– Czy te diamenty wydobyto w Kimberley? – zapytał wprost Amerykanin, ponieważ wiedział, że dyplomatycznie niczego więcej się nie dowie.

– Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz.

Cole zmrużył oczy pod czarnymi brwiami. Wing zwykle nie udzielał wymijających odpowiedzi, szczególnie kiedy mu na czymś zależało. Jednak równie rzadko zdarzało mu się nosić w kieszeni diamenty wielkiej wartości. On i jego rodzina byli zbyt pragmatyczni, żeby zawracać sobie głowę surowcem mineralnym, którego cenę rynkową kontrolował potężny kartel. Chenowie zajmowali się głównie wydobywaniem i przetwarzaniem rud metali, których nazwy były znajome jedynie specjalistom od lotów kosmicznych i produkcji broni.

– Nie mogę z całą pewnością określić, skąd pochodzą te diamenty – oznajmił wreszcie Cole. – Mogę tylko powiedzieć, że nie z Argyle.

– Kamienie do ciebie przemówiły? – z powątpiewaniem zapytał Chińczyk. Cole czekał. – Skąd masz taką pewność? – dopytywał się Wing. – W końcu w Argyle też znajduje się różowe diamenty.

– Kopalnia w Argyle dostarcza niemal wyłącznie przemysłowego śmiecia. Jasne, że spotyka się tam także różowe kamienie, ale te są ciemniejsze, czystsze i o wiele większe niż jakiekolwiek inne znane mi brylanty australijskie. Żeby z wydobywanej w Argyle drobnicy zrobić biżuterię, trzeba cierpliwości indyjskiego szlifierza.

Wing czubkiem palca poruszył kamienie. Światło zamigotało i omyło ich powierzchnię, jakby były mokre.

– Chcesz powiedzieć, że nie pochodzą z Australii?

– Nie. Twierdzę jedynie, że nie wykopano ich w Argyle. Do diabła, Wing, na wyżynie Kimberley działa siedemdziesiąt różnych spółek wydobywczych. Żadna nie znalazła tam nic oprócz surowca klasy przemysłowej. – Cole przerwał i po chwili dodał: – Tak przynajmniej utrzymuje ConMin.

Wing mruknął coś pod nosem, równie sceptyczny jak Cole. ConMin oznajmiał światu jedynie to, co Sam uznawał za stosowne.

– Co jeszcze kamienie ci powiedziały?

– Że są aluwialne.

– Jaśniej proszę.

– Dawno, dawno temu zostały wymyte z pierwotnego złoża.

– Czy to źle?

Cole potrząsnął głową.

– Chryste, nadal znasz się na diamentach jak kura na pieprzu, co?

– Nie wyśmiewałeś moich pytań, kiedy byliśmy wspólnikami.

– Kiedy byliśmy wspólnikami, nie kusiłeś mnie garścią najwspanialszych surowych diamentów, jakie w życiu widziałem – odparował Cole. – Te kamienie to sama śmietanka z jakiegoś starego, zerodowanego złoża. Sztuki ze skazami i drobnica zostały zniszczone przez czas. Te, które przetrwały, mają wygładzone krawędzie i dlatego straciły naturalny dla siebie kształt kryształu.

– To dobrze czy źle? – niepewnie zapytał Chińczyk.

– Jeśli chodzi o cięcie, to dobrze. Kamienie wydobyte prosto z pierwotnego złoża tracą przy obróbce połowę wagi. Aluwialne stracą nie więcej niż dwadzieścia procent w drodze między kopalnią a palcem jakiejś rozpuszczonej damy.

– Więc te kamienie są przynajmniej o trzydzieści procent droższe od niealuwialnych diamentów o tej samej wadze? – zapytał szybko Wing.

Cole uśmiechnął się. Wing nie musiał wiele wiedzieć o diamentach, żeby dokonać w myślach sprawnego bilansu ich wartości. To był jeden z powodów, dla których Cole ufał byłemu wspólnikowi. Wiedział, co go napędza: zysk.

– Biorąc pod uwagę nie tylko wielkość, ale również barwę, masz na biurku diamenty łącznej wartości co najmniej miliona dolarów. Pocięte i oszlifowane będą warte o wiele więcej.

– Ile?

– To zależy od tego, jak bardzo ktoś ich pożąda., Kolorowe błyskotki…

– Kolorowe błyskotki? – przerwał mu Chińczyk.

– Diamenty o wyjątkowo pięknych barwach. Występują cholernie rzadko, a prawdziwie zielone są najrzadsze ze wszystkich. Nie wiem, skąd pochodzą te okazy, ale to prawdziwy skarbiec Pana Boga.

– Czy istnieją kopalnie, które można by tak nazwać?

– W Australii? Ja o takich nie słyszałem.

– A gdzie indziej na świecie? – dopytywał się niecierpliwie Wing.

– Słyszałeś kiedy o Namaqualandzie? Leży na południowo- -zachodnim wybrzeżu Afryki, poniżej ujścia rzeki Orange. – Wing potrząsnął głową. – Jakieś sześćdziesiąt lat temu geolog Hans Merensky badał tam tereny należące do spółki Crown. Natrafił na diamenty zgromadzone w jednym miejscu na powierzchni ziemi, jak jajka w gnieździe przepiórki. – Wing nic nie powiedział, tylko wyprostował się w fotelu i nachylił bliżej do Cole'a. – Gdziekolwiek Merensky spojrzał, znajdował nowe diamenty – ciągnął Amerykanin. – Wkrótce nie mieściły mu się w dłoniach. Większość z nich była zbyt duża, żeby przejść przez szyjkę jego manierki. Musiał je chować w pudełka po cukierkach.

Wing jęknął cicho i spojrzał na niewielką kupkę diamentów na blacie biurka. Wyobraził sobie, co by czuł, gdyby natrafił na jeszcze bogatsze znalezisko.

– Tak – odezwał się cicho Cole. – Ja też się tak czułem, kiedy pierwszy raz usłyszałem tę historię. Każdemu poszukiwaczowi diamentów zdarza się leżeć bezsennie w środku nocy i marzyć o znalezieniu takiego skarbca.

– Więc takie skarbce naprawdę się spotyka?

– Skarbiec, pułapka na diamenty, diamentowy deszcz; nazwij to jak chcesz. To takie miejsce, gdzie czas, woda i siła ciążenia wykonały za ciebie ciężką pracę wydobycia kamieni. Skruszyły miękką skałę, usunęły odpady i zebrały diamenty w jednym punkcie.

– Nie rozumiem.

Cole zdusił w sobie zniecierpliwienie i tłumaczył dalej:

– Diamenty są cięższe i wiele twardsze niż większość minerałów, więc w spokojnych miejscach opadają na dno rzeki, zbierają się pod kamieniami albo w korzeniach drzew, niekiedy gromadzą się w zagłębieniach. Złoto zachowuje się podobnie z tych samych powodów. Jest ciężkie. Wielkie diamenty najczęściej znajdowali poszukiwacze złóż aluwialnych złota.

– Co się stało z Merenskim?

– Napełnił pół tuzina blaszanych pudełek po cukierkach diamentami, wśród których zdarzały się nawet osiemdziesięciokaratowe. Wszystkie były klasy jubilerskiej. Sprzedał swoją działkę za milion funtów, co w tamtych czasach było królewską fortuną.

– Kto ją kupił?

– Daj spokój, Wing. Wiesz równie dobrze jak ja. – Chińczyk skrzywił się i zaklął przez zęby. – To jest twoje zdanie o ConMinie. Akcjonariusze mają o nim jak najlepszą opinię.

– Sądzisz, że te diamenty należą do kartelu? – zapytał Wing, zerkając na rozłożone na biurku kamienie.

– Nie.

– Taka szybka odpowiedź? Skąd ta pewność?

– Straciłbyś więcej niż dwoje ludzi, gdybyś chciał odebrać kartelowi kamienie tej klasy – oznajmił sucho Cole. – Ale kartel byłby nimi zainteresowany?

Amerykanin zaśmiał się drwiąco.

– Jeśli te diamenty pochodzą z jednego miejsca, które w dodatku jest nowym znaleziskiem, kartel zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby przejąć nad nim kontrolę. Archimedes powiedział, że poruszyłby Ziemię, gdyby dostał odpowiednio długą dźwignię. Kopalnia, która dostarcza takich diamentów, jest właśnie taką dźwignią.

Wing jęknął.

– Co jeszcze możesz mi powiedzieć o tych kamieniach? Zależy mi na każdej informacji, nawet błahej.

– Mam przeczucie, że nie pochodzą z Mryki. Przede wszystkim ich barwa jest inna. Zbyt wiele tu różowych. Nie widzę żółtych, charakterystycznych dla południa Mryki. Niektóre z tych białych to kryształy bliźniacze. Australia z nich słynie. Ten zielony na pewno nie pochodzi z Afryki, może z Brazylii, ale jego odcień jest intensywniejszy i bardziej ognisty niż Angielskiego Diamentu Dresden, który jest jednym z najlepszych kamieni brazylijskich. Ogólnie rzecz biorąc, można powiedzieć, że ten zbiór to reprezentatywna próbka znaleziska jakiegoś poszukiwacza i wątpię, żeby pochodziła z Afryki. Związek Radziecki jest drugim poważnym dostawcą ConMinu, ale Rosjanie nie słyną z produkcji diamentów jubilerskich, nie mówiąc już o niebieskawo-białych. Ich kamienie mają lekko zielonkawy odcień.

– Więc te pochodzą stąd, z Australii?

– Możliwe. W Ellendale trafiały się zielone diamenty klasy jubilerskiej, ale oczywiście nie tak duże i piękne jak ten, bo w takim wypadku rząd australijski rozbudowałaby raczej tę kopalnię, a nie Argyle.

– Chcesz powiedzieć, że wszystkie te kamienie pochodzą z jakiegoś jednego znaleziska w Australii?

Szybkie spojrzenie na twarz Winga upewniło Cole'a, że nie może już ufać Chińczykowi, ponieważ w grę wchodziło coś więcej niż tylko korzyść finansowa. Nie raz widział już byłego wspólnika w pogoni za zyskiem. Teraz nie dostrzegał w nim nic z jowialnego przedsiębiorcy; Wing był skupiony, zacięty i gotowy do skoku niczym drapieżne zwierzę.

– Jak bardzo zależy ci na tej informacji? – zapytał spokojnie Amerykanin.

– Nie mnie. Nam. Tobie i mnie.

Wyraz twarzy Cole'a zmienił się ledwie dostrzegalnie. Stał się twardszy.

– Nam? Nie jesteśmy już wspólnikami. Pięć lat temu sprzedaliśmy BlackWing Resources Ltd. twojemu wujowi.

– Myślę, że byłoby rozsądnie, gdybyśmy znowu zawiązali spółkę – oparł Wing. Sięgnął do szuflady i wyjął plik papierów. – To jest umowa spółki, bardzo podobna do tej, którą podpisaliśmy tworząc BlackWing.

Cole spojrzał na papiery, ale nie sięgnął po nie.

– Zbyt wolno czytam – skłamał cicho. – Przełóż mi ten żargon na ludzki język, ale nie zasypuj mnie niezrozumiałymi prawniczymi terminami, bo zaraz stąd wyjdę i pierwszym samolotem wrócę do Brazylii.

Wing bez wahania położył umowę na biurku. Czubkami palców prawej dłoni niemal pieszczotliwie pogładził kosztowny, chropowaty papier. Przemówił wolno, głosem człowieka, który ostrożnie dobiera słowa.

– Dziesięć lat temu stworzyliśmy BlackWing Resources opierając się na twojej doskonałej znajomości geologii i moich zdolnościach do prowadzenia interesów. To była dobra spółka, przynosiła dochody, dlatego że każdy z nas robił dla niej to, co umiał najlepiej.

– Nasza współpraca szła dobrze, bo zatrudniałeś geologów, żeby sprawdzali moje raporty, a ja wynajmowałem księgowych, którzy sprawdzali twoje – zauważył ironicznie Cole.