– To nie twoja sprawa.

– Powiem mu o wszystkim – rzekł po chwili namysłu.

– Nie chcę! – zaprotestowała. – Całe moje życie jest zagmatwane i poplątane. Nie chcę wciągać do tego innych.

– Blair robił na mnie zawsze wrażenie człowieka, który potrafi dbać o swojej interesy – zauważył Rod.

– Dosyć ma swoich zmartwień. Po co mu moje problemy? – rzekła z goryczą. – A poza tym nie chcę, żeby się nade mną litował. Nie możesz mu o tym powiedzieć.

– Ty chyba zwariowałaś! – zawołał.

– Niech ci będzie. Jestem więc wariatką, ale za to nie będę już lekarzem w Slatey Creek. Zrobię jeszcze obchód i na tym koniec. Mój dług wobec pogotowia lotniczego zostanie w ten sposób spłacony, i to z nawiązką!

Wyszła, trzaskając za sobą drzwiami.

Obchód trwał dłużej niż zwykle. Starała się zrobić jak najwięcej, żeby Blair z Rodem mieli mniej pracy. Swoim pacjentom zostawiła dokładne wskazówki dotyczące ich terapii. Żegnała się z nimi z prawdziwym smutkiem. Wiele się tutaj nauczyła.

Co teraz? Czy to już naprawdę koniec mojej medycznej kariery? Tak, to koniec…

Przy wejściu nadal kłębili się ludzie. Blaira nigdzie nie było widać. To tchórzostwo wyjeżdżać bez pożegnania, pomyślała, ale nie mam wyjścia. Trudno przecież, żebym wchodziła do jego gabinetu, gdzie może akurat siedzą rodzice któregoś z tych nieszczęsnych chłopców.

Wracała do domu Bromptonów z uczuciem, że właśnie dziś traci coś bardzo cennego.

– To kiedy jedziesz? – spytała Maggie, nie ukrywając dezaprobaty.

– Jutro o świcie.

– Oszalałaś chyba!

– Zrozum, nie mogę przecież mieszkać u was bez końca. – Cari próbowała się uśmiechnąć. – W końcu będziecie mieli mnie dość.

– Powinnaś chociaż przeczekać deszcze.

Cari wyjrzała przez okno. Słowa Roda zdawały się sprawdzać. Na horyzoncie pojawiły się pierwsze chmury, które powoli zaczęły przesłaniać niebo.

– Przecież mój samochód jest skonstruowany do jazdy w złych warunkach – powiedziała z przekonaniem w głosie.

Popatrzyła na psiaka zwiniętego u jej stóp. Wiedziała, że powinna go zostawić, przeczuwała jednak, że nigdy się na to nie zdobędzie. I próbowała sobie przypomnieć przepisy dotyczące wwozu psów do Stanów. Wzięła kundelka na ręce i przytuliła do siebie. On jeden będzie jej przypominać o Slatey Creek.

– Czy Blair wie o twoim wyjeździe? – spytała niespodziewanie Maggie.

– Umawialiśmy się, że zostanę do powrotu Roda.

– Ale nie mówiłaś mu, że wyjeżdżasz jutro rano?

– Był zajęty. Nie udało mi się go złapać. – Wzruszyła bezradnie ramionami. – Proszę cię, nie utrudniaj mi wszystkiego. Ja muszę wyjechać, a ty musisz mnie zrozumieć.

W tej chwili do kuchni wszedł Jock. Zobaczył bagaże Cari i zmarszczył brwi.

– Chyba nie wybierasz się teraz w podróż? – burknął, wskazując na gęstniejące na horyzoncie chmury.

– Wybieram się. – Cari była bliska łez. – Proszę cię, Jock, nic nie mów.

– To szaleństwo.

– Dlaczego?

– Bo może być powódź! – rzekł podniesionym głosem. -W całej okolicy pełno jest wyschniętych łożysk strumieni. Podczas deszczów zmieniają się one w rwące rzeki.

– Skąd ty to wiesz? – spytała zdumiona. – Przecież jeszcze nie zaczęło padać, a ty już mówisz o powodzi!

– Bo ta groźba jest realna.

– A kiedy mieliście powódź ostatni raz?

– Sześć lat temu.

– Sam widzisz – zauważyła spokojnie.

Skończyła pakować ostatni karton i wyruszyła z nim do samochodu, a Rusty pobiegł za nią.

Położyła się spać bardzo wcześnie, przewracała się jednak długo z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Słyszała, jak Jock i Maggie szykują się na spoczynek i wtedy właśnie zadzwonił; telefon. Zagryzła wargi, domyślając się, kto może telefonować o tej porze.

– Cari? – usłyszała pod drzwiami głos Maggie. – Cari, to Blair. Do ciebie.

Zamknęła oczy i naciągnęła kołdrę na głowę. Po ch usłyszała odgłos oddalających się kroków, a potem głos Maggie:

– Śpi. Nie mogę jej budzić, bo wstaje jutro bardzo wcześnie. – Maggie odłożyła słuchawkę i znowu podeszła do pokoju Cari. – Czy ty aby na pewno wiesz, co robisz? – spytała

Cari przewróciła się na plecy, szeroko otwartymi oczami wpatrując się w odblask księżyca na suficie.

Czy ja na pewno wiem, co robię?

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Cała rodzina Bromptonów wstała o brzasku, aby ją pożegnać. Cari wiedziała, że pozostawia prawdziwych przyjaciół i żal jej było ich opuszczać.

Od rana padał ulewny deszcz, tak jak przewidywali Rod i Jock. Rusty przemókł do suchej nitki, zanim Cari zdołała go wpuścić do samochodu. Dobrze chociaż, że deszcz w tym kraju nie oznacza ochłodzenia, pomyślała z ulgą. W najgorszym razie zanocujemy w samochodzie, jeśli nie przestanie lać.

Jej droga wiodła przez Slatey Creek. Kurz i pył, którymi przysypana była główna ulica miasteczka, zamieniały się powoli w błotnistą maź. Koło szpitala zwolniła nieco. Przy krawężniku stał samochód Blaira, a on sam siedział za kierownicą.

Chciała przyspieszyć, ale nie była w stanie nacisnąć na pedał gazu i samochód zwolnił. Zatrzymała się naprzeciwko samochodu Blaira i czekała.

W chwilę później miejsce pasażera zajął Blair. Miał na sobie płaszcz przeciwdeszczowy, z którego ściekały strugi wody. Wyglądał tak źle, że z trudem go poznała.

– Spałeś trochę? – zapytała.

– Niewiele.

Nadludzkim wysiłkiem woli powstrzymała się, aby nie objąć go i nie pocieszyć.

– Jak się dowiedziałeś o moim wyjeździe?

– Przed chwilą dzwoniłem do Bromptonów. Milczała.

– Nie miałaś zamiaru nawet pożegnać się ze mną?

– Pożegnałam się, kiedy spałeś.

– To bardzo podobne do ciebie. Dokąd jedziesz? – spytał obojętnym tonem.

– Do Perth.

– Którędy?

– To nie twoja sprawa. Zacisnął wargi.

– Mylisz się. Wypuszczasz się na pustkowie właśnie wtedy, gdy po raz pierwszy od lat zaczęło lać. Ziemia w tej okolicy nie wchłania wody. Powstają jeziora i rzeki w miejscach, w których nigdy przedtem ich nie było.

– Do wieczora przestanie padać – mruknęła.

– Będę się wtedy bardzo cieszył. A na razie proszę cię o podanie mi dokładnej trasy, którą będziesz jechała i nazwy pierwszej osady, przez którą zamierzasz przejeżdżać.

– Nie musisz mnie tak kontrolować – oburzyła się.

– Nie muszę? A kto to zrobi? – zapytał ze złością.

– Pewnie nikt, ale już ci przecież mówiłam, że nikogo nie potrzebuję.

Patrzył na nią długo, usiłując stłumić gniew. Potem sięgnął po pudełko i wyjął mapę najbliższej okolicy.

– Proszę, pokaż mi trasę. Wzruszyła ramionami.

– Sama jeszcze nie wiem, którędy pojadę.

– No to najwyższa pora, żeby wiedzieć! – zawołał. – A jeśli nie, to zadzwonię na policję i poproszę, żeby cię zatrzymano. W tym kraju ludzie wyjeżdżając mówią, gdzie jadą i ile czasu zabierze im podróż, a także z góry się upewniają, że ich bliscy sprawdzą, czy udało im się dotrzeć do celu. – Znalazł na mapie miejscowość na południowy zachód od Slatey Creek. – To jest Ridge Bark. Czy tu właśnie chcesz się zatrzymać?

– Myślę, że tak – odrzekła niepewnym głosem.

– A więc jutro wieczorem masz zamiar dotrzeć do Ridge Bark. Zaraz po przyjeździe zadzwoń na posterunek i zawiadom o swoim przyjeździe.

– Ależ to szaleństwo!

– Szaleństwem byłoby tego nie zrobić. A teraz pokaż mi, którędy zamierzasz tam jechać.

Gdy spełniła jego prośbę, złożył mapę i włożył ją z powrotem do pudełka.

– Dziękuję za troskę – powiedziała cicho.

– Gdybyś potrafiła się zdobyć na odwagę, dałbym ci więcej niż troskę – odparł z rozpaczą.

– Odwagę?

– Tak. Odwagę, żeby mi zaufać. Patrzył na nią oczami pełnymi bólu, a jej serce przepełniła miłość do niego.

– Co ja bym dała, żeby można było cofnąć czas, żebym była taka jak kiedyś… Potrząsnął nią mocno.

– Nie chcę, żebyś była taka jak kiedyś! – zawołał. – Chcę takiej Cari, jaka siedzi teraz przy mnie. Tylko że ta Cari nie umie się zdobyć na odwagę, żeby pogrzebać przeszłość i zająć się budowaniem nowego życia. Brakuje jej charakteru i odwagi.

– Wybacz mi – szepnęła. – Tak mi przykro… Pocałował ją gwałtownie w usta.

– Mnie też jest przykro – powiedział szorstko i wysiadł.

Stał w ulewnym deszczu i patrzył, jak Cari uruchamia silnik i wolno odjeżdża. Gdy skręciła na główną drogę, obejrzała się za siebie. Stał nadal w tym samym miejscu, nie spuszczając oczu z jej samochodu.

W życiu nie widziała podobnego deszczu. Znakomicie odzwierciedlał nastrój, w jakim się znajdowała.

Gdy zbliżyło się południe, zrozumiała już, że dotarcie do Ridge Bark będzie wyczynem nie lada. Ulewa nie ustawała,; a droga zamieniała się powoli w śliskie grzęzawisko. Jechać było coraz trudniej, koła buksowały i z wysiłkiem utrzymywała samochód na drodze. Rusty zwinął się w kłębek obok niej i posapywał przez sen.

– Ty jeden chyba tylko masz do mnie zaufanie. – Wyciągnęła rękę i poklepała psiaka po łepku.

Pierwszą noc spędziła w samochodzie. Następnego dnia rano pogoda była taka sama. Lało jak z cebra i samochód posuwał się coraz wolniej. Gdy spojrzała na mapę, ogarnął ją lekki niepokój. Obiecywała Blairowi przybyć do Ridge Bark wieczorem, a nie przejechała jeszcze połowy drogi.

Chyba nie będzie się niepokoić, myślała. Zrozumie, że nie mogłam jechać szybciej. Dosyć już mu narobiłam kłopotów, żeby miał się znowu z mojego powodu martwić.

Starała się nie myśleć więcej o Blairze, koncentrując uwagę na drodze. Wyschłe łożyska zaznaczone były na mapie. Stanowiły one dobry punkt orientacyjny w tej pustynnej okolicy. Kierowała się nimi, gdy jechała kilka miesięcy temu do Slatey Creek. Teraz łożyska wypełnione były wodą i przeprawiała się przez nie z trudem. W jednym z nich omal nie ugrzęzła. Wprawiło ją to w niemały niepokój. Trzeba sprawdzać teraz poziom wody, pomyślała. Co będzie, jeśli okaże się za wysoki?