– Testy były kretyńskie – powiedziała. – Ten cały program jest bez sensu, co można o mnie powiedzieć po kilku ankietach i rozmowach?

– W ciągu tych paru miesięcy naszej znajomości wiele się o tobie dowiedziałam, Julie. Chcesz, bym ci tego dowiodła, powiedziała, co odkryłam?

– Nie.

– Proszę, pozwól przekazać sobie, co myślę. Dziewczynka skrzywiła się łobuzersko.

– I tak to zrobisz.

– Masz rację – przyznała doktor Wilmer, powstrzymując uśmiech wywołany bystrą uwagą. Metoda, polegająca na otwartości, jaką miała zastosować w przypadku Julie, całkowicie różniła się od tej, jakiej użyłaby w innych okolicznościach. Ale to dziecko, posiadające wrodzoną przenikliwość, pogłębioną ulicznym wychowaniem, nie da się zwieść słodkimi komunałami i półprawdami. – Usiądź – zaprosiła, a gdy Julie opadła na stojące przed biurkiem krzesło, ze spokojną stanowczością zaczęła: – Odkryłam, że pomimo tych wszystkich zuchwałych czynów i obnoszenia się ze śmiałością, tak naprawdę śmiertelnie się boisz, w każdej chwili, każdego dnia. Nie wiesz, kim jesteś i wolisz nie zastanawiać się, kim będziesz. Nie umiesz czytać ani pisać, więc uważasz się za głupią. Uciekasz z lekcji, bo nie nadążasz za rówieśnikami, bardzo cierpisz, gdy w klasie śmieją się z ciebie. Czujesz się jak w pułapce, bezsilna, i nienawidzisz tych uczuć.

– Wiesz o tym, że ominęła cię adopcja, gdy byłaś młodsza, i że porzuciła cię własna matka. Już dawno utwierdziłaś się w przekonaniu, że powodem, dla którego nie chcieli cię naturalni rodzice, a adopcyjni nie przysposobili, był lęk, iż nic dobrego z ciebie nie wyrośnie, bo nie jesteś wystarczająco bystra ani ładna. A więc obcinasz włosy jak chłopiec, nie chcesz nosić spódniczek, kradniesz, ale i tak nie jesteś szczęśliwa. Wydaje ci się, że wszystko, co robisz, jest bez znaczenia, to twój prawdziwy problem, jeżeli nie wpadasz w kłopoty – nikogo nie obchodzisz. Nienawidzisz siebie, bo chciałabyś spowodować, żeby było inaczej.

Doktor Wilmer przerwała na chwilę, aby ostatnia część przemowy lepiej trafiła do dziewczynki. Po chwili natarła mocniej.

– Chcesz zainteresować sobą kogokolwiek, Julie. Gdybyś miała tylko jedno życzenie, wyglądałoby ono właśnie tak.

Dziewczynka czuła, jak oczy pieką od upokarzających łez – surowe słowa doktor Wilmer doskwierały prawdą – zatrzepotała powiekami, by je powstrzymać.

Nagłe zwilgotnienie oczu i ruch rzęs nie uszły uwagi doktor Wilmer, dla której łzy Julie były potwierdzeniem, że jej słowa trafiły do celu. Mówiła dalej, teraz już łagodniej:

– Nienawidzisz siebie za snucie nieziszczalnych marzeń, ale nie potrafisz się powstrzymać, wymyślasz więc wspaniałe historyjki i opowiadasz maluchom z LaSalle. O samotnych, brzydkich dzieciach, które pewnego dnia znajdują rodzinę, miłość i szczęście.

– Pani wszystko przekręciła! – zaprotestowała gwałtownie Julie, czerwieniąc się aż po cebulki włosów. – Mówi pani, jakbym była jakąś… jakąś płaksą. Nie potrzebuję, by mnie ktoś kochał, dzieciaki z LaSalle również… Nie chcę! Jestem szczęśliwa…

– Jest inaczej. Dzisiaj powiemy sobie całą prawdę, jeszcze nie skończyłam. – Nie spuszczając wzroku pod spojrzeniem dziecka, powiedziała z mocą: – Prawda jest taka, Julie: Podczas testów odkryliśmy, że jesteś odważną, wspaniałą i bardzo rozgarniętą dziewczynką. – Uśmiechnęła się na widok oszołomionej miny dziecka i ciągnęła: -Jedynym powodem, dla którego nie nauczyłaś się czytać i pisać, był długi okres nieobecności w szkole spowodowany chorobą; później nie potrafiłaś już dogonić klasy. I nie ma to nic wspólnego z twoimi zdolnościami, z tym, co ty nazywasz bystrością, a my inteligencją. Wszystkim, czego potrzebujesz, by nadrobić braki, jest, przez jakiś czas, czyjaś pomocna dłoń. A poza tym – kontynuowała, nieco zmieniając temat posiadasz naturalną potrzebę bycia kochaną, taką jaka jesteś. Twoja duża wrażliwość sprawia, że łatwo cię zranić. Właśnie dlatego dostrzegasz krzywdę innych dzieci i na różne sposoby starasz się im pomagać; opowiadasz historyjki i kradniesz dla nich. Wiem, nie znosisz własnej wrażliwości. Ale, wierz mi, to najcenniejsza z twoich cech. Teraz musimy tylko umieścić cię w środowisku, które pomoże ci zostać w przyszłości wspaniałą kobietą, na jaką masz zadatki…

Julie pobladła, obce jej słowo „środowisko” brzmiało jak instytucja, może nawet jak nieznana nazwa więzienia.

– Znam rodziców zastępczych akurat w sam raz dla ciebie – Jamesa i Mary Mathisonów. Pani Mathison była nauczycielką i aż pali się, by ci pomóc w nauce. Wielebny Mathison jest pastorem…

Julie zeskoczyła z krzesła jak oparzona.

– Ksiądz! – wybuchnęła, gwałtownie potrząsając głową na wspomnienie długich kazań o ogniu piekielnym i potępieniu, jakich nasłuchała się w kościele.- Nigdy, wolę już iść do pudła!

– Jeszcze tam nie byłaś, więc nie wiesz, o czym mówisz – oświadczyła doktor Wilmer i dalej opowiadała o zastępczej rodzinie, jak gdyby pozostawiała Julie jakiś wybór. – Kilka lat temu James i Mary Mathisonowie przenieśli się do małego miasteczka w Teksasie. Mają dwóch synów, starszych od ciebie o trzy i pięć lat, a w przeciwieństwie do domów, w których dotychczas mieszkałaś, nie będzie tam innych przysposobionych dzieci. Staniesz się członkiem prawdziwej rodziny, nawet dostaniesz własny pokój, co, jak wiem, spotka cię po raz pierwszy w życiu. Rozmawiałam o tobie z Jamesem i Mary, nie mogą się doczekać, kiedy przyjedziesz.

– Na jak długo? – zapytała Julie, starając się nie wpadać w entuzjazm z powodu czegoś, co będzie tylko na jakiś czas, a pewnie w ogóle nie wypali.

– Na zawsze, zakładając, że ci się tam spodoba i zechcesz podporządkować się jednej, surowo przestrzeganej zasadzie, którą ustanowili zarówno dla siebie, jak i dzieci: absolutna uczciwość. Koniec z kradzieżami, kłamstwami, wagarami. Masz tylko obowiązek bycia uczciwą, nic więcej. Wierzą w ciebie i bardzo, ale to bardzo chcą, byś weszła do ich rodziny, Pani Mathison dzwoniła do mnie przed chwilą, właśnie idzie kupić jakieś gry, które ułatwią ci szybkie nadrobienie szkolnych braków. Czeka, byście razem wybrały rzeczy do twojego pokoju, urządzisz go według własnego gustu.

Opanowując wybuch zachwytu, Julie powiedziała:

– Nie wiedzą, że byłam zatrzymana przez policję za włóczęgostwo?

– I próbę kradzieży – dodała surowym głosem doktor Wilmer. -Tak, słyszeli o wszystkim.

– I mimo to chcą, bym u nich mieszkała? – prychnęła wzgardliwie Julie. – Chyba bardzo potrzebują pieniędzy z opieki.

– Pieniądze nie miały żadnego wpływu na ich decyzję! – oburzyła się Theresa Wilmer, surowość jej głosu łagodził jednak powstrzymywany uśmiech.- To wyjątkowa rodzina. Nie są zamożni, ale uważają się za bogato wyposażonych w inne dary i chcą dzielić je z zasługującym na to dzieckiem.

– Akurat ze mną? – zdziwiła się Julie. – Nikt nie chciał mnie wcześniej, zanim zostałam zapisana w policyjnej kartotece, dlaczego teraz ktoś nagle mnie zapragnął?

Ignorując to retoryczne pytanie, doktor Wilmer wstała i obeszła biurko.

– Julie – powiedziała łagodnie, czekając cierpliwie, aż dziewczynka podniesie na nią wzrok. – Myślę, że jesteś najbardziej zasługującym na pomoc dzieckiem spośród tych, jakie miałam szczęście spotkać. – Temu niezwykłemu komplementowi towarzyszył pierwszy fizyczny gest czułości zaznany w życiu przez Julie; lekarka położyła jej dłoń na policzku i dodała: – Nie wiem, jak to się stało, że ostałaś się taka słodka i wyjątkowa, ale wierz mi, zasługujesz na wszelką pomoc, jaką mogę ci zapewnić, i miłość, którą, jak wierzę, znajdziesz w domu Mathisonów.

Julie wzruszyła ramionami, usiłując uodpornić się na nieuchronne rozczarowanie, ale nie potrafiła całkowicie stłumić wybuchu nadziei.

– Za dużo się pani spodziewa, doktor Wilmer. – Theresa uśmiechnęła się łagodnie.

– Liczę na ciebie. Jesteś niezwykle inteligentną, obdarzoną intuicją dziewczynką i będziesz umiała rozpoznać dobro, gdy je napotkasz.

– Pani to się zna na swojej pracy – powiedziała mała z westchnieniem, wyrażającym częściowo nadzieję, a po części obawę przed przyszłością. – Prawie uwierzyłam.

– Masz rację, w swoim zawodzie jestem dobra – przyznała doktor Wilmer. – Bardzo bystre spostrzeżenie. – Z uśmiechem ujęła Julie pod brodę i z łagodną powagą spytała: – Od czasu do czasu napiszesz, jak ci idzie?

– Oczywiście. – Julie wzruszyła ramionami.

– Mathisonów nie obchodzi, co zrobiłaś w przeszłości, wierzą, że będziesz wobec nich uczciwa. Czy ty także potrafisz zapomnieć o tym, co było, i dać im szansę, by okazali ci pomoc w staniu się wspaniałym człowiekiem?

– Postaram się. – Julie, oszołomiona, zachichotała niepewnie.

Ani na chwilę nie pozwalając dziewczynce na ochłonięcie z wrażenia, Theresa z powagą mówiła dalej:

– Pomyśl o tym, Julie. Mary Mathison zawsze pragnęła córki, a ty jesteś jedyną małą dziewczynką, jaką chce przyjąć do domu. Zaczynasz we własnej rodzinie, z czystą kartą, cała lśniąca, jakbyś była nowo narodzonym dzieckiem. Rozumiesz?

Julie już otwierała usta, by przytaknąć, ale poczuła ucisk w gardle, więc tylko skinęła głową.

Theresa Wilmer wbiła wzrok w wielkie, błękitne oczy, spoglądające na nią z urokliwej twarzy urwisa, i także zamilkła ze wzruszenia. Wyciągnęła rękę i pogłaskała splątane, brązowe loki.

– Może pewnego dnia zapuścisz włosy – szepnęła z uśmiechem. -Będą piękne, gęste.

Julie odzyskała wreszcie głos, jej czoło zmarszczyła troska.

– Ta pani… pani Mathison, to znaczy… chyba nie będzie chciała ich kręcić i wiązać wstążką ani nic podobnie idiotycznego?

– Chyba że sama poprosisz.

Doktor Wilmer z melancholią patrzyła za odchodzącą Julie. Dziewczynka pozostawiła lekko uchylone drzwi, więc Theresa wstała, by je zamknąć – sekretarka wyszła na lunch. Gdy ujmowała klamkę, ujrzała Julie przy stoliku, potem idącą do biurka rejestratorki.

Dziewczynka odeszła, na stoliku przybyła garść cukierków, a na pustym biurku pojawiły się czerwony ołówek i długopis.