– Strasznie dziękuję za sprawienie, że Mathisonowie mi uwierzyli, ten cud zawdzięczam Tobie. Nie pożałujesz – obiecała. – Stanę się tak doskonała, że wszyscy będą ze mnie dumni. – Skierowała się do wyjścia, ale zaraz odwróciła się. – Aha! Jakbyś miał czas, czy mógłbyś sprawić, żeby panu Duncanowi udało się odkryć, kto ukradł te pieniądze? Inaczej będzie na mnie, a to nie fair.

Tego wieczora, po obiedzie, Julie posprzątała swój pokój i tak utrzymywany w idealnym porządku; przy kąpieli dwa razy umyła uszy. Była zdecydowana stać się osobą idealną i dlatego, gdy Ted i Carl zaproponowali przed pójściem spać grę w scrabble – aby pomóc jej w nauce czytania, umyślnie toczoną na jej poziomie – nawet nie przyszło jej do głowy podglądać, by wybrać najlepiej znane litery.

Następnego tygodnia, w poniedziałek, południową porą, uczeń siódmej klasy Billy Nesbitt został przyłapany z sześcioma puszkami piwa, które wypijał wspólnie z przyjaciółmi na ławkach szkolnego stadionu. W pustym kartonie znaleziono brązową kopertę z napisem „pieniądze na obiady – klasa panny Abbot”, nakreślonym jej pismem.

Julie w obecności całej klasy usłyszała z ust nauczycielki słowa przeprosin, a także, już mniej gorące i na osobności, od zażenowanego pana Duncan a.

Tego popołudnia wysiadła ze szkolnego autobusu przed drzwiami kościoła i spędziła w nim kwadrans, potem pobiegła do domu, podzielić się nowiną. Mocno podekscytowana, czerwona od mrozu, jak bomba wpadła do korytarza, zadowolona, że może dostarczyć dowód swej niewinności. Zatrzymała się dopiero w kuchni, gdzie Mary Mathison przygotowywała obiad.

– Mogę udowodnić, że nie wzięłam tych pieniędzy! – wyrzuciła z siebie, spoglądając z nadzieją to na matkę, to na braci.

Mary Mathison, trochę zaskoczona, popatrzyła na nią z uśmiechem i przy zlewie dalej obierała marchew; Carl ledwie uniósł wzrok znad planu domu, który kreślił do pracy szkolnej: „Przyszli Architekci Ameryki”; Ted z roztargnioną miną czytał magazyn filmowy z Zackiem Benedictem na okładce.

– Wiemy, że ich nie wzięłaś, kochanie – odezwała się wreszcie Mary – przecież już mówiłaś.

– Rzeczywiście, mówiła – przypomniał Ted, odwracając kartkę.

– Tak, ale teraz mogę sprawić, że mi uwierzycie, dowieść swej niewinności! – zawołała, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą.

Pani Mathison odłożyła marchewkę i zaczęła pomagać Julie rozpiąć kurtkę.

– Już udowodniłaś, dałaś słowo, pamiętasz? – przypomniała z łagodnym uśmiechem.

– Tak, ale ono nie jest dostatecznym dowodem, nie wystarczy.

Mary Mathison popatrzyła Julie prosto w oczy.

– Ależ jest, kochanie – powiedziała stanowczym głosem – w zupełności. – Odpinając górny guzik kurtki Julie, dodała: – Jeżeli będziesz zawsze uczciwa, twoje słowo stanie się dostatecznie dobre dla wszystkich.

– To Billy Nesbitt ściągnął tę forsę, by postawić piwo przyjaciołom – oznajmiła Julie, wciąż nie przyjmując do wiadomości, że sprawa została już wyjaśniona. Nie mogła powstrzymać się od słów: – Skąd możecie wiedzieć, że zawsze będę mówiła prawdę i nigdy więcej niczego nie ukradnę?

– Bo poznaliśmy cię – z przekonaniem odrzekła pani Mathison. -Znamy, wierzymy i kochamy.

– Tak, dzieciaku, to prawda – wtrącił Ted, krzywiąc łobuzersko twarz.

– O tak – jak echo powtórzył Carl, ledwo unosząc oczy znad projektu.

Ku swemu przerażeniu Julie poczuła, że oczy pieką ją od łez. Pośpiesznie odwróciła głowę. Cóż, dzisiejszy dzień stanowił punkt zwrotny jej życia. Mathisonowie jej, a nie jakiemuś innemu dziecku ofiarowali dom, zaufanie i miłość. Ta wspaniała, serdeczna rodzina jest teraz jej własną, na zawsze, nie tylko na chwilę. Wiedzieli o niej wszystko, a mimo to pokochali.

Julie grzała się w cieple tej nowo odkrytej prawdy, jak delikatny pączek otwierający ku słońcu płatki rozkwitała w atmosferze czułości. Z jeszcze większym niż dotąd zapałem rzuciła się w wir nauki, zaskoczyły ją własne postępy. Z nadejściem lata, by nadrobić stracony czas, poprosiła o zgodę na uczęszczanie do szkoły letniej.

Nadeszła zima. Pewnego dnia rodzice zawołali Julie do salonu, tutaj miała otworzyć pierwsze w życiu urodzinowe prezenty w otoczeniu – także po raz pierwszy – promieniejących serdecznością, kochających osób. Gdy już rozpakowano ostatnie zawiniątko, zebrano z podłogi ostatni skrawek papieru, okazało się, że James i Mary, Ted i Carl Mathisonowie mają dla niej jeszcze najwspanialszy prezent.

Znajdował się w dużej, niczym nie wyróżniającej się kopercie: długi arkusz papieru z ozdobnym nadrukiem u góry – „Podanie o adopcję”.

Julie popatrzyła na nich oczami błyszczącymi od łez i przycisnęła dokument do piersi.

– Chodzi o mnie? – wyszeptała bez tchu.

Ted i Carl opacznie zrozumieli przyczynę jej łez i jeden przez drugiego zaczęli mówić głosami pełnymi niepokoju.

– Chcieliśmy potwierdzić to oficjalnie, Julie, tylko dlatego, żebyś nosiła, jak my, nazwisko Mathison – powiedział Carl, a Ted zaraz dodał:

– Jeżeli nie jesteś pewna, czy to dobry pomysł, nie musisz się zgadzać… – Przerwał, bo Julie rzuciła mu się na szyję, niemal zbijając z nóg.

– Jestem pewna! – pisnęła zachwycona – pewna, pewna, pewna!

Nic nie potrafiłoby zakłócić jej radości. Tego wieczora, gdy bracia zaproponowali wyprawę do kina z grupą przyjaciół, na film z Zackiem Benedictem, zgodziła się natychmiast, choć prawdę mówiąc nie rozumiała, dlaczego właśnie ten aktor tak przypadł im do gustu. Przepełniona radością, siedziała pomiędzy braćmi w trzecim rzędzie w Bijou Theatre, ich ramiona górowały nad nią, i z roztargnieniem patrzyła na idola młodzieży, ciemnowłosego faceta, który poza jeżdżeniem na motocyklach wyścigowych i wdawaniem się w bójki niewiele robił; wyglądał przy tym na znudzonego i jakoś tak… zimno.

– Jak ci się podobał film? Czy z Zacka Benedicta nie jest prawdziwy twardziel? – pytał Ted, gdy opuszczali kino w grupie nastolatków najwyraźniej podzielających opinię młodszego z braci.

Dążenie do całkowitej uczciwości ledwie zwyciężyło w niej nad chęcią potakiwania we wszystkim rodzeństwu.

– On jest… no cóż… wydaje się trochę stary – powiedziała, szukając wzrokiem wsparcia u trzech dziewcząt, które wybrały się z nimi do kina.

Ted wyglądał, jakby był świadkiem profanacji.

– Stary! Ma dopiero dwadzieścia jeden lat, a tyle przeżył! Czytałem, że od szóstego roku życia radził sobie sam: mieszkał na Zachodzie, a na utrzymanie zarabiał pracą na ranczu. Wiesz… oswajał konie brał udział w rodeo. Później przez jakiś czas był członkiem gangu motocyklistów… jeździł po kraju. Zack Benedict – zakończył Ted z zadumą – to prawdziwy mężczyzna.

– No tak, ale wygląda… zimno – upierała się Julie – i tak jakoś nieprzyjemnie.

Dziewczęta roześmiały się, najwyraźniej nie zgadzały się z nią.

– Słuchaj – powiedziała, chichocząc, Laurie Paulson – Zachary Benedict jest wspaniały, strasznie seksowny, wszyscy są tego zdania.

Julie, wiedząc, że Carl skrycie podkochuje się w Laurie, lojalnie parła:

– J a tak nie uważam. Nie podobają mi się jego brązowe oczy, są ta… nieprzyjemne.

– Jego oczy nie są brązowe, tylko złote! Ma niesamowicie uwodzicielskie spojrzenie, zapytaj kogo chcesz!

– W tych sprawach Julie nie jest dobrym sędzią – wtrącił Carl.

Odłączył od swej ukochanej i teraz, gdy zbliżali się do domu, szedł obok Teda.

– Jest za młoda.

– Wcale nie – zaprotestowała Julie, wciskając ręce pod ramiona braci. – Zack Benedict nie jest ani trochę taki przystojny jak wy.

Słysząc ten komplement, Carl obejrzał się na Laurie i sprostował:

– Julie jest jednak, jak na swój wiek, bardzo dojrzała.

Ted nie przestawał rozwodzić się nad niezwykłym losem swojego idola.

– Wyobraźcie sobie – od dziecka żyć samodzielnie, pracować na ranczu, ujeżdżać konie, przepędzać bydło…

ROZDZIAŁ 4

– Weź stąd te cholerne krowy, ich smród poruszyłby trupa! – rzucił ostrym tonem Zack Benedict. Siedział na czarnym brezentowym krześle z napisem „Reżyser”, wymalowanym białym flamastrem powyżej jego nazwiska. Wściekłym wzrokiem popatrzył na bydło krążące w prowizorycznej zagrodzie, wzniesionej obok płaskiego, nowoczesnego budynku farmy, by po chwili wrócić do wypisywania uwag na swym egzemplarzu scenariusza. Ta położona czterdzieści mil od Dallas luksusowa rezydencja z ocienionym drzewami podjazdem, fantastyczną jeździecką stajnią i polami gęsto upstrzonymi szybami wiertniczymi, została wynajęta od teksańskiego miliardera na potrzeby filmu pod tytułem „Przeznaczenie”, który, według prognoz magazynu „Variety”, miał przynieść Zackowi kolejną nagrodę Akademii, zarówno w kategorii dla najlepszego aktora, jak i reżysera – oczywiście, jeśli zdoła ukończyć dzieło, uznane powszechnie za wybitnie pechowe.

Do wczorajszego wieczora Zack nigdy by nie uwierzył, że mogłoby być gorzej: planowany budżet wynosił 45 milionów dolarów, na realizację przewidziano cztery miesiące, a tymczasem mieli już miesiąc opóźnienia, a koszty przekroczone o siedem milionów! Wszystko w wyniku splotu niecodziennych trudności przy produkcji oraz wypadków, które dotykały przedsięwzięcie niemal od pierwszego dnia zdjęć.

Teraz, po miesiącach opóźnień i katastrof, zostały do zrobienia tylko dwie sekwencje, ale nie odczuwał satysfakcji. Ogarnięty zimną furią, którą daremnie usiłował skryć przed otoczeniem, próbował skoncentrować się na zmianach, jakie zamierzał wprowadzić w następnej scenie.

Na prawo od jego stanowiska przesuwano kamerę do miejsca najlepszego do uchwycenia ognistego zachodu słońca na tle mrugających w oddali świateł Dallas. Przez otwarte drzwi stajni widział dyżurnych planu, rozkładających bele siana, i pomocników mistrza oświetlenia, wspinających się na belki stropowe, słyszał wskazówki kamerzystów rzucane do ustawiających reflektory. Daleko poza zasięgiem kamery, za stajnią, dwóch kaskaderów przeprowadzało samochody ze znakami „Texas State Highway Patrol” do miejsca sceny pościgu, jaką mieli kręcić następnego dnia. Na skraju polany, pod kępą dębów, dużym półkolem ustawiono przyczepy ważniejszych członków ekipy aktorskiej. Opuszczone rolety tłumiły szmer klimatyzacji, staczającej zaciętą bitwę z bezlitosnym lipcowym upałem. Obok, z samochodów dostawczych, spływającym potem aktorom i technikom rozdawano zimne napoje.