– Może pani przeliterować?

– Słucham?

– Numery! – zawołała zdesperowana dziewczynka. – Proszę powiedzieć mi je tak: sześć-dziewięć-cztery-dwa, w ten sposób.

Kobieta popatrzyła na nią jak na osobę niezbyt rozgarniętą. Rzeczywiście taka jestem, pomyślała Julie, ale nie znoszę, gdy inni mi to wytykają. Po pełnym irytacji westchnieniu kobieta wyrecytowała:

– Doktor Wilmer zajmuje apartament dwa-pięć-jeden-sześć.

– Dwa-pięć-jeden-sześć – powtórzyła Julie.

– Czwarte drzwi po lewej stronie.

– Czemu nie mówiła pani tak od razu! Na widok Julie sekretarka doktor Wilmer podniosła wzrok znad maszyny.

– Zgubiłaś się?

– Ja? Ależ skąd! – skłamała dziewczynka, gwałtownie potrząsając gęstymi lokami. Wróciła na poprzednie miejsce i zaraz zainteresowała się stojącym obok akwarium, zupełnie nieświadoma, że jest obserwowana zza czegoś, co wyglądało jak zwyczajne lustro. Jej uwagę od razu zwróciła jedna z rybek: nie dawała znaku życia, dwie pozostałe pływały wokół, jakby rozważając pożarcie martwej towarzyszki. Julie uderzyła palcem w szklaną ściankę, by odgonić żarłoczne stworzenia, ale nie na wiele to się zdało, bo zaraz wróciły.

– Tam jest nieżywa rybka – powiedziała, usiłując mówić obojętnym tonem- mogę ją wyciągnąć.

– Sprzątający usuną ją wieczorem, ale dziękuję za dobre chęci.

Julie stłumiła w sobie irracjonalny protest przeciwko czemuś, co uważała za bezsensowne okrucieństwo wobec martwego stworzenia. To niesprawiedliwe, by coś tak niewyobrażalnie pięknego, w dodatku bezbronnego, zostało pozostawione ot tak sobie! Wzięła czasopismo ze stolika i udawała, że je przegląda, ale kątem oka nie przestała obserwować żywych ryb. Za każdym razem, gdy wracały skubać zmarłą koleżankę, Julie rzucała ukradkowe spojrzenia w stronę sekretarki, by przekonać się, czy ta nie patrzy, i niby przypadkiem, wyciągniętą ręką stukała w szkło, płosząc nachalne stworzenia.

Kilka stóp dalej, z gabinetu po drugiej stronie lustra, doktor Theresa Wilmer obserwowała scenkę, a jej oczy zajaśniały zrozumieniem na widok bohaterskich wysiłków Julie, mających na celu obronienie martwej ryby, przy równoczesnym zachowaniu obojętnej miny na użytek siedzącej za biurkiem kobiety. Zwracając się do stojącego obok mężczyzny, psychiatry interesującego się jej najnowszym przedsięwzięciem, odezwała się ironicznie:

– Oto ona, „straszna Julie”, przerażająca nastolatka, określana przez niektórych z biura rodzin zastępczych nie tylko jako nierozgarnięta, ale także niezdolna do podporządkowania się, dodatkowo mająca fatalny wpływ na rówieśników – niespokojny duch, staczający się w otchłań młodocianej przestępczości. Czy słyszałeś o tym – mówiła dalej tonem lekko rozbawionym, z wyraźną nutą podziwu – że ta smarkula zorganizowała strajk głodowy w LaSalle? Namówiła czterdzieścioro pięcioro dzieci, w większości starszych, by razem domagali się lepszego jedzenia.

– Pewnie postąpiła tak, by zaspokoić nieodpartą potrzebę buntowania się przeciw kierownictwu? – Doktor John Frazier z uwagą przyjrzał się małej dziewczynce stojącej po drugiej stronie lustra.

– Nie – odparła oschle doktor Wilmer – szło o podstawową potrzebę: lepsze jedzenie. Wyżywienie w LaSalle jest wystarczające, ale zupełnie pozbawione smaku, wiem, bo sama próbowałam.

Frazier, zaskoczony, popatrzył na koleżankę.

– A co z kradzieżami? Ich nie można bagatelizować.

Opierając się ramieniem o ścianę, Terry skinęła głową w stronę dziecka i powiedziała z uśmiechem:

– Słyszałeś o Robin Hoodzie?

– No pewnie. Czemu pytasz?

– Bo właśnie patrzysz na uwspółcześnioną wersję młodocianego Robina. Julie potrafiłaby ukraść ci złoty ząb i nawet byś tego nie zauważył, jest niewiarygodnie zręczna.

– Nie sądzę, by to mogło być dostateczną rekomendacją do zamieszkania w Teksasie z twoimi niczego nie podejrzewającymi kuzynami, do których, jak rozumiem, zamierzasz ją posłać.

Wzruszyła ramionami.

– Julie kradnie jedzenie, ubrania czy zabawki, ale nie dla siebie. Rozdaje łupy młodszym dzieciom z LaSalle.

– Jesteś pewna?

– Jak najbardziej; sprawdziłam.

Niewyraźny uśmiech ukazał się na ustach Johna Fraziera, gdy przyglądał się dziewczynce.

– Bardziej niż Robin Hooda przypomina Piotrusia Pana. Wygląda zupełnie inaczej, niż się spodziewałem po przeczytaniu jej akt.

– Mnie także zaskoczyła – przyznała Terry. – Jak wynika z danych Julie, dyrektor Ośrodka Rodzin Zastępczych LaSalle, gdzie dziewczynka, obecnie przebywa, uznał ją za „problem wychowawczy ze szczególnym upodobaniem do wagarów, siania zamętu, kradzieży, włóczenia się w nieodpowiednim męskim towarzystwie”. – Po przeczytaniu aż tak krytycznej opinii doktor Wilmer spodziewała się wojowniczo nastawionej, twardej dziewczyny, której ciągłe eskapady z młodymi mężczyznami zaowocowały prawdopodobnie przedwczesnym zainteresowaniem sprawami seksu, a może nawet nadpobudliwością w tej materii. Dlatego też otworzyła usta ze zdziwienia, gdy przed dwoma miesiącami w jej biurze zjawiło się dziecko o wyglądzie małego, niechlujnego chochlika w dżinsach i podartej koszulce, z krótko ostrzyżonymi, kręconymi ciemnymi włosami. Zamiast młodocianej femme fatale, jakiej oczekiwała, doktor Wilmer ujrzała dziewczynkę z zabawną buzią urwisa, w której najwyraźniejszy akcent stanowiły olbrzymie, ocienione gęstymi rzęsami oczy. W postawie Julie Smith, gdy po raz pierwszy znalazła się przed biurkiem doktor Wilmer w wysuniętej przodu bródce i dłoniach wciśniętych w tylne kieszenie dżinsów było coś z chłopięcej buńczuczności.

Podczas pierwszego spotkania Theresa została oczarowana. Ale jej fascynacja Julie zaczęła się wcześniej, w chwili gdy pewnego wieczora u siebie w domu otworzyła jej teczkę i zaczęła czytać odpowiedzi w licznych testach, stanowiących część obiecującej metody, ostatnio przez nią opracowanej. Gdy skończyła, zaczynała rozumieć mechanizm myślowy tego dziecka, pojęła głębię bólu, poznając koleje losu dziewczynki: porzucona przez biologicznych rodziców, potem odtrącona przez dwie pary adopcyjnych, została skazana na spędzanie życia w chicagowskich slumsach, w kolejnych, zatłoczonych domach zastępczych. W rezultacie, w całym dotychczasowym życiu jedynym źródłem prawdziwego ludzkiego ciepła i oparcia byli jej towarzysze – niechlujne, zaniedbane jak ona dzieci, które natychmiast uznała za „swoje środowisko”, dzieciaki uczące ją ściągania towarów ze sklepowych półek i wagarowania. Bystrość Julie i zręczność jej palców spowodowały, że sprawdziła się w obydwu dziedzinach. Niezależnie od częstotliwości, z jaką lądowała w kolejnych domach zastępczych, w każdym nowym miejscu szybko zdobywała popularność i szacunek rówieśników, czego dowodem niech będzie wydarzenie sprzed kilku miesięcy: grupa chłopców zgodziła się zademonstrować jej metodę stosowaną podczas włamań do samochodów i sposób ich uruchamiania. Pokaz zakończyło zwinięcie całej grupy – wraz z Julie, tylko obserwatorką – przez zaalarmowanego chicagowskiego policjanta.

Dla Julie było to pierwsze aresztowanie i choć dziewczynka o tym nie wiedziała, także pierwsza w życiu szansa, ponieważ wydarzeniem tym ściągnęła na siebie uwagę doktor Wilmer. Po zatrzymaniu za usiłowanie kradzieży samochodu – niejako niesprawiedliwie – Julie została włączona do nowego, eksperymentalnego programu, obfitującego w testy psychologiczne, wywiady osobiście przeprowadzane przez doktor Wilmer i współpracującą z nią grupę ochotników, psychiatrów i psychologów. Jego zadaniem było uchronienie nieletnich, pozostających pod opieką państwa, przed zejściem na drogę przestępstwa lub przed czymś jeszcze gorszym.

W przypadku Julie Theresa Wilmer uparła się tego dokonać, a jak wszyscy wiedzieli, gdy pani doktor coś sobie postanowiła, zawsze doprowadzała sprawę do końca. Wytworne maniery i miły uśmiech trzydziestopięcioletniej Terry Wilmer zwiodły niejednego, konsekwentnym działaniem potrafiła pokonać każdą przeszkodę. Oprócz imponującej ilości medycznych dyplomów i drzewa genealogicznego, w którym można było zaczytywać się niczym w kronice towarzyskiej, przez naturę została szczodrze wyposażona w trzy cechy: intuicję, zdolność do współczucia i całkowitego oddania się pracy dla innych. Z niezmordowaną energią ewangelisty dążącego do zbawienia zbłąkanych duszyczek porzuciła kwitnącą praktykę prywatną, by poświęcić się sprawie ratowania bezradnych młodocianych ofiar obarczonego nadmiarem podopiecznych, wiecznie niedofinansowanego systemu opieki państwowej. By osiągnąć cel, doktor Wilmer starała się wykorzystywać każdą możliwość; swym entuzjazmem potrafiła zachęcić do współpracy kolegów, takich jak John Frazier. Casus Julie spowodował, że zwróciła się o pomoc do swych dalekich kuzynów, którzy wprawdzie nie byli zamożni, ale znaleźli miejsce w swym domu – a może także w czułych sercach? – dla jednej, niepospolitej, krzywdzonej przez los dziewczynki.

– Chciałam, byś rzucił na nią okiem – powiedziała Terry. Gdy zasłaniała lustro, zobaczyli, jak Julie wstaje, z rozpaczą spogląda na akwarium i szybkim ruchem wkłada obie ręce do wody.

– Co u diabła… – zaczął John Frazier i zdumiony w milczeniu patrzył, jak dziewczynka kroczy z ociekającą wodą martwą rybką w dłoniach w stronę zajętej pisaniem na maszynie rejestratorki.

Julie wiedziała wprawdzie, że nie powinna zmoczyć dywanu, ale nie mogła już dłużej znieść widoku tego cudownego stworzenia, z długimi, falującymi płetwami, rozszarpywanego przez inne rybki. Niepewna, czy siedząca za biurkiem kobieta dostrzegła ją, czy tylko ignoruje, podeszła od tyłu do krzesła.

– Przepraszam – wyrzuciła przesadnie podniesionym głosem, wyciągając przed sobą dłonie.

Sekretarka, całkowicie pochłonięta swym zajęciem, drgnęła nerwowo, potem gwałtownie odwróciła się, wydając stłumiony okrzyk na widok lśniącej, martwej rybki tuż przed własnym nosem.

Julie cofnęła się o krok, ani myślała kapitulować.

– Nie żyje – powiedziała śmiało, starając się załamaniem głosu nie zdradzić żalu, jaki odczuwała. – Inne ją zjedzą, nie chcę na to patrzeć Obrzydliwe! Jeżeli da mi pani kawałek papieru, zawinę ją, wtedy będzie można wsadzić pakunek do kosza na śmieci.