– Chciałbyś, żebym gadał o naszych sprawach przez zwykły telefon? – odparł zaczepnie Street. – Pamiętaj, że to jest cholerna Australia. Każdy, kto ma słuchawkę, może podsłuchiwać rozmowy przez radiotelefon. Zakopałem Chińczyków, przeszukałem dom Abe'a, wróciłem do Perth i dopiero stąd do ciebie zadzwoniłem.

Szesnaście tysięcy kilometrów od Perth, na piątym piętrze szarego, bezosobowego budynku przy Pelikanstraat, głównej ulicy antwerpskiego centrum handlu diamentami, Hugo van Luik zmrużył oczy, starając się odegnać oślepiający ból głowy. W tej chwili był w biurze sam, więc pozwolił sobie niedbale wyciągnąć się w fotelu. Mdłości ścisnęły mu żołądek, potem ustąpiły. Głęboko, z ulgą wciągnął powietrze. Van Luik był potężnym człowiekiem, zarówno fizycznie, jak i na polu zawodowym, ale za swoją potęgę musiał słono płacić. Ostatnio cena wydawała mu się coraz wyższa.

– Bardzo dobrze – odezwał się Holender. – Reasumując, spisany ręcznie testament, welwetowa sakiewka i blaszane pudełko zniknęły, zanim ty przyjechałeś. Dziesięć lat pracy poszło na marne.

– Właśnie. Powinieneś pozwolić mi, żebym się zabrał za Abe'a Windsora na swój sposób. Zaraz by wszystko wyśpiewał.

– Może. Ale jest jeszcze bardziej prawdopodobne, że człowiek w jego wieku zmarłby w czasie tortur i zostawił tajemnicę spadkobiercy. To było zbyt ryzykowne.

– Za to teraz, koleś, nie ma żadnego ryzyka.

– Twoja trzeźwa ocena minionych wydarzeń jest godna podziwu.

Street nie odpowiedział. Nie znosił precyzyjnego Holendra, którego władza ukrywała się za niewiele mówiącym tytułem dyrektora do spraw operacji specjalnych w Dziale Handlu Diamentami. Jason Street nienawidził van Luika, ale jednocześnie się go bał.

– Doskonale – rzucił Holender. – Teraz opowiedz wszystko jeszcze raz od samego początku.

To była jego ulubiona taktyka postępowania z takimi krnąbrnymi osobnikami jak Jason Street. Zmuszanie do powtórek podkreślało niższą pozycję podwładnego i jednocześnie odsłaniało wszystkie drobne nieścisłości, które świadczyły o tym, że część informacji została zatajona lub zafałszowana.

Street znał tę taktykę równie dobrze jak van Luik. Pociągnął kolejny łyk piwa i beknął w słuchawkę.

– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia. Abe pił od kilku dni. Był już kompletnie zalany. To nic nadzwyczajnego. Jakieś trzy dni temu coś mu odbiło, chwycił łopatę i pobiegł do buszu, wrzeszcząc coś o kopaniu sobie grobu.

– Czy jego zachowanie było niezwykłe?

– Ale skąd, koleś. Zdarzało mu się to regularnie co miesiąc, jak babskie krwawienie. Tylko że tym razem powiedział prawdę. Chyba umarł tam, w buszu. Jego ciało wyglądało tak, jakby się powoli piekło na rożnie. Był martwy jak puszkowana ryba, tylko śmierdział trzy razy gorzej.

Van Luik poczuł, że mdłości znowu nadchodzą, chociaż nie wywołały ich słowa Streeta. Śmierć i rozkład nie były dla Holendra niczym ważnym. Żołądek ściskała mu świadomość własnej bezsilności.

– Jak zwłoki Windsora znalazły się z powrotem na farmie? – zapytał.

– Żółtki musiały go znaleźć.

– Żółtki?

– No, Chińczycy – wyjaśnił niecierpliwie Street. Holender znał cztery języki, ale nie potrafił – albo nie chciał – zapamiętać znaczenia potocznych australijskich wyrażeń, których ciągle używał Street. – Przywieźli go ciężarówką.

– Skąd to wiesz? Czy twoja informatorka z farmy ci to powiedziała?

– Sara? Już dawno wyruszyła na włóczęgę ze swoimi czarnymi bachorami. Jak zwykle piła z Abe'em i straciła przytomność. Kiedy wytrzeźwiała i stwierdziła, że jeszcze nie wrócił, zawiadomiła mnie, a potem wyruszyła gdzieś na koniec świata.

– Dlaczego?

– Wiedziała, że jeśli Abe nie żyje, to ją zabiję.

– W takim razie skąd wiesz, że to Chińczycy znaleźli Windsora?

– Na stację nie prowadziły żadne nowe ślady opon. Kiedy Abe nie wracał, kucharz pewnie wezwał helikopter. Chyba że poszedł za starym, przywiązał go do drzewa gdzieś w pełnym słońcu i odbył z nim pogawędkę na temat tajemniczych kopalń. – Milczenie van Luika obiegło pół globu ziemskiego. Street mówił dalej: – Ten cholerny kucharz musiał być wtyczką, tak samo jak Sara. Wielu ludzi wiedziało, że Abe trzyma w tym woreczku bardzo ładne kamyki. Nie tylko my mieliśmy go na oku.

Van Luik pomasował nasadę nosa.

– Mów dalej – polecił.

– To pewnie żółtki znalazły starego w buszu, przywiozły go do domu, a potem przeszukały stację. A to znaczy, że Abe przed śmiercią nic nie powiedział.

– Mam wielką nadzieję, że tak rzeczywiście było. Niestety, „żółtki” wiedziały wystarczająco dużo, żeby zabrać nie tylko diamenty, ale również blaszane pudełko, prawda?

Jason Street pociągnął łyk piwa i nic nie odpowiedział. Liczył, że Holender tak szybko nie zrozumie, co oznacza brak starego pudełka.

– Prawda? – powtórzył dyrektor z większym naciskiem.

– No tak, zabrali to cholerne pudełko.

– Musimy więc założyć, że są co najmniej tak dobrze poinformowani jak my. Z pewnością zdają sobie sprawę, że zawartość sakiewki to tylko drobny ułamek ostatecznej wartości tego, co znajduje się w pudełku.

Kodowana linia satelitarna szumiała zachęcająco, czekając, aż Street zgodzi się z tym oczywistym wnioskiem..

– Chyba tak – przyznał niechętnie.

Van Luik spojrzał na mokre szare dachy domów, w których pracowali najlepiej wyszkoleni szlifierze diamentów i najbezwzględniejsi handlarze drogimi kamieniami. Czasami, kiedy patrzył w dal, ból głowy nieco ustępował. Często jednak po prostu musiał wycierpieć go do końca.

Zamknął oczy i cierpiał w milczeniu, starając się nie zwracać uwagi na fale oślepiającego bólu, które odmierzały bicie serca, pulsując w naczyniach krwionośnych pod gałkami ocznymi. Dziesięć lat temu Jason Street, wówczas niespełna trzydziestoletni, zgłosił się do ConMinu z doskonałą rekomendacją. Przez następne lata nie wydarzyło się nic, co dałoby van Luikowi powód do zwątpienia w jego zdolności i lojalność wobec firmy.

Do tej pory. Teraz coś się nie zgadzało. Street grał na zwłokę, kłamał albo nie ujawniał jakichś ważnych informacji. Van Luik nie wiedział, czy Australijczyk coś kręci, żeby uniknąć gniewu ConMinu, czy ma inne, mniej oczywiste powody.

– Czy udało ci się dowiedzieć czegoś na temat helikoptera? – zapytał łagodnie.

– Sprawdziłem wszystkie firmy wynajmujące helikoptery w Australii Zachodniej i na Terytorium Północnym. Żadnego śladu. Nie ma też żadnego zapisu tego lotu w kontroli ruchu powietrznego. To musiała być prywatna maszyna.

– Znajdź ten helikopter! – Van Luik niemal się zakrztusił, kiedy poczuł nagły, przeszywający ból, wywołany wybuchem złości. Przez chwilę oddychał płytko przez rozchylone usta. Kiedy znowu się odezwał, jego głos brzmiał cicho i spokojnie. – Musimy się dowiedzieć, kto ma te wiersze i kamienie.

– Pracuję nad tym, koleś.

Holender przełożył słuchawkę do lewej dłoni i pomasował prawą skroń długimi palcami o starannie wypielęgnowanych paznokciach. Na małym palcu prawej ręki połyskiwał pięciokaratowy brylant o kwadratowym kroju, klasy D, czystej wody. Kamień był osadzony w matowej platynie. Był to jedyny klejnot, jaki nosił van Luik. Więcej nie potrzebował. W Antwerpii taki kamień jest jak wizytówka, która natychmiast zawiadamia wtajemniczonych, że jej właściciel należy do międzynarodowego bractwa ludzi zajmujących się diamentami.

– Oczywiście, masz przy sobie kopię „Pawia z Antypodów”? – zapytał Holender.

– Sara sprawdziła te wiersze tydzień przed śmiercią Abe'a. Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy przysłałem ci ostatnią wersję.

– Przypuszczam, że nie udało się jej skopiować testamentu? – Van Luik mówił cicho, niemal oskarżycielsko. Kiedy Street nie odpowiedział, dodał: – Czy chociaż widziała ten dokument?

Australijczyk wciągnął głęboko powietrze i oznajmił Holendrowi to, co ten i tak już wiedział.

– Abe zostawiał „Pawia” na stoliku przy łóżku, ale testament zachowywał w tajemnicy. Strzegł go jeszcze pilniej niż diamentów w woreczku.

Van Luik wymamrotał coś pod nosem. Otworzył leżącą na biurku teczkę i wyjął z niej plik fotografii. Były to ziarniste powiększenia z miniaturowego filmu aparatu Minox. Widniały na nich kartki grubego, liniowanego papieru, zapisane pajęczym, staromodnym charakterem pisma – chaotyczne wierszydła bez żadnego znaczenia albo sprytnie zaszyfrowane wskazówki dotyczące położenia tajemniczej kopalni. Wciąż nie udawało się rozwiązać tej zagadki.

– Masz przed sobą kopię, prawda? – powiedział van Luik. To nie było pytanie, tylko stwierdzenie. Street zdusił przekleństwo.

– Tak – odparł.

– Zaczynaj.

– Odczep się, van Luik. Tyle razy już to robiliśmy, że…

– Zaczynaj – powtórzył chłodno Holender.

Zapadła cisza, po której rozległ się cichy szelest papieru, kiedy Street przekładał kartki z dziwacznymi wierszami Szalonego Abe'a.

– Życzysz sobie usłyszeć jakąś konkretną strofkę? – zapytał prowokująco Australijczyk. Wiedział, że dyrektor nie znosi „Pawia” nie tylko dlatego, że nie potrafi go rozszyfrować.

– Tym razem zaczniemy od czwartej.

– Dobrze.

Street zaczął czytać głośno i monotonnie.

Znajdź ją, jeśli potrafisz, jeśli masz odwagę iść

Tam, gdzie czarny łabędź gości nad martwego morza kośćmi,

Gdzie każdy człowiek to Percy, a skała to lady Jane.

Skończył czytać i czekał.

Van Luik również się nie odzywał.

Z cichym przekleństwem Street zaczął tłumaczyć fragment, który czytał i omawiał już tak często, że słowa powoli traciły dla niego wszelkie znaczenie.

– Pierwsza linijka…

– Jej znaczenie jest oczywiste – przerwał mu Holender. – Tak samo jak drugiej. Zacznij od trzeciej.

– Dobra. Czarne łabędzie są w interiorze bardzo pospolite, jak kiedyś koala na wschodnim wybrzeżu. Być może Abe mówi tu o jakimś złożu nad billabongiem.

– Wyjaśnij.