Odór wewnątrz domu się nie zmienił. Street przeszukał Wszystkie pomieszczenia wprawnymi ruchami kogoś, kto już nie raz to robił. Jak zwykle, nie znalazł nic nowego. Nie było też pudełka. Otarł z oczu kurz i pot i stanął nad ciałem starca, który teraz, tak samo jak za życia, nie dawał mu się rozszyfrować.

– Dziesięć lat wczytywania się w "Pawia z Antypodów" _ warknął więznącym w gardle głosem. – Dziesięć lat twojego smrodu i chytrego rechotu. Żebyś się usmażył w piekle, Abe. I niech smaży się w piekle ten, kto odziedziczy Kopalnie Śpiącego Psa.

Rozdział pierwszy

– Dwoje ludzi zginęło, żeby mi to dostarczyć.

Cole Blackbum spojrzał na małą zniszczoną sakiewkę z welwetu.

– Warto było? – zapytał.

– Ty mi powiedz – odparł Chen Wing. Światło załamywało się i drżało, kiedy dziesięć przezroczystych kamieni potoczyło się po blacie, uderzając o siebie z cichym, krystalicznym podzwanianiem. Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie dużych, niestarannie zrobionych kulek do gry, poobijanych od częstego używania. Dziewięć z trzynastu kamieni było bezbarwnych. Trzy miały kolor różowawy, a jeden intensywnie zielony, jak głęboka rzeka.

Ręka Cole'a natychmiast zacisnęła się na zielonej kulce, wielkości czubka jego kciuka. Kamień okazał się zaskakująco ciężki jak na swój niewielki rozmiar. Potarł go między palcami. Wydawał się śliski, jakby natarty drogocennymi olejkami. Obracał kamień w dłoni, aż znalazł płaską, gładką powierzchnię, tam gdzie odprysnął niewielki odłamek. Chuchnął na nią delikatnie. Na płaszczyźnie osadziła się para.

Cole poczuł ostre ukłucie podniecenia. Bez słowa podszedł do ustawionego pod ścianą barku na kółkach. Wziął ciężką kryształową szklankę i pytająco spojrzał na Winga, który skinął głową. Szybkim, płynnym ruchem przesunął zielonym kamieniem po krysztale.

Kamień z łatwością wyżłobił w nim głęboką rysę, a sam pozostał nie naruszony. Cole brał kolejne kamienie i pocierał nimi o szklankę. Pojawiły się nowe rysy. Na kamieniach nie widać było najmniejszego zadrapania. Wyjął starą lupę jubilerską, ustawił odpowiednio lampę na biurku i przez szkło obejrzał zieloną kulkę.

Wydawało mu się, że pogrąża się w oceanie jaskrawo-szmaragdowego blasku. Jednak to nie był szmaragd. Chociaż nie oszlifowany, wychwytywał i rozpraszał światło tak, jak to się dzieje tylko w przypadku brylantów. Przy każdym lekkim poruszeniu dłoni migotał między palcami. Błyski drgały, odbijały się od nierównej powierzchni i gromadziły się w jego świetlistej głębi. Cole nie dostrzegł żadnych pęknięć, tylko dwie maleńkie skazy, nie mające wpływu na wartość diamentu, ponieważ znajdowały się tuż pod jego powierzchnią, skąd można je było usunąć przy cięciu i szlifowaniu.

Cole obejrzał jeszcze kilka kamieni, zanim schował lupę do kieszeni.

– Biały papier – powiedział krótko.

Wing otworzył szufladę biurka, wyjął arkusz nieskazitelnie białego firmowego papieru z nagłówkiem Pacifk Traders Ltd. i położył na blacie. Cole wyciągnął z kieszeni irchowy woreczek, w którym przechowywał nie oszlifowany diament o doskonałej barwie.

Diament miał kanciasty, ośmiościenny kształt. Wyglądał niemal jak sztuczny obok poobijanych, nieregularnych kamieni Winga. Cole rozłożył diamenty na papierze. Jeden delikatnie zmienił kolor z różowego na koralowy. Odcień pozostałych różowych pogłębił się. Większość białych kamieni nabrała niebieskawego blasku, dokładnie takiego, jak diament Cole'a. Kilka ujawniło delikatne żółte zabarwienie, na które zwróciłby uwagę jedynie ekspert.

Zielony diament płonął jeszcze jaskrawiej, jak szmaragdowy ogień na śniegu.

Cole odsunął lupę i jeszcze raz bez szkła dokładnie mu się przyjrzał. Klejnot wciąż lśnił wewnętrznym światłem, jednocześnie gorącym i zimnym. Wiele lat temu, w Tunezji, widział klejnot, który niemal dorównywał temu. Przemytnik, właściciel diamentu, twierdził, że kamień pochodzi z Wenezueli, ale Cole w to wątpił. Jednak zanim zdobył wystarczającą ilość gotówki, żeby wydobyć od niego prawdę, ktoś na zawsze zamknął usta przemytnika, podrzynając mu gardło.

Cole był zaskoczony, że za te diamenty zapłaciło życiem jedynie dwoje ludzi. Nigdy jeszcze nie widział zbioru równego temu, który spoczywał przed nim na białym papierze. Te kamienie zawdzięczały swój kolor naturalnym warunkom, w jakich powstały, a nie barwie otoczenia.

Schował swój wzorcowy diament i obejrzał woreczek z ciemnego welwetu, leżący na mahoniowym blacie biurka. Materiał był bardzo stary, więc czas i twarda powierzchnia przechowywanych w sakiewce diamentów zniszczyły go tak, że miejscami stał się cienki jak jedwab. Sakiewka to martwy przedmiot, więc było jej wszystko jedno.

Natomiast kamienie nie wydawały się martwe. Połyskiwały jakby ożywione światłem, czasem i nienasyconą ludzką żądzą posiadania wszystkiego, co rzadkie.

– Czego chcesz ode mnie? – zapytał Cole, przyglądając się zielonemu kamieniowi zamyślonym spojrzeniem szarych oczu.

Przez chwilę Wingowi zdawało się, że pytanie jest skierowane do diamentu. Ten biznesmen z Hongkongu znał Cole'a od wielu lat, jednak nie był w stanie zrozumieć ani przewidzieć skomplikowanych procesów myślowych amerykańskiego badacza.

– Czy to są diamenty? – zapytał cicho Chińczyk.

– Tak.

– Żadne oszustwo nie jest możliwe?

Cole wzruszył ramionami. Ten gest spowodował ruch światła na jego sylwetce. Surowy jedwab, z którego uszyta była sportowa marynarka Amerykanina, połyskiwał czernią. Jego włosy miały równie lśniący i głęboki odcień. Skóra Cole ściemniała od przebywania w najdzikszych miejscach globu. Delikatne zmarszczki, rozchodzące się promieniście od kącików powiek, były efektem długich miesięcy spędzonych w blasku pustynnego słońca lub w świetle lampki górniczej. Nad lewą skronią w gęstej czuprynie widać było srebrne nitki. Cole miał trzydzieści cztery lata, ale wyglądał o wiele dojrzalej i rzeczywiście po wieloma względami był bardziej doświadczony, niż wskazywałby na to jego wiek.

– Oszustwo zawsze jest możliwe – odezwał się. – Ale jeśli te diamenty zostały wykonane przez człowieka, to oznacza to ruinę dla wszystkich wydobywców i dla wszystkich kopalni diamentów na świecie. – Wing uśmiechnął się. – Jeśli to cię niepokoi – ciągnął Amerykanin – to mogę znaleźć w Darwin kogoś, kto ma przyrząd do badania bezwładności cieplnej. Tej maszyny jeszcze nikomu nie udało się oszukać.

Tym razem Wing wzruszył ramionami.

– Nie ma na to czasu, chyba że przyniosłeś ten instrument ze sobą. Za kilka godzin kamienie muszą wyruszyć w drogę.

– Dokąd?

– Do Ameryki.

– Skąd ci je przywieziono?

– Z Kimberley.

Cole zamilkł. Kiedy się znów odezwał, przemówił obojętnym tonem.

– Złoża południowoafrykańskie są dość dokładnie zbadane.

– Nie chodzi mi o Kimberley w Afryce, tylko o wyżynę Kimberley, tutaj w Australii – wyjaśnił Wing. Uśmiechnął się, jakby zadowolony, że zna różnicę między tymi dwoma miejscami. Ludzie często je mylą. Zwykle diamenty kojarzą się z Afryką, chociaż największa kopalnia świata, Argyle, jest usytuowana na bezludnej pustyni w tropikalnym stanie Zachodnia Australia.

Cole odpowiedział Chińczykowi uśmiechem, ale w twardej linii jego ust nie było wesołości.

– Czy rodzina Chen zainwestowała w Argyle kierując się wartością tych diamentów?

– Nic nie mówiłem o Argyle, tylko o Kimberley.

Cole w milczeniu rozważył wszystkie możliwości. Jeśli kamienie pochodzą z Argyle, oznacza to, że kartel, który kontroluje światowe wydobycie diamentów, dokonał znaczącego odkrycia i dzięki temu jeszcze trochę się wzbogaci. Lecz jeśli kamienie pochodzą z nowego źródła, to do diamentowej rozgrywki dołączył nowy gracz i wkrótce rozpęta się piekło.

W każdym razie, dla człowieka, który trzyma w ręku tak silną kartę, jak ten zbiór kamieni, życie stanie się bardzo emocjonujące, a gra nabierze rumieńców.

– Kimberley w Australii? – powiedział Cole przygważdżając Winga spojrzeniem szarych oczu, tak czystych jak lodowiec. – Czy tam je znaleziono

Chińczyk po raz pierwszy się zawahał.

– Stamtąd mi je dostarczono, ale gdzie zostały znalezione… – Rozłożył wąskie dłonie.

– Czy jest ich więcej? – zapytał Amerykanin, wskazując ruchem głowy na rozrzucone kamienie.

– Dostałem tylko tyle – odparł ostrożnie Wing.

Cole podszedł do okna i spojrzał na palmy, otaczające frontowy trawnik państwowego kasyna w Darwin, na australijskim Terytorium Północnym, niemal dwa tysiące pięćset kilometrów od wyżyny Kimberley. W ostrym tropikalnym słońcu, pod zamglonym wilgocią niebem, morze Timor wyglądało jak kłęby aluminiowego drutu.

Żar słońca promieniował przez podwójne szyby okna obok Cole'a. W tle słychać było cichy szum klimatyzacji. Maszyneria kasyna wyciągała dym papierosowy z sal gier na niższych piętrach, jednocześnie chłodząc parne, przytłaczające rozgrzane powietrze tropikalnego października. Zaczęła się już pora przejściowa między suszą a jesiennymi deszczami, czas, w którym zwierzęta padają, a ludzie tracą zmysły.

Cole rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Australijskie tropiki w październiku były jednym z niewielu miejsc na ziemi, gdzie nawet on nie mógł wytrzymać. Z jakiegoś powodu trudniej mu było znieść upał i wilgoć przesycającą powietrze w eukaliptusowych i akacjowych zaroślach Australii niż podobne warunki klimatyczne panujące w Wenezueli lub Brazylii.

Jednak maszyny zbudowane przez człowieka nie wpuszczały tropikalnego upału do wnętrza kasyna. Dostarczały technicznie przetworzone powietrze, które w niczym nie przypomina tego, którym trzeba oddychać na zewnątrz. Gdyby nie aborygeńskie malowidła na ścianach, ten pokój mógłby znajdować się gdziekolwiek między Hongkongiem a Johannesburgiem, Londynem a Los Angeles lub Tel Avivem a Bombajem. Meble zrobione były z europejskiego drewna, ale według wschodniej tradycji. Ubrania obu mężczyzn uszyto z tkanin wschodu, lecz zgodnie z najlepszymi włoskimi wzorami.