Po dziesięciu minutach stanęła. Miała przed sobą spienioną, szeroką rzekę. Wysiadła z samochodu i patrzyła przerażona na żywioł, który na jej oczach pochłaniał coraz to nowe połacie ziemi. Nie było mowy o dalszej jeździe. Samochód znajdował się około pięciu metrów od rzeki. Usiadła szybko za kierownicą i zawróciła, szukając wyżej położonego terenu. Wokół rozciągała się bezkresna równina.

Spojrzała na mapę. Ostatni strumień, jaki udało jej się przebyć, stanowił odgałęzienie łożyska, przy którym się teraz znalazła. Z przerażeniem też stwierdziła, że wszystkie koryta wodne łączą się w pętlę, z której nie ma wyjścia.

Zrozumiała więc, że aby się stąd wydostać, musi zawrócić i przebyć ponownie ostatnie łożysko. A przecież z trudem przez nie przebrnęła dziesięć minut temu. Czy uda się to raz jeszcze? W międzyczasie wezbrały także boczne łożyska. Czyżby miała zamkniętą drogę?

Wysiadła z samochodu i brodząc po kostki w wodzie, dotarła do miejsca, w którym potok był płytszy. Dalej było dużo głębiej, około metra. A więc nie da się przejechać. Gdy wsiadła z powrotem do samochodu, powitało ją ciche skomlenie Rusty'ego. Wąchał jej przemoczone dżinsy i patrzył na nią z niepokojem.

– Wiem, co sobie myślisz – odezwała się. – Uważasz, że jestem niemądra. Pojedziemy wzdłuż łożyska i może znajdziemy jakiś przejazd – dodała, głaszcząc psa.

Nie znaleźli takiego miejsca. Okazało się, że droga przecina łożysko tam, gdzie poziom wody jest najniższy. Cari zatrzymała się na najwyższym wzniesieniu drogi.

– Jesteśmy w pułapce – oznajmiła psu. – Otoczeni wodą. Rusty westchnął ciężko i położył łeb na jej udzie.

– Uważasz więc, że sytuacja jest krytyczna? – spytała, kładąc go sobie na kolanach. – Masz może jakiś pomysł? – Psiak polizał ją po twarzy. – Należy czekać po prostu, aż woda opadnie? Pewnie masz rację. Nic więcej nam nie pozostaje. – Wychyliła się przez okno. – Przynajmniej nie zabraknie nam picia!

Gdy obudzili się, ulewa trwała nadal. Cari wychyliła się przez okno i przetarła ze zdumienia oczy. Wybrała na noc najwyższe wzniesienie w obrębie pętli, którą tworzyły łożyska. Poprzedniej nocy o brzasku obszar ten zawierał się w promieniu mniej więcej dwóch kilometrów, w tej chwili jednak przestrzeń nie zagarnięta przez wodę zwęziła się do niespełna trzystu metrów. Po raz pierwszy ogarnął ją strach.

– Chyba znaleźliśmy się w tarapatach – oznajmiła psu. Rusty postawił uszy. – Chodź, rozejrzymy się.

Po chwili byli przemoknięci do suchej nitki. Już po kilku krokach, gdy doszli do miejsca, w którym zaczynała się teraz rzeka, Cari ujrzała z przerażeniem, że podczas deszczu, który ograniczał widzialność, nie była w stanie dostrzec drugiego brzegu. Można było mieć nadzieję, że rzeka nie jest zbyt głęboka, pośrodku jednak, tam, gdzie biegło stare łożysko, zaczynała się z pewnością głębia.

Masy spienionej wody niosły z sobą kamienie i gałęzie. Cari pojęła, że trzeba porzucić myśl o przepłynięciu rzeki wpław. Woda tymczasem nadal wzbierała, w ciągu pięciu minut pochłaniając następny metr suchego lądu.

– Trzeba było wczoraj zostawić samochód i przejść na drugą stronę – szepnęła do siebie.

Teraz było już na to za późno. Chwyciła psa za obrożę, jakby szukała u niego pomocy. Przez następne piętnaście minut stała wpatrzona w wodę, która ciągle wzbierała. Cari spojrzała na samochód. Jeśli wszystko pójdzie nadal w tym tempie, sucha wysepka, na której stał samochód, zniknie, zanim zapadnie noc.

A oni razem z nią.

– Idziemy, piesku – szepnęła. – Trzeba zjeść śniadanie.

Najbardziej męczyła ją bezczynność. Zjadła byle co, nakarmiła psa, a potem usiedli razem na tylnym siedzeniu samochodu i czekali, aż deszcz przestanie padać.

Deszcz jednak niezmiennie padał. Wyglądało to tak, jakby ktoś postanowił oddać tej ziemi to, czego jej skąpił przez ostatnie parę lat. Cari patrzyła, jak woda podnosi się coraz wyżej i spokojnie oczekiwała tego, co musiało niechybnie nastąpić.

Myśli jej pochłonięte były Blairem. Co ja najlepszego zrobiłam? Myśl o utracie go na zawsze, teraz właśnie, gdy życie jej zdało się dobiegać końca, wydało jej się cierpieniem nie do zniesienia. Blair miał rację. Byłam tchórzem! Nie umiałam walczyć o własne szczęście. Nie umiałam sięgnąć z powrotem po to, co mi odebrano.

– Wybacz mi – szepnęła. – Daruj mi, Blair.

Wtuliła twarz w psie futerko i zapłakała.

Pies poderwał się pierwszy. Nadstawił uszu, zaskowyczał i zaskrobał do drzwi. Były nie domknięte, więc się otworzyły i Rusty wyskoczył na dwór, podnosząc łeb do góry. Cari stanęła przy nim i spojrzała w niebo. Po chwili usłyszeli wyraźnie odgłos nisko lecącego samolotu.

Wkrótce potem wynurzył się z chmur. Na srebrnych skrzydłach z daleka widoczny był znak australijskiego pogotowia lotniczego. Cari przymknęła oczy, po policzkach spływały jej łzy. Blair musiał dzwonić do Ridge Bark… Samolot przeleciał nad nimi dwa razy, a potem zatoczył łuk. Zrozumiała, że pilot musi znaleźć miejsce do lądowania.

Otrząsnęła się z ponurych myśli i wsiadła do samochodu, a za nią wgramolił się Rusty. Uruchomiła silnik i podjechała nad brzeg wody, po czym zawróciła i jechała w przeciwnym kierunku. Woda nie podmyła jeszcze gruntu, koła trzymały się powierzchni w miarę dobrze. Miała nadzieję, że pilot obserwuje jej poczynania i potrafi ocenić, czy lądowanie będzie bezpieczne.

Samolot podleciał blisko jeszcze raz, a potem znów uniósł się do góry. Kołował później nad nimi, zawracał, aby wreszcie wylądować. Cari stała w miejscu, nie będąc w stanie się poruszyć. Po chwili otworzyły się drzwiczki i Blair wyskoczył na ziemię. Nie wiadomo, jak i kiedy znalazła się w jego ramionach, płacząc i śmiejąc się na przemian i tuląc go tak, jakby pragnęła zatrzymać go na zawsze.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

W drodze powrotnej do Slatey Creek nie było czasu na rozmowy. Cari siedziała koło Blaira, on jednak musiał skoncentrować uwagę na pilotowaniu samolotu. Aż trudno było uwierzyć, że można wystartować na tak małej powierzchni. Blair zdołał unieść samolot w górę w momencie, gdy koła dotykały już wody.

– Nie wiedziałam, że potrafisz latać – odezwała się nieśmiało.

Wszystko odbywało się w tak zawrotnym tempie, że nie umiała jeszcze pozbierać myśli. Po krótkim powitaniu, gdy tuliła go do siebie, jakby się chciała upewnić, że to nie sen, nastąpiły przygotowania do startu. Blair rzucał krótkie polecenia, które musiała od razu wykonać.

– Mam uprawnienia pilota – rzucił krótko. – Zwykle prowadzenie samolotu pozostawiam Luke'owi, ale nie mogłem go przecież prosić, żeby nadstawiał dziś głowę.

Milcząc, tuliła do siebie psa, który skomlał od czasu do czasu, zaniepokojony niezwykłą podróżą. Zabrzęczało radio i rozpoznała głos Luke'a.

– Blair?

Blair zdał krótką relację z wydarzeń.

– Warunki w Ridge Bark są dużo gorsze niż u nas, ale uprzedzam cię, że i u nas będziesz lądować w grzęzawisku.

– Trudno sobie wyobrazić trudniejsze warunki od tych, w których startowaliśmy. – Blair uśmiechnął się do Cari. -Trzymaj za nas kciuki. Wracamy do domu.

Niemal całe Slatey Creek przykrywały nisko zawieszone chmury. Blair obniżył wysokość, wypatrując miejsca do lądowania. Wszędzie widać było wodę.

– Jak tak dalej pójdzie, Slatey Creek będzie odcięte od świata – zauważyła Cari.

– Wszystkie jeziora były tu od lat wyschnięte – odparł.

– Cała woda w końcu do nich spłynie, a w Slatey Creek znowu pojawi się ptactwo wodne.

– Chciałabym to zobaczyć…

– Mam nadzieję, że zobaczysz – powiedział krótko. – Uwaga. Schodzimy do lądowania.

Do tej pory Cari nie zdawała sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Gdy koła dotknęły ziemi, odetchnęła z ulgą, lecz w tej samej chwili samolot zachybotał się gwałtownie i zakręcił wokół osi. Jakimś cudem nie doszło jednak do katastrofy. Blair wyłączył silnik i przymknął oczy.

Cari najchętniej zaszyłaby się teraz w jakieś dziurze na osobności, ale trzeba się było przywitać z Lukiem i resztą przyjaciół na lotnisku. Jock także tam był. Zabrał od niej psiaka, a potem uściskał ją serdecznie.

– Mam nadzieję, że następnym razem będziesz słuchała mądrzejszych od siebie – mruknął.

– Wszystkich was bardzo przepraszam – szepnęła zawstydzona.

– Szkoda, że cię nie zamknąłem na klucz. Teraz jednak najważniejsze, że dobrze się skończyło – podsumował Jock.

– Tylko nie spodziewaj się, że zadzwonię znowu do agencji w sprawie twojego samochodu.

– Chyba nie znajdziemy go w tym samym miejscu, gdy woda opadnie?

– Poziom wody na razie stale się podnosi – odparł Jock

– a kiedy opadnie, samochód z pewnością będzie zupełnie gdzie indziej. Czy mogę cię teraz zabrać do nas? – zapytał.

– Cari pojedzie ze mną – wtrącił Blair. – Byłbym ci jednak bardzo wdzięczny, gdybyś zabrał z sobą to zwierzę.

– Zgadzasz się, Cari? – spytał Jock.

– Ja… – Zerknęła na poszarzałą ze zmęczenia twarz człowieka, którego kochała. – Tak – dodała cicho.

Wkrótce byli już w szpitalu.

– Zacząć trzeba od prysznica – oznajmił Blair.

Spojrzała mu w oczy. Nadal ją kocha, widziała to dobrze w jego spojrzeniu. Wzruszona, delikatnie dotknęła jego ramienia.

– Blair…

– Blair! – dobiegło wołanie od drzwi. – Blair! – wołał Rod. – Trzeba natychmiast operować wyrostek. Czy możesz mi pomóc?

Blair westchnął ciężko i ruszył w kierunku Roda. Cari chwyciła go za ramię.

– Zostań – rozkazała. – Ja mu pomogę. Jesteś zmęczony. Idź do domu i weź prysznic.

– A ty?

– Idź już – nalegała. – Miałam dość czasu, żeby się wyspać. Nic innego nie robiłam w tym przeklętym samochodzie. A ty przez ten czas… – Spojrzała na Roda. – Kogo wolisz? – spytała. – Przemęczonego anestezjologa czy młodą, wypoczętą i sympatyczną dziewczynę, która jest wykwalifikowanym anestezjologiem i aż rwie się do pracy?

Rod roześmiał się i rozłożył ręce.