haku. Jej skąpe światło nie było jednak konieczne, by Laura widziała każdy rys twarzy Rye'a. Poczuła, że stanął za nią.

– Nie jest tu zbyt wykwintnie – rzekł przepraszająco, ale w jego głosie wyczuła napięcie.

– Czy kiedykolwiek prosiłam o luksusy? Dłonie Rye'a przesunęły się po jej plecach i dotknęły szyi.

– Nigdy – rzekł gardłowo. Potem, jak gdyby nie miał do siebie zaufania, opuścił ręce.

– Z tymi kurczakami to twój pomysł? – zapytała.

– Nie. Podziękowania należą się mojemu ojcu.

– Josiah jest bardzo domyślny.

– Też tak uważam. Chciała się odwrócić, ale nagle zabrakło jej odwagi. Serce Laury dudniło na wyścigi z maszyną, pulsując tak potężnie, że miała wrażenie, iż to od jej tętna drżą deski podłogi. Rye odchrząknął.

– Cóż… Muszę pomówić z kapitanem, więc tymczasem…

– Josiah nie wymyślił tych kurcząt bez powodu – przerwała mu, odwracając się wreszcie twarzą do niego. – Nie waż się wychodzić, zanim…

W tej samej chwili znalazła się w jego ramionach. Usta Rye'a wylewnie witały ją na pokładzie; wsunął ręce pod jej pelerynę i przycisnął ją do piersi. Zarzuciła mu ramiona na szyję, czując, że jej stopy odrywają się od podłogi. Zdjęła mu czapkę z głowy i głaskała po zmierzwionych włosach.

Rye opuścił ją odrobinę; ich brzuchy i biodra się zetknęły. Oparł ją o drzwi, tuląc tak mocno, że zabrakło jej tchu. Jego członek był już w pełnej gotowości, o czym się przekonała, gdy zaczął ocierać się o nią zmysłowo.

Laura zwilgotniała z pożądania. Jakżeż to było wytęsknione, rozkoszne! Przyciśnięta do drzwi, nie mogła mu dowieść, jak jest podniecona.

– Rye, postaw mnie – wykrztusiła.

– Jeśli cię postawię, będę miał wolne ręce, a wtedy już się nie cofnę.

– Nic nie szkodzi.

– Nieprawda. Najpierw chcesz wyjść za mąż, więc teraz postawię cię i pójdę w tej sprawie do kapitana, zgoda?

– Niech cię diabli, Rye – wymruczała, prowokacyjnie wsuwając mu język pomiędzy wargi. – Właśnie teraz uparłeś się postępować właściwie!

– Zgoda? – powtórzył, cofając głowę na tyle, by uwolnić się od jej napastliwego języka.

– No dobrze, zgoda. Opuścił ją i pomógł utrzymać równowagę, po czym odstąpił o krok i jej spódnica przyzwoicie opadła do podłogi. Głos Rye'a zdawał się dudnić jak parowy silnik, a bezlitosne niebieskie oczy przenikały ją na wskroś, gdy rzekł:

– Uprzedzam cię, dzisiejszej nocy nie zrezygnuję tak łatwo. Laura wspięła się na palce i włożyła mu czapkę.

– Mam nadzieję – szepnęła. Pocałował ją znowu, a jego dłoń gestem posiadacza musnęła jej piersi.

– Wrócę, gdy tylko wszystko załatwię. Ty w tym czasie przygotuj się do ślubu. To już drugi raz… Tym razem kiedy powiesz: „Dopóki śmierć nas nie rozłączy”, potraktuj to poważnie.

Obrócił się na pięcie i wyszedł.

Laura spojrzała za nim z uśmiechem, po czym zakręciła się w miejscu. Wciągnęła cztery głębokie wdechy, żeby się uspokoić, ale niewiele to pomogło, więc w końcu przycisnęła dłoń do łona, w którym pulsowało echo jego pieszczot.

Która godzina? Dopiero dwunasta. Ileż jeszcze ma czekać? Do ósmej, kiedy będą mogli szacownie udać się na spoczynek? Boże drogi, jak wytrzyma tak długo?

Zdjęła czepek i pelerynę i zaczęła myszkować po maleńkiej kajucie, wypróbowując materace, podsuwając bagaże pod ścianę. Nie było sensu ich rozpakowywać, bo w kabinie nie przewidziano miejsca na dodatkową odzież. Czas się dłużył.

Kiedy Rye wrócił, zastał ją siedzącą na brzegu koi. Na jego widok zerwała się na równe nogi. Wszedł, zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie.

– O czwartej – oznajmił bez wstępów.

– O czwartej – powtórzyła jak słowa litanii.

– Tak. W kajucie kapitana. – Spojrzał na nią dziwnym wzrokiem.

– No cóż… – uniosła ręce i rozejrzała się dokoła, jak gdyby spodziewała się znaleźć tu coś, co odwróci jej uwagę od tego, co bez reszty zaprzątało jej myśli.

Rye wciągnął głęboki oddech, wypuścił go i kciukiem zsunął czapkę na tył głowy. Potem otworzył drzwi.

– Chodźmy zobaczyć, jak mają się kurczaki. Z wielkiej ulgi pod Laurą ugięły się nogi.

Cała czwórka spędziła bardzo przyjemne pół godziny obserwując małe ptaszki i psa, który teraz pozwalał nawet stawiać je sobie na głowie.

Wkrótce potem okrętowy dzwon wezwał ich na obiad, który podano w długim salonie na dziobie – równie ciasnym jak wszystkie inne pomieszczenia. Ławy i stoły stłoczono tu do tego stopnia, że pomocnik kucharza musiał się przeciskać z gorącą zupą rybną i twardym czarnym chlebem, z którego składał się posiłek.

Laura siedziała obok Rye'a, czując każde muśnięcie jego uda. Przy stole z ożywieniem wymieniano informacje o portach przeznaczenia. Laura i Rye nie afiszowali się planowanym ślubem, bo i tak wszyscy brali ich za małżeństwo, zwłaszcza że towarzyszyło im w podróży dziecko.

Po południu Rye zostawił Laurę w kajucie, żeby odpoczęła, a sam zabrał swój kuferek i wyniósł się za ścianę. Laura była jednak tak podniecona, że nie mogła się odprężyć nawet na chwilę. Bez przerwy macała cienki złoty zegarek wpięty w gors sukni, a gdy wskazał trzecią, poszła do sąsiedniej kajuty po Josha. Ku jego oburzeniu, kazała mu się przebrać i przygotować do ceremonii.

Sama postanowiła zostać w żółtej sukience, uczesała tylko włosy w twarzowy kok i za nic nie mogła się zdecydować, czy włożyć kapelusz.

– Jak myślisz, Josh? Josh okazał się niezbyt pomocny. Wzruszył tylko ramionami, zastanawiając się w duchu, dlaczego jego matka miota się jak ryba wyjęta z wody.

Za dziesięć czwarta rozległo się pukanie do drzwi. Laura wzięła głęboki oddech i wyszeptała:

– Otwórz, Josh! Za drzwiami stał wymyty i świeżo uczesany Rye, ubrany w ten sam wspaniały frak, który miał na sobie u Starbucków. Zielone spodnie przylegały mu do nóg jak skórka winogron. Frak precyzyjnie podkreślał szerokość ramion i uwydatniał silną muskulaturę. Oliwkowa skóra kusząco kontrastowała z śnieżnobiałymi mankietami, sięgającymi aż do nasady palców, i takimż fontaziem, spowijającym jego szyję aż po bokobrody.

– Gotowa?

Od piętnastego roku życia, pomyślała, z wysiłkiem kiwając głową. Rye odstąpił od drzwi. Josh pierwszy rzucił się do wyjścia, ale silna dłoń ojca powstrzymała go w pół kroku.

– Najpierw dama.

Na korytarzu czekał już na nich Josiah i cała czwórka udała się na główny pokład rufowy do apartamentu kapitana.

Benjamin Swain był tęgim, z gruba ciosanym mężczyzną o czerwonych policzkach i ochrypłym głosie. Otworzył im drzwi i odstąpił na bok, witając zgrzytliwie:

– Proszę do środka! Proszę! A któż to taki? – zdziwił się na widok najmniejszego z czwórki.

Josh zadarł głowę.

– Joshua Morgan, proszę pana.

– Joshua Morgan, ach, tak?

Josh kiwnął głową, ale nie udzielił żadnych bliższych informacji. Czerwonolicy kapitan zamknął za nimi drzwi i odchrząknął głośno.

– To jest mój pierwszy oficer, Dardanelle McCallister – oznajmił. – Pomyślałem, że potrzebny wam będzie świadek.

Rye uścisnął dłoń pierwszego oficera.

– Witam, panie McCallister, i dziękuję, ale nie ma takiej potrzeby. Mój ojciec będzie świadkiem.

– Doskonale, wobec tego pozwolą państwo, że wrócę do swoich obowiązków.

Przedstawiono wszystkich po kolei: dłoń Laury omal nie została zmiażdżona w potężnym uścisku kapitana.

Jego kajuta była najbardziej luksusowym pomieszczeniem na statku. Ściany pokrywała boazeria z woskowanego drewna tekowego – łączonego na styk, w przeciwieństwie do desek tworzących ściany kabin pasażerskich. Jeden kąt pokoju zajmowało rzeźbione, zamykane drzwiczkami loże, w drugim stała podłużna sekretera i zamknięta szafa, przypuszczalnie na odzież. Środek pokoju wypełniał stół, na którym leżały mapy, dzienniki i kompas. Było tu o wiele więcej miejsca niż na dole, ale gdy do kajuty weszło pięć osób, zapanował tłok.

Kapitan Swain wskazał im, by stanęli z drugiej strony stołu, po czym wyjął Biblię z jego dolnej szuflady.

Laura stała między Ryem a Josiahem, Josh z przodu. Rye trzymał mu dłonie na ramionach. Kapitan zaczął wertować księgę, ale nim znalazł to, czego szukał, Josiah nachylił się do niego i szepnął mu coś do ucha. Rye i Laura wymienili zaciekawione spojrzenia. Nikt wszakże ich nie oświecił, szeptana rozmowa trwała przez dłuższą chwilę, potem kapitan skinął głową, zajął miejsce, podniósł wzrok i odchrząknął ponownie.

– Wszyscy gotowi?

Josh entuzjastycznie pokiwał głową, aż na jej czubku zakołysał się świeżo przygładzony kogucik. Kapitan wypiął pierś i zaczął czytać modlitwę. Laura czuła, że ocierający się o jej rękę łokieć Rye'a drży. Wbiła wzrok w złote guziki na brzuchu Swaina. Skończywszy modlitwę, przysadzisty żeglarz odłożył Biblię i rzekł.

– Stawiliście się przede mną trzydziestego dnia marca roku tysiąc osiemset trzydziestego ósmego, abym połączył was węzłem małżeńskim. Czy jest to zgodne z prawdą, panie Dalton?